Od strony wizualnej nic filmowi nie można zarzucić. Everest jest monumentalny, widoki - oszałamiające, i nie jest to wyłącznie zasługa samej natury, gdyż jakość zdjęć jest na miarę jej piękna. Być może właśnie tyle należy wymagać od obrazu kierowanego do IMAX-ów (w normalnym kinie dużo się straci). Ale stosując zwykłe filmowe kryteria - ludzkiego wymiaru dramatu, rysunku postaci, siły emocji itd. - jest to co najwyżej Giewont.
Ma się wrażenie, że napięcie mogło być znacznie większe (choć przyznajmy, że w ostatnim akcie dramatu go nie brakuje). Że film mógłby być bardziej przejmujący, poruszający, dręczący.

Z czego to wynika? Może za dużo jest tu bohaterów? Mamy Roba (Clarke), organizatora tej komercyjnej wyprawy, człowieka wprawdzie rozsądnego i odpowiedzialnego, ale też mogącego popełnić niewłaściwą decyzję, źle oszacować siły i tempo.

Mamy jego klientów: aroganckiego Teksańczyka (Brolin), miłego, nieśmiałego listonosza (Hawkes), z którym chyba najłatwiej się sympatyzuje. Mamy rywala Roba Scotta (zaskakująco skromna rola Gyllenhaala), rozrywkowego luzaka. I kobiety: koordynującą ekspedycję z bazy i matkującą jej uczestnikom Helen (Watson) oraz żony czekające w domach na powrót swoich mężów (Knightley, Wright).

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Łukasz Grzymisławski poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze