* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z REGULAMINEM
To, co teraz opowiem, wydarzyło się, kiedy byłem małym chłopcem. I dzisiaj człowiek ze mnie niewielki, ale wtedy ledwie odrastałem od ziemi. Wydawać by się mogło, że mój świat jest w zaczątku i dopiero otwiera się na dorosłość, która po latach przyniesie ukształcenie. Tymczasem istniał już jako całość i był zamknięty tak silnie, że mogła się wydarzyć w nim rewolucja wysadzająca go z posad i wywołująca wstrząs, po którym drżenie czuję jeszcze teraz, snując tę opowieść. Tym światem była rodzinna otulina wypełniona miłością i bezpieczeństwem. W tym świecie każdy był swój. Aż do momentu, od którego prawdziwie zacząłem wzrastać, czyli kiedy pojawiła się w moim życiu ona – Grządzielka.
Bardzo ważną ostoją mojej rodzinnej otuliny była babcia Ola. Nigdy nie dawała po sobie poznać trudów i życiowych tragedii, które ją spotykały. Była osobą promienną, do tańca i do różańca, nieprawdopodobnie witalna i do końca dni swoich śmiejąca się śmierci w twarz. Pracowała jak mrówka. Jej niewyczerpana przedsiębiorczość sprawiała, że zawsze była przy groszu, obdarowując nas szczodrymi prezentami. Pamiętam, jak przyjechała do Poznania w czasie, gdy byłem już studentem; szybko rozpoznała rynek nieruchomości i niemal z dnia na dzień kupiła mi mieszkanie, na którego zakup za chwilę, kiedy ceny nagle poszły w górę, nie byłoby stać moich rodziców. By zapewnić lepszą przyszłość ukochanym córkom, przeniosła rodzinę z Lubelszczyzny na Śląsk. Założyła sklepik mięsny w podwórku kamienicy, w której zamieszkali. W chwilach wolnych od pracy w hucie pomagał jej dziadek Tadzik, pomagała także sąsiadka – Grządzielka.
Całym swoim wielkim dziecięcym sercem kochałem babcię Olę. Podobnie mój młodszy brat Piotr. Mieszkanie na parterze kamienicy przy pnącej się pod górę ulicy Styczyńskiego w Chorzowie stało się prawdziwym mikrokosmosem naszego dzieciństwa. Na jego oknach, zawieszonych niewysoko ponad chodnikiem, wiecznie gromadziła się sadza, więc babcia co tydzień je myła, a ich ramy malowała to zieloną, to czerwoną farbą. W sypialni pierzyny i olbrzymie poduchy napchane gęsim pierzem, podobnie jak makatki, suto tkane kapy i święty obraz Chrystusa stąpającego po wodzie jeziora Genezaret przywiezione zostały z rodzinnych stron: Żnina, Końskowoli i Puław. W salonie królował zegar Gustava Beckera z naciągiem łańcuchowym, który teraz stoi u mnie w domu; wystarczy, że w jego skrzyni rezonansowej przebudzę pięciostrunowy gong, bym natychmiast powrócił do dzieciństwa.
Babcia Ola, maleńka ciałem, choć duszą wielka jak synogarlica, zgarniała nas wszystkich – swoich na swoim i u siebie – pod wspólny dach rodziny, organizując święta, przyjęcia, a także konspiracyjne przedsięwzięcia, jak nasza z bratem pierwsza komunia święta, która musiała odbywać się w tajemnicy przed innymi, byliśmy bowiem dziećmi oficera lotnictwa. Jedna tylko „inna” miała dostęp do naszej tajemnicy i siedziała pod naszym dachem – Grządzielka.
