''Jestem Bogiem/ Uświadom to sobie sobie/ Ty też jesteś Bogiem/ Tylko wyobraź to sobie'' - zarapowała Paktofonika na swojej pierwszej płycie w 2000 r. i nic już w polskiej muzyce nie było takie jak wcześniej. Debiut dekady? Najważniejszy album w historii rodzimego hip-hopu? W odniesieniu do ''Kinematografii'' każde z tych określeń ma swoje uzasadnienie, chociaż polski hip-hop już od paru lat prężył muskuły. W Warszawie Molesta i Warszafski Deszcz były już po swoich pierwszych, kultowych płytach. Dwa longplaye zdążył nagrać znakomity Kaliber 44, z którego wywodził się współtworzący Paktofonikę Magik. Ale to właśnie pojawienie się tego nowego składu symbolicznie wyznacza moment, w którym polski hip-hop z niszowego gatunku słuchanego przez chłopaków z osiedla stał się ogólnokrajowym fenomenem. W latach 2000-01 ukazało się jeszcze kilka istotnych tytułów: znakomity trzeci, nagrany już bez udziału Magika album Kalibra ''3:44'', debiut Fisza, w końcu ''Na legalu?'' Pei i jego Slums Attack.
Paktofonika była w tym gronie zjawiskiem wyjątkowym. Do klimatycznych, czasem nieco psychodelicznych, czasem jazzujących, niekiedy podbarwionych pulsacją reggae bitów Magik, Rahim i Fokus nawijali teksty, które trafiały zarówno do ogolonych na łyso osiedlowych załóg umundurowanych w bluzy z kapturem, jak i do studentów. Ci pierwsi znaleźli w nich wyraz własnych marzeń i frustracji. Ci drudzy - tchnienie autentyzmu, szczerość i specyficzną uczciwość, której brakowało zdecydowanej większości przetrawionych już z lekka przez show-biznes wykonawców mainstreamowych. Bez względu na to, czy była to bardziej autentyczna fascynacja, swoiste porozumienie ponad podziałami, czy może raczej tęsknota za pokoleniowym przeżyciem - polski hip-hop stał się nie tylko zjawiskiem ważnym, ale i modnym. Rzucili się na niego publicyści i socjologowie, szukając w tekstach składów z Warszawy, Śląska, Poznania prawdy o całej generacji.
Znamienne, że gdy Paktofonika promowała swój debiut, w Łodzi pierwsze piosenki pisała rockowa grupa Cool Kids Of Death. Jej utwory - literacko bardzo odmienne od tekstów hiphopowych - mówiły mniej więcej o tym samym: fałszu dominującym w otaczającym świecie, tęsknocie za prawdziwymi uczuciami i emocjami, poczuciu pokoleniowego wykluczenia. Ten wyjątkowy dwugłos był znakiem czasów - przemówiło w nim ostatnie być może pokolenie, w którym blokers słuchający ulicznego hip-hopu nie tylko mieszkał przez ścianę, ale też dzielił frustracje i niepokoje z doktorantem wydziału humanistycznego czy początkującym pracownikiem korporacji. Ich młodsi o dekadę następcy tworzą już odrębne światy, w których nie ma miejsca na jedną, wspólną popkulturową narrację, a ''wykluczenie'' dla każdego oznacza coś zupełnie innego.
Robert Sankowski
W teatrze głosem buntu blokowisk i familoków został Przemysław Wojcieszek - polonista jedną nogą w filmie, drugą na scenie. W 2000 r. w Teatrze Polskim w Poznaniu odbywa się czytanie jego sztuki ''Zabij ich wszystkich'' zekranizowanej rok wcześniej. To historia na kanwie zamieszek w Słupsku po śmierci 13-letniego kibica, uderzonego pałką w głowę przez policjanta. Jej bohaterką jest Ewa - młoda dziewczyna rozwścieczona obłudą postsolidarnościowych elit, brutalnością policji, konformizmem starszych kolegów rzucających studia, by robić tzw. karierę w sprzedaży. ''Potrzebne jest pokolenie, które zapędzi ich do morza i potopi jak świnie'' - krzyczy i biegnie na ulicę dołączyć do nawalanki z ''pałami''. Jednak rozczarowuje się - to jeszcze nie rewolucja. Jej bunt wyprzedza swój czas i nikt nie traktuje go poważne.
