Na zdjęciu moi dziadkowie: Eugenia i Julian Krakowiak z córkami Haliną i młodszą Jadzią (to moja mama) przed wojną.
Dziadkowie mieszkali na Woli na ul.Płockiej. W pierwszych dniach powstania zostali zatrzymani i wywiezieni na obrzeża Warszawy. Dziadek zginął prawdopodobnie 5 VIII 44 r., był jedną z wielu ofiar ''rzezi na Woli'', do dziś nie wiemy, gdzie spoczywają jego prochy. Babcia cudem ocalona uciekła dosłownie kilka godzin przed rozstrzelaniem. Jakiś "dobry" żołnierz pilnujący kobiet odwrócił się, udając, że nie widzi ucieczki babci. Następnie szła boso (zdjęła buty przy ucieczce, gdyż boso łatwiej było przejść przez ogrodzenie) przez siedem dni, około 100 km za Warszawę do rodziny na wieś, gdzie przebywały córki. Moja mama z siostrą nie wiedziały nic o losie rodziców przez kilka dni. Do momentu dodarcia babci obserwowały dym płonącej Warszawy, który mimo znaczącej odległości dawało się zauważyć. Babcia nie widziała śmierci dziadka, została wdową w wieku 34 lat. Z nadzieją czekała na niego przez długi czas, zmarła w wieku 90 lat, przeżyła obie córki.
Barbara Gajda
To zdjęcie mamy i babci z 1959 roku, jedno ze starszych jakie znalazłem.
Moja mama przeżyła powstanie w piwnicach na Woli. Do końca nie mogła pozbyć się z myśli i snów obrazów powstania. Naloty dywanowe, jęki i płacz dzieci i matek duszących się w zasypywanej gruzami dziurze w ziemi. Smród niemytych ciał, odór trupi, przed którym nie ma ucieczki, i wszechobecny strach. Koszmar, piekło... Tak naprawdę brakuje mi wyobraźni, żeby wczuć się w to co przeżywali wtedy ci ludzie.
Pamiętam wiele historii opowiadanych przez mamę i babcię. Na przykład kiedy podczas przerwy w bombardowaniach przyszła do nich sąsiadka z kamienicy naprzeciwko (mieszkali przy placu Kazimierza Wielkiego, dziś już nie istniejącym). Prosiła moją babcię, żeby przeszła z dziewczynkami (moją mamą i jej siostrą), do nich, że tam jest lepsza piwnica, mury są grubsze i jest dostęp do wody. Babcia wiedziona jakimś instynktem odmówiła mimo błagań obu dzieci. Zostali tam gdzie byli. Podczas kolejnego nalotu dom sąsiadki został zrównany z ziemią, wszyscy zginęli. Gdzieś obok, na ulicy padł koń. Przeciągnięto jego zwłoki na podwórko i mężczyźni próbowali podzielić mięso. Ale najpierw trzeba go było wykrwawić, więc skakali mu po brzuchu. Wszędzie krew, odór wylewających się wnętrzności i radość z tak pokaźnego źródła białka. Mama miała wtedy 8 lat, do końca pamiętała te obrazy. Opowiadała też, że któregoś dnia wyglądając przez maleńkie okienko piwniczne zobaczyła młodego mężczyznę w kapeluszu na głowie, który niósł na rękach paroletnią dziewczynkę. Jej głowa zwisała bezwładnie. On szedł na drugą stronę ulicy krzycząc: "Kaasiuu, Kaasiuu!!!". Zaczęło się bombardowanie, ale on szedł sztywno, jak robot i tylko podmuch zerwał mu z głowy ten kapelusz.
Opowiadała, że Niemcy co jakiś czas rozrzucali ulotki, żeby wychodzić z piwnic, że zaopiekują się dziećmi, będzie woda, mleko itd. Nikt nie wychodził. Ktoś wpadał z informacją, że od strony Ochoty idą Ukraińcy, mordują wszystkich jak leci, ktoś widział jak Niemcy wrzucają do piwnic pełnych ludzi granaty...
Innym razem do mojej babci przyszedł jej brat cioteczny i namawiał na przejście do innej dzielnicy. Babcia nie chciała. Mówił: Ja już nie wytrzymam, muszę spróbować. Zostawił babci swoje dokumenty, jakiś zegarek, obrączkę i coś tam w mały metalowym pudełeczku. Poszedł i nigdy już nie wrócił.
Tych opowieści było mnóstwo. Kiedy byłem młody, ich natręctwo nużyło mnie i denerwowało, później zacząłem je nagrywać. Niestety nie mam zdjęcia rodziny z tamtych czasów, wszystko co mieli znikło razem kamienicą na Placu Kazimierza, razem z Placem, podwórkiem i dzieciakami z podwórka.