Panie Jerzy, wspaniale pan to ucho zrobił
Nie wiedziałem, że na świecie można mówić językiem innym niż mój własny. A ona mówiła. Nic nie rozumiałem z jej mowy, która – jak później mnie oświecono – była śląska. Do tego jej twarz była sroga, prawie bez uśmiechu, stara jak świat. Baliśmy się jej z bratem straszliwie. W dodatku niezłe z nas były ancymonki. Zamiast trzymać się od obcej z daleka, korciło nas, by psotę jej sprawić. Więc zapuszczaliśmy się na górne piętro, gdzie mieszkała, niby to z polecenia babci, i chłonęliśmy nozdrzami nieznane nam zapachy, oczami pożeraliśmy dziwne meble z porcelaną za szybą i książki z jakoś tak inaczej drukowanymi literami. Nie wzgardziliśmy nigdy cukierkiem od niej ani czekoladką z obrazkiem do kolekcji, którą przysyłała jej rodzina z Niemiec.
Jednak zamiast „dziękuję” wydawaliśmy z siebie dzikie śmiechy, a potem goniliśmy się po jej małym mieszkanku i niby to niechcący ściągaliśmy obrus albo przewracaliśmy lampkę. Aż wreszcie przyszedł ten dzień, który wykuł na życie całe w mej pamięci to jedno słowo – Grządzielka.
Byliśmy z Piotrem kolejny raz u sąsiadki. Zamierzała poczęstować nas zupą. Jednak nie daliśmy się usadzić grzecznie za stołem i kusiliśmy los, biegając, przedrzeźniając staruszkę, coraz śmielej – wiedzeni jakimś instynktownym okrucieństwem – szturchając ją. To stało się w momencie, kiedy przenosiła wazę z gorącą zupą z pieca na stół: od naszych szturchańców straciła równowagę i zwaliła się na podłogę, roztrzaskując wazę i wykrzykując słowa w niezrozumiałej dla nas mowie, która stała się jeszcze bardziej złowieszcza. Runęliśmy przerażeni w dół, ku naszej ukochanej babci, zanosząc się płaczem i wołając na całe gardło: „Babciu, Grządzielka nas bije!”.
Tymczasem w kuchni, w której urzędowała babcia Ola i do której wpadliśmy jak do ciepłego schronu pod rodzinne skrzydła, zaczęły dziać się rzeczy, które w głowie, a tym bardziej w duszy nam się nie mieściły. Coś dziwnego stało się z naszą babcią. Nie przytuliła nas do piersi, jak to zwykle bywało, nie zaklinała mojego płaczu słowami: „Krzysialka, mój kochany”. Kazała nam ustawić się pod ścianą i trzymając się od nas na dystans, czekała, aż nastanie cisza. A cisza, która nastała, była inna od wszystkich, które znaliśmy, nawet od tej zapowiadającej burzę w samą wigilię, gdy się okazało, że zakradliśmy się do spiżarni i wyjedliśmy wszystkie rodzynki z sernika. W tej właśnie ciszy usłyszeliśmy:
„Zapamiętajcie sobie, Grządzielka ma zawsze rację!”.
Byliśmy sami na świecie! Nie było naszej ukochanej mamy ani ukochanego taty, ani ukochanej cioci Basi – właśnie teraz wszyscy nasi zapadli się pod ziemię, a na domiar złego babcia Ola nie była ani nasza, ani kochana. Jej słowa były jakieś z innego świata, totalne, między które nie można było wcisnąć ani odrobiny z naszych kłamstewek, których wiele mieliśmy na podorędziu, ani odrobiny usprawiedliwienia, ani odrobiny pomówienia tej obcej, która po to przecież istnieje, by w chwili zagrożenia stać się naszym kozłem ofiarnym. W tym jednym momencie zawalił mi się cały świat.
Pragnąłem, by babcia nas skrzyczała albo pociągnęła za ucho, by przyszedł tato, przełożył mnie przez kolano i wlepił kilka klapsów, by mama wymyśliła dla nas jakieś sprzątanie za karę – pragnąłem wszystkiego najgorszego, byleby tylko zatrzeć słowa babci i przerwać tę kamienną ciszę. Prawda, którą znaliśmy z bratem, miała się stać rodzinną prawdą, naszą, czyli taką, która nas broni przed obcymi. Tymczasem w tej ciszy trwała naga, pozbawiona ciepłej otuliny zmowy swoich, a babcia Ola, zdrajczyni, stała na jej straży, obejmując swym skrzydłem nie nas, lecz ją – Grządzielkę.
