My, nauczyciele, bywamy omylni, podli, niesprawiedliwi i okrutni względem uczniów. Ale dopóki masz w sobie potrzebę, żeby takiego skrzywdzonego ucznia odszukać w tłumie i jak człowiek człowieka przeprosić - dopóty możesz wykonywać ten zawód.

Szłam korytarzem wśród tłumu zajętej sobą młodzieży, tłumu, z którego tego dnia czułam się wyobcowana jak nigdy dotąd. Wtedy ona, pojawiając się nie wiadomo jak i skąd, dopadła mnie i jak matka, na którą w tamtym dniu nie mogłam liczyć, łamiąc dystans, gwałcąc wszelkie możliwe pedagogiczne zasady, ignorując również to, że w zasadzie niemal się nie znamy, przytuliła mnie – osiemnastoletnią uczennicę maturalnej klasy – po czym powiedziała tylko jedno ważne słowo: „przepraszam”. 

Dwa plany - boski i mój

Kilka tygodni wcześniej zawalił mi się świat. Był koniec września, początek maturalnej klasy. Choć wiedziałam wówczas o sobie jeszcze całkiem niewiele, to zapadła już we mnie decyzja, że chcę zdawać na polonistykę, dlatego nowa polonistka, którą przydzielono naszej klasie na ten rok, była dla mnie bardzo ważna. Zależało mi na zrobieniu na niej dobrego wrażenia, na jej uznaniu, ale też na tym, żebyśmy się polubiły – potrzebowałam sprzymierzeńca w moim ambitnym planie. Ona była surowa, ale szalenie błyskotliwa, co mi imponowało, miała nieskończoną erudycję i ironiczny typ poczucia humoru. Jej uwagi były cięte i celne, jej wymagania – wysokie, ale dla mnie – motywujące.

Z jej poprzedniczką nie miałam łatwo – nie przepadała za mną, nie lubiła we mnie mojego gadulstwa i niezorganizowania, nie imponowały jej moje twórcze aspiracje. Teraz mogło się wiele zmienić, na co bardzo liczyłam. Nowa polonistka już mnie zauważyła, wydawało mi się, że patrzy na mnie z sympatią, choć wiedziałam, że nie będzie mi folgować. Właśnie zbliżał się pierwszy powtórkowy sprawdzian, a ja miałam zamiar w nim zabłysnąć. Taki był plan. Ale równolegle rozgrywał się inny boski plan, na który nie miałam wpływu, a który zmienił wszystko.

Na dwa dni przed sprawdzianem w ponurym wypadku straciłam ojca. Był weekend, więc o tym fakcie, w dobie bez telefonów komórkowych i e-maili, nie było jak poinformować szkoły. Zresztą moja rodzina nie myślała wcale o tak mało istotnych rzeczach, działy się sprawy ważniejsze, naszą uwagę zaprzątały problemy nowe i straszne, tkwiliśmy w szoku i chaosie.

I właśnie w tym chaosie, w tym zamieszaniu, którego nikt się nie spodziewał i nad którym nikt nie panował, wpadłam na karkołomny pomysł, by w poniedziałek iść na ten cholerny sprawdzian. Próbuję sobie przypomnieć, co miałam w głowie, pakując z rana plecak, sznurując buty i wsiadając do autobusu? Na co liczyłam, po co to zrobiłam – dziś nie znajduję żadnej racjonalnej przyczyny, wiem jednak też, patrząc z czułością na siebie z tego dnia, że nie racjonalizmu należało ode mnie oczekiwać. Nie było też przy mnie nikogo dorosłego - oszalała z przerażenia i bólu mama musiała się zajmować sprawami, przed którymi chroniła mnie za cenę jej nieobecności, toteż nikt nie złapał mnie za rękę, by powiedzieć: „Nie musisz. Nie teraz. Napiszesz za jakiś czas, zdasz maturę, wszystko będzie dobrze. Ale nie teraz, nie dziś”.

Brawo! Piękne przedstawienie

I tak doszło do tego, że znalazłam się w swojej ławce w rzędzie pod ścianą, nad kartką sprawdzianu. Po latach pamiętam, że był to arkusz papieru kancelaryjnego, pamiętam szwajcarskie pióro, którym nie napisałam odpowiedzi na ani jedno pytanie i pamiętam mój podpis w lewym górnym rogu tegoż arkusza, który okazał się jedyną informacją, co do której miałam względną pewność.