W kolejnych sztukach Wojcieszka buntowali się przede wszystkim faceci. Jego dramaty są trochę jak hip-hop z blokowisk - pełne gniewu, ale zarazem właściwie konserwatywne. Pełno w nich męskich wojowników maczetą próbujących wyrąbać - dla siebie i swojej kobiety - małą wyspę szczęścia w buszu kapitalizmu polskich peryferii. Czasem - zakładając firmę, czasem - dając ujście furii. Tak było w głośnym ''Made in Poland'' napisanym kilka lat przed wystawieniem w Teatrze im. Modrzejewskiej w Legnicy (2004). Boguś, były ministrant z blokowiska, tatuuje sobie na czole ''Fuck off'', bierze łom i zaczyna rozwalać wszystko wokół siebie. Przedstawienie przyczyniło się do wizerunku Wojcieszka jako twórcy teatru, który na początku XXI w. najczęściej wzbudzał dyskusje, a zarazem outsidera. Gdy w 2010 r. ''Made in Poland'' trafiło na ekrany (na zdjęciu kadr z filmu), okazało się spóźnione. Potrzebny był już inny bunt - społeczeństwa, a nie samotnego kowboja czy rodziny na swoim.
Witold Mrozek
''Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną'' Dorota Masłowska zaczęła pisać kilka tygodni przed maturą, w maju 2002 r. Blokowiska, ''dresiarze'' to nie był jej świat (mama nauczycielka, ojciec marynarz), ale czas po szkole, jak wszystkie dzieciaki z wejherowskich - i nie tylko - blokowisk, spędzała na ławce przed blokiem. ''Spójnikiem są narkotyki. Licealiści, hiphopowcy, dresiarze kupują u tych samych dilerów. Razem czekają pod ich domami, razem uciekają przed policją, przesiadują na jednej ławce. Nasiedziałam się na ławkach i napatrzyłam się na to wszystko do znudzenia'' - mówiła w rozmowie z Katarzyną Surmiak-Domańską (''Wysokie Obcasy'', 28 września 2002). Nauczyła się mówić językiem tego świata, ale przede wszystkim stworzyła jego literacką wersję. Wcieliła się w postać chłopaka - Silnego, dresiarza, którego świat kręci się wokół trzech podstawowych pytań: kogo by przelecieć, kto ma nowy samochód i skąd wziąć na ścieżkę. ''Wszyscy tam są równie głupi. A dziewczyny wyglądają na podwójnie głupie, bo widzimy je oczami głupiego Silnego''.
Ci ''wszyscy'' to młodzież z blokowisk drugiej połowy lat 90. Wychowana na MTV, dwutygodniku ''Bravo'', pierwszych teleturniejach i ''Big Brotherze'' (2001-02). Rodzice - zajęci dorabianiem się w świeżej, kapitalistycznej Polsce - nie mieli czasu na przekazanie im instrukcji obsługi życia. Wiadomo było tyle, że życie to ciężka sprawa, trzeba mieć kasę, a żeby ją mieć - trzeba tyrać, a nie zawsze się chce.
''Wojna polsko-ruska'' nie była jednak książką o pokoleniu, raczej o subkulturze, z którą zetknął się każdy rówieśnik Masłowskiej. Tyle że Silnych mijało się z reguły na ulicy i odwracało się wzrok, żeby tylko nie skrzyżować spojrzeń. Tymczasem Masłowska odsłoniła przed czytelnikami jego świat, jego język, sposób myślenia, coś w rodzaju wartości. W jej książce było tyle samo ironii i szyderstwa co sympatii dla Silnych.
Jerzy Pilch napisał w ''Polityce'', że Masłowska ma wielką dojrzałość pisarską i że jak w takim wieku potrafi już tyle, to strach pomyśleć, co będzie dalej. Debiutantka dostała za ''Wojnę polsko-ruską'' Paszport ''Polityki'' i nominację do Nagrody Literackiej ''Nike'', którą otrzymała ostatecznie w 2006 r. za drugą książkę ''Paw królowej''. Jej najnowsza powieść - ''Kochanie, zabiłam nasze koty'' (Noir sur Blanc, 2012) - jest najbardziej oczekiwaną premierą tego roku. Piszemy o niej w nowym numerze Magazynu do Czytania ''Książki'' (do kupienia od wtorku 25 września).
Magdalena Żakowska
Na przełomie tysiącleci polski komiks, dotąd będący zjawiskiem interesującym tylko dla garstki osób spotykających się na festiwalach, podbił Empiki. Dużą zasługę miał w tym magazyn ''Produkt'' wydawany od 1999 r. w Bydgoszczy.
''Produkt'' wprowadził nowy język, będący czymś pośrednim między fanzinami lat 90. a komercyjnym komiksem dla dzieci. Magazyn uprzedzał na okładce, że ze względu na wulgarne słownictwo przeznaczony jest tylko dla czytelników od 18 lat.
Z drugiej strony - nie tolerowano tam fanzinowej anarchicznej amatorszczyzny. ''Produkt'' tworzyli autorzy już jako tako przyzwyczajeni do działania w kapitalizmie, w którym osoba umiejąca rysować zawsze znajdzie jakąś fuchę w reklamie.
W latach 90. największą sławą cieszyły się dzieła wiecznie niedokończone, które autorzy pokazywali na spotkaniach prosto z planszy, z cierpiętniczą miną opisując życiowe przeszkody, które nie pozwoliły na dokończenie utworu. ''Produkt'' był magazynem autorów, którzy dostarczają w terminie, co zresztą pokazywał autoironiczny tytuł.