Buma mówiła: Nie masz o czym gadać, nie gadaj w ogóle
Przez następne dni leżałem w łóżku pogrążony w malignie, z gorączką, odmawiając posiłków. Mama nie mogła wydusić ze mnie słowa, pytająco spoglądała na babcię Olę, która też milczała. Piotr bawił się beztrosko, jakby nic się nie stało. Wiedziałem, że to, co jest ciągle przede mną, on już załatwił bez zbytnich ceregieli. W duszy modliłem się, by moja choroba trwała. Ale i tak przyszedł ten dzień, kiedy trzeba było wstać z łóżka. Babcia, po tym jak przemówiła do nas w kuchni, nie skierowała do mnie ani jednego słowa więcej. Także nikt inny nie pouczał mnie. Tym bardziej nieodwołalne stawało się to, co powinienem zrobić. W jeden tylko sposób mogłem oswoić ciszę, która uwolniła prawdę: przyznać się do winy i przeprosić Grządzielkę.
Zabrzmi to zaskakująco, ale nie pamiętam samego aktu przeprosin. Widzę i słyszę jedynie skrzypiące schody prowadzące mnie na górę, którym nie było końca. Jeszcze dzisiaj wspinam się po nich. Doskonale natomiast pamiętam moment, który nastąpił potem, tak świetlisty jakby promienie nie padały przez okno lecz sączyły się z wnętrza obrazu: siedzimy całą rodziną przy stole, babcia Ola nie posiada się ze szczęścia i krąży między nami; jest też ona, zatrzymująca uśmiech w kącikach ust i w oczach skromnie spuszczanych na podołek, gdzie trzymała lekko drżące, nałożone na siebie dłonie; jest tak obecna, jakby była tutaj zawsze, a tylko my byliśmy w drodze, błąkający się po świecie aż do chwili, w której dołączyliśmy do niej i wtedy dopiero dopełnił się krąg obcowania; spoglądam na nią i widzę inną osobę, którą – podobnie jak wszyscy w naszej rodzinie – szczerze pokocham, a na wieść o jej śmierci ogarnie mnie taki spazm płaczu, jaki przydarza się tylko dziecku, choć wtedy byłem już dojrzałym mężczyzną; widzę ją – moją kochaną Grządzielkę.
Wkrótce potem – w tajemnicy przed rodzicami, ale nie przed babcią, która musiała o tym wiedzieć – dostaliśmy od naszej sąsiadki klucz na strych, jedno z tych strzeżonych miejsc pamięci, których w czasach komunizmu starsi nie pozwalali otwierać młodszym. Znaleźliśmy tam niejeden prawdziwy skarb, w tym zakurzoną sakiewkę wypełnioną srebrnymi dwuzłotówkami. Już jako uczeń szkoły podstawowej postanowiłem zrobić z nich użytek, zapraszając do tego kolegę z ławki: moczyliśmy zaśniedziałe monety w kwasie, polerowaliśmy do błysku, a potem, z pomocą niewielkiej lutownicy robiliśmy z nich pierścionki, którymi hojnie obdarowywałem wybranki swojego serca (o ile pamiętam, mój kolega miał do tego zupełnie inne, komercyjne podejście). Nie ta jednak historia okazała się decydująca o moim przyszłym życiu, choć wiąże się ona z pierwszym spotkaniem małego chłopca z inną, czyli budzącą strach i dziecięce okrucieństwo Grządzielką.