Piotr Szamowski
Cała moja rodzina ze strony mamy znalazła się w najgorszym miejscu w czasie powstania tzn. na Starym Mieście, przypadkowo, jako cywile. Mama miała wtedy 22 lata i była najstarszą z córek mojej śp. babci. Tak się złożyło, że dziadek słysząc już coś o powstaniu w ostatniej chwili chciał uratować rodzinę i przeprowadzić ją na prawa stronę. Jednak nie zdążył. Idąc z walizkami na dworzec, jego córki i żona znalazły się w samym ogniu powstania, w środku piekła. Pobiegły do najbliższej piwnicy i tam przesiedziały cale powstanie. Ciocia kiedyś pokazała mi, gdzie dokładnie to było, ale byłam zbyt mała, by zapamiętać. Mama wiele razy próbowała wyjść z piwnicy na ulicę, aby zginąć od kul - miała klaustrofobię i siedzenie w zamkniętym pomieszczeniu razem z tłumem obcych ludzi i całą rodziną było dla niej nie do pomyślenia. Musiano ją cały czas pilnować i trzymać na siłę. O ile pamiętam z opowiadań, z piwnicy wychodzono tylko po wodę. Wspomnienia mojej mamy kojarzę na zawsze z ponurym filmem "Kanał" i innymi filmami o powstaniu, bo tak właśnie było w rzeczywistości. A może gorzej, trudno to dzisiaj sobie wyobrazić . Po powstaniu babcia z córkami pojechały do Pruszkowa. Dziadek był wtedy w Siedlcach, gdzie pracował jako inżynier w biurze geotechnicznym. Próbował dać łapówkę pilnującym ich Ukraińcom, jednak miał pieniądze tylko na wykupienie jednej osoby. Żadna z córek nie chciała zostawić mamy samej, chciały trzymać się razem i pomagać sobie nawzajem. Potem był obóz pracy w fabryce pod Berlinem i gdy Rosjanie już nadchodzili, Niemcy zaczęli uciekać z obozowiczami na zachód. Moja cała rodzina skryła się w łanach zboża, była już wiosna, wrócili na piechotę przez opuszczone wsie do zburzonej Warszawy. Po drodze, w okolicznych domach, przebrały się w normalne ubrania.
Spotkali raz idących na zachód Rosjan. Matki ukryły swoje córki w piwnicy, aby nie zostały zgwałcone. Ale moja mama, po przeżyciach z powstania, powiedziała, że nie wejdzie do piwnicy. Wolała umrzeć na polu wśród kwiatów. Na szczęście była to jednostka oficerska, która zajęła dom i nawet poczęstowała uciekinierów jedzeniem. Jeden z oficerów grał wieczorem na pianinie rzewne ruskie pieśni. To zostało to we wspomnieniach mamy.
Ewa Dawidsson
1 sierpnia około godziny 13.00 na rogu Śniadeckich i Marszałkowskiej spotkałem mego brata Jerzego, który mi oznajmił "Jadę na punkt wyjścia". Uściskaliśmy się, a on skoczył do tramwaju w kierunku Mokotowa. Ja zaś pojechałem na Pragę zobaczyć się z Mamą.
A u Mamy oczywiście obiad! Jakaś zupa i pieczeń z konia - danie na Pradze wielce popularne. Również Mama przeczuwała nadchodząca grozę. "Boże! Boże zachowaj nas! Nie daj nam zginąć w tej strasznej wojnie!". Nie protestowała, że odchodzę. Rozumiała rzeczy nieodwołalne. Wyprowadziła mnie na ulicę przez podwórko. Szliśmy wolnym krokiem, żeby przedłużyć tę wspólną chwilę w sprzyjającym nam świecie zieleni. Mieszkańcy domu bowiem na czas okupacji przemienili podwórko w ogród warzywny. Pomidory, słoneczniki, gdzie nie gdzie rabarbar i porzeczki. Wszystko dojrzewało. Mieniło się kolorami. Świat smaków i zapachów, współgrający z enklawami asfaltu i bruku ulicy. Nic jednak nie mogło mnie zatrzymać. Mama wyprowadziła mnie na ulicę i tu w ostatniej chwili pobłogosławiła krzyżem. Jak w roku 1863. Jak w "Polonii" Artura Grottgera.
