Nie czekając na mój ruch, sam bierze zeszyt w ręce i przykłada do oczu grube okulary. Oniemiały z wrażenia, popatruje z uwagą na dokładnie wyrysowany parowóz górski. Jadą wagony. W niektórych stoją pasażerowie. W budce maszynista w bereciku z antenką.

On, dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom, pedagogicznym kompetencjom, doświadczeniu nauczycielskiemu i bezinteresownej miłości przedmiotu, miał pomóc wstąpić na służbę tej potężnej władczyni. Zostać paziem na jej dworze. Pokochać boskie, ponadczasowe, wieczne Piękno Królowej Nauk - Matematyki. Jednak nawet on nie podołał zadaniu.

Przyszłość w matematyce!

Gdy cały zapłakany biegłem chyłkiem do domu, świat zdawał się szydzić. Drzewa trzęsły konarami ze śmiechu, muchy brzęczały drwiąco, słońce mrugało zza ołowianych chmur żółtym, roześmianym okiem. Ach, to ten tuman wraca do domu na obiad po lekcjach. Ten, co nie umie zliczyć bez użycia palców żadnego ilorazu, iloczynu, sumy czy zwykłej różnicy, co nie wie, kiedy postawić minus, przenosząc niewiadome na drugą stronę, ani nie potrafi zapamiętać, jak odejmować ułamki.

W domu czekała surowa konsekwencja w postaci zakazu uczestnictwa w życiu podwórka i wymowne milczenie przy obiedzie. Potem ciche godziny mozolnego ślęczenia nad zeszytem. Liczby zlewały się na kartkach w zbiory, tworząc ciemne chmury znaków, jak stada rozwrzeszczanych wron na niebie. Była późna jesień, groźna swoją straszliwą perspektywą zimowej klasyfikacji, świąt spędzonych pod pręgierzem marsowej miny ojca i westchnień umęczonej upartą głupotą syna matki. Na horyzoncie majaczyła odmowa klasyfikacji z tego najważniejszego przedmiotu szkolnego, korony edukacji. Ocena niedostateczna to prosta, równa droga do szkoły przyzakładowej i wyszkolenia do jakiegoś prostego zawodu umożliwiającego przetrwanie. Mógłby to być na przykład zawód szofera, zduna, kominiarza albo hydraulika.

- Dlatego musisz uczyć się matematyki, zdać do następnej klasy, a potem zdać maturę i dostać się na studia - brzmiały przestrogi udzielane przez starszych. Jednak aby studia miały jakąkolwiek wartość, muszą mieć sens praktyczny. Inżynieria lądowa! Budowa maszyn! Górnictwo! Hutnictwo! Przyszłość w matematyce!

Profesor nawet konia nauczyłby matematyki

W nocy płytki sen. Rano sam widok jajecznicy wywołuje zawroty głowy. Żołądek pod przysłowiowym przełykiem. Łyk herbaty. Bieg do szkoły. Siadam w ławce, w duchu godząc się z nieuchronnym Losem. To czekanie na wyrok. Skutki – wiadomo – będą rozłożone w czasie, jak napromieniowanie z generatora promieni X.

Otwierają się drzwi i nadzieja wstępuje w młode serca. Poza kilkoma wyjątkami wszyscy w klasie mają zbielałe ze strachu wargi. Wtem drzwi się otwierają. W drzwiach staje wicedyrektor F. Jego postać niesie ze sobą nadzieję na ratunek. Pani Ewy dzisiaj nie będzie na zajęciach, bo jest niedysponowana. To oznacza odroczenie egzekucji. Do klasy wkrada się radosna anarchia.

Powrót do domu okrężną drogą. Duma z przetrwania. Niezasłużona. Los tak chciał. W domu wieczorem rada starszych. Ujmują sprawy w swoje ręce, bo to być może ostatnia już chwila. Ale jest ostatnia nadzieja. Słynny matematyk, na co dzień pracujący z dobrze zapowiadającymi się orłami z klas mat-fiz. Człowiek od wielkich wyzwań pedagogicznych. Ten profesor nawet konia nauczyłby podstaw matematyki. A przy tym chłop cierpliwy, swojski, choć też - jak to zazwyczaj matematyk - nieco ekscentryk i szutnik zawołany. Józef został już powiadomiony o swojej nowej misji niemożliwej.

Zadanie o dwóch pociągach

Pełen nadziei wysiadam z tramwaju, przechodzę przez jezdnię i patrzę na dostojną starą kamienicę. Ciężkie drzwi pamiętające galicyjski lojalizm poddają się, skrzypiąc. Wspinam się na pierwsze piętro. Rozlega się przytłumiony gong za drzwiami. Pani profesorowa z siwymi włosami zaprasza mnie do środka. W kuchni dymi czajnik jak parowiec herbaciany z południowych mórz.

Oto jest i on, pan Józef, cesarz nauczycieli matematyki, postrach nieuków, ostatnia nadzieja zagrożonych w promocji. Średniego wzrostu, tweedowa marynarka, łysa czaszka odbija światło żarówki z lampy w przedpokoju. Pod nosem obłym na kształt ogórka małosolnego wąsy dodające niezbędnej w zawodzie pedagoga powagi. Oczy niebieskie; bystre i groźne, przenikają człowieka na wskroś, widząc ubogie w wiedzę wnętrze. Zdecydowanym, ale łagodnym ruchem ręki zaprasza do gabinetu.

- Masz zbiór zadań? Sprawdzimy cię, ty Turku zbuntowany. Weź to o dwóch pociągach – rozkazuje pan Józef.

Czytam zatem, że z dwóch miast wyruszyły pociągi dalekobieżne, a jeden miał prędkość taką, a drugi miał inną prędkość, i pociągi te, pędząc po dwóch torach, minęły się i…

- Wykonujemy rysunek! Rysunek to podstawa! – zarządza Profesor.

I biorę do ręki swój zeszyt do ćwiczeń matematyczno-fizycznych. Zamykając oczy, widzę już te dwa pociągi. Rysuję. W pociągu X wagonów podczepiono pięć. Skład ciągnie lokomotywa parowa, ma wielkie koła z długimi więzarami, wyglądającymi jak stalowe piszczele. W budce maszynista w bereciku z antenką.

- No pokaż, Turku zbuntowany… - oznajmia gospodarz i nie czekając na mój ruch, sam bierze zeszyt w ręce i przykłada do swych niebieskich jak bławatki oczu grube, bardzo naukowe okulary. Zastyga w bezruchu. Oniemiały z wrażenia, popatruje z uwagą na dokładnie wyrysowany (w tak szalonym tempie!) parowóz górski. Jadą wagony. W niektórych stoją pasażerowie. Zamrugał oczami. W atmosferę zacisznego gabinetu w kolorze spadzi wdarł się niepokój. Jedynym rezultatem korepetycji jak dotąd jest interesujący skądinąd rysunek. Zasępił się, spojrzał dyskretnie na zegarek.

- Napijmy się herbaty, bo wystygnie - nakazał władczo. - Skupimy się na równaniach - uśmiechnął się niewyraźnie, analizując opadanie herbacianych fusów na dno szklanki. Profesor marszczy czoło. O, są i konfitury wiśniowe – wchodzi pani profesorowa. Smakujemy w milczeniu. Profesor zaś zerka to na zeszyt, to na spodek, to na mnie. Odkładamy naczynia i zaczynam rozwiązywanie zadania.

- Ach, to nie tak, daj to, gacku! - rzuca Profesor, a w głosie usłyszeć już można jakby odległy grom nadchodzącej burzy. Odbiera mi narzędzia. Okazuje się, że bezpowrotnie. Zamieniam się w biernego widza. Z zachwytem obserwuję mistrzowskie działania, perfekcyjnie zaplanowane ruchy, niczym para radzieckich łyżwiarzy na lodowisku. Bezbłędne trafienia, natychmiast korygowane zawahania. Pomruki, jak w najlepszych nagraniach Bacha Glenna Goulda.

- No i to jest prawidłowy wynik! Wiesz już, o co chodzi? Na pewno wiesz, przećwicz to sobie - oznajmia profesor i wypędza mnie do domu. Oddalam się, nisko kłaniając i pozdrawiając serdecznie od rodziców, całuję w rękę panią profesorową, która czule głaskając mnie po głowie, szepcze, że wszystko będzie dobrze.

Rysunki ze zbędną ilością szczegółów

Na lekcje do Profesora powracałem jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem podobnie obezwładniony własnościami liczb. Pozostałem tylko widzem jego pojedynków z równaniami. Pióro zamieniało się w rapier, a on w fechmistrza. Jednak zadania Profesor nie wykonał. Musiałem powtarzać klasę.

Ta klęska pedagogiczna Mistrza zwróciła moją uwagę na jedyne, co udało się dobrze zrobić na lekcjach – rysunki ze zbędną ilością szczegółów. Związałem przyszłość z zawodem ilustratora. Nie jest to, niestety, zajęcie nadmiernie praktyczne. Ale przynajmniej używa się biurka, kartki, pióra.

Można w pracy założyć tweedową marynarkę (jeśli ktoś taką posiada).

Wszystkie postaci tego wspomnienia są prawdziwe, choć starałem się unikać podawania nazwisk. Dla osób zorientowanych, szczególnie tych znajomych i wiernych uczniów – wyznawców Profesora, rozpoznanie go w tym opisie nie powinno przedstawiać problemu.

Współczuję dziś jego cieniowi, że musiał oglądać nieogładzonego barbarzyńcę w zaciszu swego gabinetu, w którym - czego jestem dziś więcej niż pewien – przesiadywały duchy Banacha i Steinhausa. Matematykę wiele lat później w końcu pokochałem, lecz było już za późno. Ona sama nigdy mi się nie odwzajemniła uczuciem.

Komentarze
Bardzo dobre.
już oceniałe(a)ś
1
0