Kim byłbym dzisiaj, gdyby babcia Ola inaczej zachowała się w sytuacji naszego z bratem nieudanego spotkania z obcą kobietą, która nie znała naszej mowy, choć była najbliższą sąsiadką? To pytanie do dziś nie daje mi spokoju. Przecież mogła nas przytulić, usprawiedliwić, przejść do porządku dziennego nad tym czy innym drobnym kłamstewkiem, zrzucić winę na obcą, bronić na pierwszym miejscu rodziny, wreszcie powiedzieć te słowa: „ta stara, wredna Niemra!”. Nie zmyślam, na własne uszy usłyszałem je później od podpitego jegomościa z tej samej ulicy, który nie mógł poradzić sobie z własnym życiem. A ja? Co by było ze mną? Jakie byłoby moje rozumienie patriotyzmu, lojalności, wierności rodzinie i tradycji? Czy już przez całe życie bałbym się Grządzielki?
Pracuję na pograniczach, wśród ludzi, na których oczach zerwano niejeden most, którzy uczestniczyli w niejednym konflikcie lub wojnie między narodami, religiami czy po prostu najbliższymi sąsiadami. W pamięci przechowują traumatyczne wspomnienia, urazy i lęki przed obcym. Jednocześnie jednak ich życie w długim trwaniu jest ciągle lepszym czy gorszym współżyciem z innymi, bardziej lub mniej sprawnym odbudowywaniem mostów. To pośród nich słyszę zawieszone w szczerych rozmowach pytanie: co robić? jak robić? Czekam wówczas na chwilę ciszy, w której trzeźwy dystans ma moment przewagi nad emocjami i mówię: „Pamiętajcie, inny ma zawsze rację”.
Choć dzielę się tymi słowami z ludźmi w sytuacjach, których odmienne konteksty kulturowe staram się zrozumieć, w myśli zawsze powracam do babci Oli, która sprawiła, że obca stała się swoja, nie tracąc inności, a jej imię to – Grządzielka.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
Budowniczy mostów między narodami, nawet na najtrudniejszym terenie, człowiek, którego osiągnięcia w podtrzymywaniu więzi przeszłości z teraźniejszością są nie do przecenienia. Pisarz, zaangażowany intelektualista i działacz społeczny.
Wraz żoną Małgorzatą i przyjaciółmi Bożeną i Wojciechem Szroederami założył w 1990 r. Fundację i Ośrodek Pogranicze. Na miejsce do życia i pracy wybrali małe Sejny pod od litewską granicą. Od blisko trzech dekad wraz ze współpracownikami tworzą tam dzieła wielkie. W budowaniu mostów, uczeniu tolerancji i szacunku dla Innego są uparci i konsekwentni, a ich praca jest nie do przecenienia.
Czyżewski w ramach działalności Fundacji i Ośrodka wspólnie z pracownikami realizuje m.in. takie projekty jak Otwarte Regiony Europy Środkowo-Wschodniej, Środkowoeuropejskie Forum Kultury, Cafe Europa, Człowiek Pogranicza, Centrum Dokumentacji Kultur Pogranicza, Szkoła Pogranicza, Klasa Dziedzictwa Kulturowego, Camera Pro Minoritate. Był też koordynatorem wielu europejskich projektów dotyczących wielokulturowych regionów. Jest laureatem m.in. Nagrody Fundacji Dana Davida (jest drugim po Adamie Michniku Polakiem uhonorowanym tym wyróżnieniem, zwanym „izraelskim Noblem”), Nagrody im. Aleksandra Gieysztora, Nagrody paryskiej „Kultury” za rok 1996, Nagrody im. Gabora Bethlena dla człowieka Europy Środkowej, Nagrody „Małego Berła Kultury Polskiej” przyznanej przez Jerzego Giedroycia w 1999 r., Medalu św. Jerzego przyznanego przez „Tygodnik Powszechny", Dyplom Ministra Spraw Zagranicznych za wybitne zasługi dla promocji Polski na Świecie, Międzynarodowej Nagrody im. Aleksandra Langera. Otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
KONKURS Z NAGRODAMI:
Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu?
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?
Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.
Serwis: Akademia Opowieści
Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł
Wszystkie komentarze