W okresie okupacji obowiązywał tylko jeden styl - wojskowy. Nie wszystkich było na stać na buty oficerki i trencze, szyte na podobieństwo wojskowych uniformów. Ja jak typowy harcerz chodziłem w krótkich spodniach uszytych z maminej wełnianej chustki w szkocką kratę. No i zamiast oficerek miałem żołnierskie buty. Podbite gwoździami. Na powstanie szedłem wiec z fasonem. Na piechotę: zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt, szemrały moje gwoździe. Tramwaje już nie chodziły. Niemieckich maruderów było coraz mniej. Coraz więcej było za to młodych ludzi, idących w kierunku mostu Kierbedzia. Przy moście zaś niemieckie posterunki i szańce artylerzystów z ich działami skierowanymi na miasto - jakby już wiedzieli. Otoczeni workami z piasku czekali na rozkaz. Przeszedłem obok tych okopów jak wiele innych osób. Żołnierze nie reagowali. Była to dziwaczna forma koegzystencji przyszłych powstańczych rebeliantów i aktualnych obrońców hitlerowskiego porządku. Przeszedłem przez most. Ani śladu tramwajów, zamarł też ruch kołowy. Po drugiej stronie Wisły również znajdowały się działa, tym razem skierowane na wschód. Oni także czekają. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt, szemrzą gwoździe moich butów, kiedy nie zatrzymany przez nikogo wędruję Wiaduktem Pancera ku Staremu Miastu. W mieszkaniu przy Wąskim Dunaju kompletna cisza. Nie ma żadnych instrukcji. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko czekać. Czekałem.
Henryk Jurkowski
Ukończenie szkoły - 30 czerwca 1943 r. było spełnieniem marzeń szesnastoletniej Krystyny Rodziewicz i jej koleżanek, bo mogą już działać w konspiracyjnych Szarych Szeregach. Krystyna przybrała pseudonim "Kasia". Jej sekcja szkoli się w nauce łączności, topografii, medycynie oraz poznaje podstawowe wiadomości dotyczące broni. Uzupełnieniem przeszkolenia sanitarnego jest praktyka w Szpitalu Maltańskim (przy ul. Senatorskiej w gmachu Resursy Kupieckiej), do którego Kasia się zgłosiła z własnej inicjatywy. Pełniąc dyżury przy chorych, co wymaga dużych wyrzeczeń np. wstawania o 5-ej rano by nie spóźnić się na dyżur, pełne oddanie chorym, odważne udzielanie pomocy lekarskie (surowo zakazanej rannym i Żydom) to specyficzna atmosfera tego szpitala. Praktyka w tym szpitalu miała wpływ na dążeniu Kasi do ukończenia studiów medycznych a także na postawę jaką przyjęła potem jako lekarka. (...)
Godzina W zastaje łączniczki z sekcji Kasi, jako grupę rezerwowa, w punkcie zbiórki na ul. Hożej, której kierownikiem jest kapitan dr Jadwiga Beaupré ps. Malina. Kasia z innymi łączniczkami biega z meldunkami i rozkazami Komendy Głównej na terenie Śródmieścia oraz przechodzi na drugą stronę Alei Jerozolimskich do siedziby KG w gmachu PKO, dopóki tam było dowództwo. Co znaczyło "chodzić na drugą stronę" wiedzą tylko ci, co to robili. Tam właśnie, na ul. Jasnej nastąpiło jedyne, dramatyczne spotkanie z swoją matką, Zofią, która była kierowniczką komórki przy Komendancie Głównym AK , która w przeciwnym kierunku prowadziła zleconego jej przewodnictwu pułkownika na odprawę KG - Kasia szła z meldunkami tą samą płonąca ulicą. W pewnym momencie wielopiętrowa kamienica zbyt już wypalona, runęła, zasypując ulicę cegłami i płonącymi odłamkami - Kasia zniknęła z oczu matki w kurzu i dymie. Pułkownik naglił do pośpiechu, kule świstały, cegły spadały nadal, gryzący dym wdzierał się do oczu, nie było czasu na poszukiwania. Dopiero nazajutrz dowiedziały się o sobie, że obie żyją, a Kasia ma tylko parę siniaków od spadających cegieł i tylko nadpalone włosy. Chodziła także Kasia, oczywiście na ochotnika, do browaru przy ul. Prostej po jęczmień, który pod koniec Powstania służył w skąpych racjach jako podstawowe pożywienie. (..) Szczęście dopisywało jej do końca nie była nawet ranna. Po kapitulacji wraz z powstańczym wojskiem przechodzi znaną drogę do Ożarowa, a potem transport do Lamsdorf i kolejne obozy aż do Oberlangen. Zaznała głodu i zimna, miała szkorbut lecz nigdy się nie załamała, wierząc, że ten niesamowity koszmar się wreszcie skończy. Następne etapy jej wygnania to Holandia i Anglia, do której zabrano ją na dożywianie, tam też zdała potem maturę. W 1947 r., wróciła do Polski, gdzie w Warszawie zdaje na wymarzoną medycynę, którą kończy pracując zawodowo.