Po blisko kwadransie wpatrywania się w niebieskie przecinające się w zadziwiająco prosty sposób

linie (a był to czas, w którym nic nie wydawało mi się być proste) dotarło do mnie, że nie ma szans, żebym wydusiła z siebie choćby jedno zdanie i że siedzenie tu przez kolejnych 75 długich jak całe moje życie minut jest ponad moje siły. Zapragnęłam jak najszybciej uciec, wybiec z sali i popędzić gdzieś przed siebie. Ale wiedziałam, że po drodze muszę pokonać przeszkody, na które nie byłam gotowa: wytrzymać na plecach spojrzenia całej klasy, ominąć podniesione znad kartek twarze i błyskawicznie wyprzeć wszystko, co na nich wyczytam, dotrzeć do polonistki i złożyć przed nią ozdobioną podpisem, ale poza tym całkowicie pustą kartkę. Tego ostatniego bałam się najbardziej. W myślach błagałam ją, żeby zlitowała się nade mną i przyjęła moje wyjście taktownym milczeniem.

W końcu przełamałam się i ruszyłam w 15-metrową drogę, która i dziś, kiedy to wspominam, wydaje mi się jedną z najtrudniejszych i najdłuższych, jakie kiedykolwiek pokonałam. I właśnie wtedy, kiedy wydawało się, że poszło w miarę gładko, a moja trzęsąca się ręka znalazła już podparcie na klamce, usłyszałam zza pleców głos polonistki: „No brawo! Piękne przedstawienie na początek maturalnej klasy. Gratuluję”.

Na szczęście przyjmowałam bodźce z lekkim opóźnieniem, perfidia tych słów dopadła mnie dopiero w szkolnej łazience, gdzie mogłam wypłakać się do woli, wsadzając twarz pod kran z wodą.

Jestem zaskoczona, że to właśnie Ona

Potem przez kilka tygodni nie chodziłam wcale do szkoły. W tym czasie wieść o naszym nieszczęściu rozeszła się po szkole, a ja znalazłam częściowe ukojenie w ramionach mamy, babci i starszego brata, powoli więc dochodziłam do siebie, odzyskując jako taką równowagę.

Tamtego dnia wróciłam do szkoły po długiej nieobecności. Szłam korytarzem wśród zajętej sobą młodzieży, która śmiała się tak, jakby nic się nie stało, co miałam jej za złe. Byłam już kimś innym, a to miejsce było obcą planetą, której reguł nie rozumiałam i której się bałam. I właśnie wtedy znalazłam się w Jej uścisku.

Uczyła mnie potem krótko. Zaledwie parę miesięcy. Czy można więc powiedzieć, że była najważniejszą nauczycielką mojego życia? Nawet teraz, kiedy to piszę – a od naszego ostatniego spotkania minęło już niemal 20 lat – jestem zaskoczona odkryciem, że to właśnie Ona. Czy to sprawiedliwe, że oceniam przez pryzmat tej jednej sytuacji, w której zachowała się najpierw okropnie, a potem po prostu… jak człowiek?

Nie ma nauczycieli, są ludzie

Tak się stało, że zostałam pedagogiem. Pracuję z dziećmi i młodzieżą. Zdarza mi się często obserwować, jak dzieci, które dobrze znam, o których mam ugruntowane zdanie i które przyzwyczaiły mnie już do swojego sposobu bycia, zachowują się znienacka zupełnie inaczej, nieracjonalnie, dziwnie, czasem wręcz głupio. Mogę sobie wyobrazić proste przyczyny: błaznują, zwracają na siebie uwagę lub odwracają ją od czegoś istotniejszego, buzują im hormony, sprawdzają mnie albo złoszczą się na mnie. Ale zawsze już będę mieć z tyłu głowy, że może być i tak, że przedwczoraj zawalił im się świat.

Wiem, że moja polonistka z maturalnej klasy, która pracowała jeszcze kilkanaście lat do emerytury, zapamiętała z tamtego roku tę samą lekcję. I to ona nauczyła mnie też, że – trawestując Korczaka – nie ma nauczycieli, są ludzie. Bywamy omylni, podli, niesprawiedliwi i okrutni względem uczniów. Ale dopóki masz potem w sobie tę potrzebę, żeby takiego skrzywdzonego ucznia odszukać w tłumie i mając w nosie szkolny regulamin, jak człowiek człowieka przeprosić, dopóty możesz wykonywać ten zawód.

Gdybym Ją dziś spotkała, podziękowałabym jej, bo tamten uścisk i tamto „przepraszam” pomogły mi w życiu bardziej, niż zranił jej niestosowny komentarz. I powiedziałabym, że czułam, jak mocno trzymała za mnie kciuki w dniu matury – żebym nie wyszła z sali, oddając pustą kartkę.

Komentarze
Bardzo mnie poruszyła tą opowieść. Dziękuję.
już oceniałe(a)ś
24
0
?
już oceniałe(a)ś
0
0