Jesteśmy z Misiem, moim synkiem i kompanem w podróży przez góry Pamir i kraje Azji Środkowej, w Ałma-Acie, dawnej stolicy Kazachstanu. Zachwycające miasto! Zupełnie nie do poznania, a nie byłem tu przecież tylko 21 lat.
Nawierzchnia południowej drogi wokół Issyk-Kul pamięta czasy Nikity Chruszczowa i jest po prostu w strasznym stanie, ale nie zdążyliśmy się jeszcze na niej dobrze rozpędzić, a przytrafia nam się spotkanie, do którego w zasadzie nie ma prawa dojść.
Jesteśmy w kirgiskim Osz. W guest house spotykamy naszego rodaka Radka Jonę, chłopaka w wieku mojego Miśka, niespokojnego ducha, włóczęgę, pędziwiatra, który teraz akurat pędzi z czeską ekipą podobnych do siebie ludzi.
Zjeżdżamy z granicznej przełęczy w stronę kirgiskiego miasteczka Sary-Tasz. Góry Pamir pozostają za naszymi plecami.
Jesteśmy w miasteczku Karakul nad ogromnym, błękitno urodziwym jeziorem o tej samej nazwie, które rozlało się zamaszyście na wysokości prawie czterech tysięcy metrów nad poziomem morza.
Wyruszamy z Murgabu, najwyżej położonego miasta w tej części świata. Przed nami chyba najtrudniejszy, najwyżej położony fragment trasy, przełęcz Akbajtal - 75 kilometrów, na wysokości 4655 metrów n.p.m. Do tego ten cholerny wiatr! Największa zmora rowerzystów.
Docieramy z Alichur do miasta Murgab. To nasz rekordowy dystans na tej wyprawie - 108 km ze średnią prędkością 19,5 km/godz. Najpierw 60 km lekko pod górę, a potem 40 km zjazdu na łeb na szyję.
Docieramy do smutnego, wielkiego kiszłaku Alichur, który leży 3863 m n.p.m. Niemal 100 km przed nim i za nim nie ma ludzkiej siedziby.
Pamircy są cudowni. Otwarci, weseli, śmiali, zadowoleni. Każda przerwa w podróży, wizyta w sklepiku, w czajchanie to radosne świętowanie.
Zabierając się do pisania tej relacji, zorientowałem się, że w poprzedniej pewnie popełniłem mały błąd. Nie wytłumaczyłem, skąd we względnie spokojnym Tadżykistanie 21 lat po zakończeniu wojny domowej pole minowe przy naszej drodze.
Po wizycie w Tawildarze wdrapujemy się przez cały dzień na przełęcz Chaburabad - na wysokość 3252 m n.p.m.
Docieramy do miasta Tawildara. To kolejny dzień, kiedy nie daję rady i w najbardziej stromych miejscach schodzę z siodełka, by podejść piechotą. Strata czasu przez to niewielka, bo pchając załadowany rower, idę w tempie 3 km na godz., a rowerem 5.
Kolejny dzień droga była w fatalnym stanie, bez asfaltu, usypana z dużych kamieni, do tego niewyobrażalny upał i cały czas pod górę. Przez cały dzień przejechaliśmy tylko 59 km, ze średnią prędkością - 11,9 km na godz. Wydaje się, że wolniej nie można, ale prędko dowiadujemy się, że owszem, można.
Wreszcie w drodze. Docieramy do miejscowości Obigarm - 97 kilometrów na wschód od Duszanbe. Tak pokazują nasze liczniki rowerowe. Jesteśmy w drodze od godziny 11 do 20.30. Czas jazdy, mówią nasze liczniki, to 6 godzin i 30 minut, średnia prędkość 15 km na godz. Prędkość maksymalna - 56, a minimalna - 5, bo tylko tyle można wyciągnąć pod górę. Trudno utrzymać równowagę, gdy jedziesz po drodze usypanej z wielkich kamuli, czego doświadczyliśmy w następnych dniach.
Copyright © Wyborcza sp. z o.o.