Charakterystyczna jest ewolucja cyklu ''Jeż Jerzy''. Na początku lat 90. był to undergroundowy bohater fanzinu, który jeździł po Warszawie na deskorolce i miał typowe problemy subkulturowego nastolatka z dresami, skinami i policją. W latach 90. na tym nie dało się zarobić, zaczęli więc rysować grzeczną wersję dla dzieci.
''Produkt'' pozwolił przypomnieć ''Jeża Jerzego'' dla dorosłych, czego skutkiem były kolejne albumy ''nie dla dzieci'', a w końcu zeszłoroczny film. ''Produkt'' zapisał się jednak przede wszystkim stworzeniem dwóch serii ''Osiedle Swoboda'' i ''Wilq Superbohater''.
Obie miały akcję osadzoną na postkomunistycznych blokowiskach - pierwszy na bydgoskim Szwederowie, drugi na opolskim osiedlu ZWM. W obu rozgrywano zderzenie przaśnej polskiej rzeczywistości z komiksowymi stereotypami w rodzaju ''nocnych mścicieli zaprowadzających porządek na osiedlu''.
Oba, przy całym swoim komizmie, zawierały realistyczny obraz osiedlowej obyczajowości, dlatego nie mogły nie wspominać o hip-hopie. Oba wspominają o nim raczej kpiarsko, zwłaszcza Wilq (który o wszystkim pisze kpiarsko).
W odcinku ''Żółw, tuńczyk i jaskinia krokodyla'' Wilq infiltruje środowisko opolskich hiphopowców, żeby wykryć terrorystę z Kłajpedy (przyjechał w ramach wymiany stypendialnej komiksowych superłotrów sponsorowanej przez Fundację Batorego). Dla realizmu infiltracji Wilq wraz z kolegami odtwarzają podstawowy element hiphopowej obyczajowości, jaką jest wojna międzyosiedlowa - ''stary ZWM kontra nowy ZWM, tak jak West Coast i ten drugi''.
Bohaterowie ''Osiedla Swoboda'' nawet nie musieliby się przebierać, po prostu są takimi ''ziomalami stojącymi przed klatką'', z jakich szydzi Wilq...
Wojciech Orliński
''Krew z nosa'' Dominika Matwiejczyka, późny (rok 2004), ale właściwie jedyny u nas film tak dosłownie opowiadający o życiu na blokowisku, zaczyna się od anegdoty: facet, który spadał z wieżowca, powtarzał sobie przy każdym mijanym piętrze: ''Jak na razie nie jest źle, jak na razie nie jest źle''. Ale ta anegdota to cytat - identycznie zaczyna się kultowa ''Nienawiść'' Mathieu Kassovitza zrealizowana niemal dziesięć lat wcześniej i pokazująca podparyskich blokersów tuż przed zbiorowym wybuchem wściekłości.
W polskim kinie z przełomu wieków takim Kassovitzem próbował być Przemysław Wojcieszek. Ale Wojcieszek szukał zawsze u swoich postaci celu, sensu, ''programu na tak''. Zupełnie inaczej niż Robert Gliński, który w czarno-białym ''Cześć, Tereska'' (2001) obserwował blokowisko z nieco protekcjonalnej perspektywy starszego pokolenia - jako przestrzeń degeneracji totalnej, nieuleczalnej, zarażającej nastolatków swoim ''syfem''.
W dokumencie ''Blokersi'' (2001) Sylwestra Latkowskiego Piotr Metz mówi: ''Jest coś w tym, że hip-hop tworzą ludzie z blokowisk''. W kinie doszło do podobnego gestu - młodzi ludzie bez szkoły, wychowani w blokach, zaczęli brać do ręki kamerę i tworzyć rodzimy, filmowy off. O tym, jak blokową nudę można zagłuszać narkotykami (''Że życie ma sens'' Grzegorza Lipca i jego grupy Sky Piastowskie, 2000), odjechanymi fantazjami i zabawą w kino (''Kallafiorr'' Jacka Borcucha, 1999, ''Blok.pl'' Marka Bukowskiego, 2001), albo o tym, jak w świecie postpeerelowskich wieżowców funkcjonuje przaśny, narkotykowo-gangsterski biznes (''D.I.L.'' Konrada Niewolskiego, 2002).
Dziś widać, że ten filmowy, nonszalancki gest - poza wyjątkami - albo stał się trampoliną do profesjonalnego kina, albo się rozpłynął. Ale wtedy był szczery i zadziwiająco zamaszysty: nigdy później nie widziałem już na festiwalach kina offowego ani takich tłumów, ani tylu udanych, amatorskich filmów nastolatków, którzy kamerą próbują sfilmować swoje życie.
Paweł T. Felis
Wszystkie komentarze