Krystyna Rodziewicz - Zandberg umiera przedwcześnie w 1978 r., i zostaje pochowana na cm. Bródzieńskim w grobie rodzinnym.
Włodzimierz Rodziewicz
Jest to jedyna historia a propos udziału, a raczej "nieudziału" w Powstaniu Warszawskim mojej babci, która z naszego punktu widzenia zakończyła się happy-endem. A było to tak. 19 - letnia wówczas Sewcia Santorska, jedno z 4 dzieci Janiny i Eustachego była - jak wielu, a raczej nawet jak przeważająca większość - zaangażowana w walkę konspiracyjną. Wykazując się brawurą i sobie typową ułańską fantazją, namiętnie szmuglowała broń w zagipsowanych kończynach, którą to następnie przewoziła w koszu niemieckiego motocykla, prowadzonego przez jej ówczesnego, równie nonszalanckiego wojennego narzeczonego Bogusława Habicha (zgładzonego w syberyjskim gułagu w początkach lat 50-ych). Pikanterii sprawie dodawał fakt, że składzik przewożonej broni mieścił się na piętrze budynku w Urlach, gdzie na parterze przebywali Niemcy (wiadomo, pod latarnią najciemniej). Gdy latem 1944 roku coraz częściej mówiło się o powstaniu, gdy wreszcie moja nieustraszona babcia otrzymała dyspozycję na Powiśle (oddział babci brał udział w walkach o przejęcie i utrzymanie elektrowni), pradziadek Eustachy zastosował względem niej "przemoc domową" i prewencyjnie wziął córcię pod klucz (bardzo skutecznie, bo przez kilka pierwszych dni Powstania siedziała zamknięta). Gdy wreszcie udało się jej nawiać oknem, było już za późno - nie było przeprawy przez Wisłę (mieszkali po praskiej stronie, na Żeraniu, przy nieistniejącej już ulicy Warneńskiej). Wszyscy koledzy z grupy "Elektrownia" polegli w walce. Sewcia Santorska, a następnie Seweryna Stryjeńska założyła rodzinę, całe swoje zawodowe życie przepracowała w FSO na Żeraniu jako kierownik działu socjalnego, czyniąc wiele dobra w tych trudnych czasach. W 1980 roku solidarnie wstąpiła w szeregi "Solidarności" i przed śmiercią w 1989 roku zobaczyła wolną Polskę. I mimo że do końca nie mogła sobie darować "nieudziału" w PW, dla nas ta historia jest niewątpliwie historią z szczęśliwym zakończeniem.
Dominika Dąbrowska
Moja matka ma 89 lat. Z każdym dniem traci pamięć. Już prawie nie słyszy, jak się do niej mówi. Żyje we własnym świecie. Mieszka w Kopanie, poczta Tarczyn. W tzw. okolicach "Kwitnącej Jabłoni". Za to doskonale pamięta, co było 1 sierpnia 1944 roku. Miała 18 lat, kiedy w Warszawie wybuchło powstanie. Tu się znalazła, bo pracowała jako pomoc domowa u lekarza weterynarza. Jej chlebodawca był miły, a "jego żona to była taka elegancka pani" - mówi. Matka opowiada, że w czasie powstania zobaczyła na niebie, jak samoloty zrzucały spadochrony. Mówi, że było to w okolicach ul. Młynarskiej, Żelaznej, Chłodnej. Potem na Koszykach kupiła sobie dwa kliny płótna ze spadochronów. Z tego płótna po wojnie jej siostra, a moja ciocia Wandzia Ostrowska z Kobylina koło Grójca, uszyła dwie bluzki. Bluzka to ślad z tamtych czasów. W niej chodziła długie lata. Zakładała ją, gdy wyruszała do miasta albo do kościoła. Dzisiaj trzyma ją w gnieździe szafy. Na pamiątkę. To ta bluzka na zdjęciu.
Z biegiem lat moja matka coraz mniej mówi o tym, co się stało 1 sierpnia 1944 roku, choć dobrze pamięta ten dzień. Gdy nadchodzi rocznica Powstania Warszawskiego, to milczy i płacze. I nie sposób jej uspokoić.
Czesław Mirosław Szczepaniak
Wszystkie komentarze