Bohaterowie Ilony Wiśniewskiej, mieszkańcy osad Qaanaaq i Siorapaluk na północy Grenlandii, nie mają łatwego życia i nie zawsze chcą opowiadać o swoich doświadczeniach. Autorka przygląda się ich codzienności. Chodzi z nimi do sklepu, na polowania, ogląda telewizję, bierze udział w szkolnych imprezach i w domowych posiadówkach. Słucha tego, co chcą jej powiedzieć, odpuszcza, kiedy milkną albo odwołują spotkanie, świadoma, jak działa sama jej obecność, nawet tak nienachalna.
'Nie czuję się lepsza tylko dlatego, że mam więcej czasu, przyjaciela oswojonego z otoczeniem i piszę w języku słabego zasięgu - zanotowała po jednym ze spotkań. ‒ Wywodzę się z kultury słowa pisanego, a ono upraszcza i definiuje, odbiera opowieściom kontekst, narzuca wstęp, rozwiniecie, zakończenie, więc na pewno do tego miejsca użyłam już bezwiednie iluś krzywdzących określeń, mimo że ważę słowa i ucinam przymiotniki. Nie mam pojęcia, ile może kosztować rozmowa. I naprawdę bardzo nie chcę się tego dowiedzieć'.
Czytając jej reportaż, nie dowiadujemy się wszystkiego, nie rozumiemy wszystkiego, ale przynajmniej przez chwilę towarzyszymy bohaterom Wiśniewskiej, tak jak ona im towarzyszy. Poznajemy ich troski, drobne radości. Uczymy się ich imion. To ważne. Może najważniejsze.
'My nadal w siebie nie wierzymy, nie wierzymy we własną sprawczość, nie czujemy się na równi z Duńczykami - tłumaczyła autorce, jedna z bohaterek, Henriette Berthelsen. ‒ Mamy wziąć pełną odpowiedzialność za swój rozwój, ale cały czas podążamy za standardami wyznaczonymi przez innych. Dlatego potrzebna nam mentalna dekolonizacja'.
Książka Wiśniewskiej, na swoją małą, skromną skalę, pomaga w tej dekolonizacji. Bohater z imieniem i nazwiskiem odzyskuje godność, staje się kimś.
Ludwika Włodek
Wszystkie komentarze