Prezes PZU oskarża polskie uczelnie: To fabryki bezrobotnych
A co ty sądzisz? Czekamy na listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl
Z zainteresowaniem czytam publikacje dot. polskiej edukacji i konieczności zmian. Córka mojej przyjaciółki, nastolatka, mieszkająca w Nowym Jorku dostała się do bardzo dobrej szkoły, odpowiadającej polskiemu gimnazjum, potem liceum. Gdy przyjechała na wakacje do Polski, pytałam ją, co robią w szkole, jakie mają tematy, aby porównać z materiałem w polskiej szkole, do takiej bowiem chodziła moja córka, będąca rówieśnicą Amerykanki.
W odpowiedzi usłyszałam: rozwiązujemy problemy. Gdy jednak następnego roku zadałam to samo pytanie i otrzymałam taką samą odpowiedź, mocno zaniepokojona koszmarnym poziomem amerykańskich szkół zapytałam o szczegóły, dowiedziałam się, że dzieci dzielone są na grupy kilkuosobowe, dostają problem i ich zadaniem jest znaleźć źródła informacji, wymyślić metodę rozwiązania problemu, rozpracować go, opisać, zrobić prezentację i w komunikatywny sposób przedstawić klasie. Muszą dogadać się w grupie, rozdać funkcje, wybrać lidera projektu, opracować system kontroli wzajemnej, no i sprawdzić się merytorycznie. Wszystko to samodzielnie.
Moja córka w tym czasie uczyła się na pamięć dopływów lewo i prawobrzeżnych Wisły i Odry oraz wielu innych rzeczy pamięciowych, których już nie pamięta. Niestety, nie miała twórczych, rozwijających inicjatywę i kreatywność zadań i nie pokonywała owej niemocy, na którą cierpią polscy uczniowie i studenci, tj. umiejętności pracy w grupie.
Mówi się o tym i mówi, a nasze dzieci kują te dopływy Wisły i Odry i kują. Lenistwo "elit", obrzydzenie do zmian, bezkrytyczne poczucie własnej wielkości nas przygina i trzyma w zatęchłej przeszłości. Walczcie o zmiany!Dorota Wasilewska
Trochę racji w tym jest, ale tylko trochę. Dwa miliony głównie młodych ludzi za granicą mówią same za siebie. W Polsce byli kiepscy, źle wykształceni lub dla odmiany za wysoko wykształceni a teraz za granicą jakoś pracują a i pracodawcy za bardzo się nie skarżą. Kiedyś, tak zresztą jest nadal na Zachodzie, żeby zostać np. sekretarką czy konsultantem klienta nie trzeba było mieć jakiegoś super wykształcenia, wystarczyła chęć do pracy i odbycie kursu organizowanego przez firmę. Kiedyś młodzi byli przyuczani przez pracodawców, dziś pracodawcy chcą mieć wszystko podane na tacy. Tymczasem nie ma takiego zawodu do którego nie trzeba przeszkolenia praktycznego. Każde stanowisko pracy, nawet w tej samej branży jest specyficzne, są odmienne wymogi. zawichrowana
Są przez szkoły produkowane - nie przez idiotyczne programy, ale idiotycznych nauczycieli i system ich chroniący. Jeśli nie da się zwolnić osoby całkowicie niekompetentnej, bo ją chroni Karta Nauczyciela, to ona tresuje tumany, gdyż nie będzie w stanie wymagać zrozumienia materiału - tego nie może sprawdzić, bo sama nie rozumie, ale jego wyrecytowanie.
Więc hoduje się jednostki nauczone, że jakakolwiek modyfikacja, logiczne czy rozumowe podejście do zagadnienia kończy się karą. Trzeba powielać definicję podyktowana przez nauczyciela i NIC WIĘCEJ.
Dobrzy nauczyciele też sobie odpuszczają - w końcu są inteligentni, więc widzą, że jakikolwiek wysiłek poza minimum nie jest konieczny do pracy w szkole. No to go nie robią. Gdy trafi się ambitniejsza szkoła, to i tak nie może przyjąć więcej uczniów, bo ma limity zabezpieczające zatrudnienie złych nauczycieli w beznadziejnych szkołach.
Na studiach nie jest inaczej - przecież trzeba by było zwolnić setki bezproduktywnych wykładowców, powielających co semestr nikomu nie potrzebne zajęcia - ale oni nic innego nie umieją, nie chcą umieć, do emerytury spokojnie dojadą, a że marnują czas i szansę młodych i pieniądze publiczne, to władz uczelni nie rusza.
Jeśli nie zaczniemy weryfikować uczących - tak jak są weryfikowani wszyscy inni pracownicy, nie mamy szans na dobra edukację. Histeryczne zmiany programów nic tu nie pomogą. lucusia3
Zacząłbym od tego, że wypowiadający się w tym artykule powinni jako pierwsi uderzyć się w piersi. - PZU - na prowincji to jest praca tylko dla ludzi po układach, z koneksjami, w dodatku opanowana przez klany także emerytowanych pracowników.
- HP - a co to jest HP w Polsce? Centrum handlowe i outsourcingowe, nic nie produkuje, niczym poważnym nie zarządza, więc nie potrzebuje super kadry. Z tego co słyszałem to w outsourcingowym kołhozie słabo płacą, sporo wymagają, więc specjaliści omijają ich szerokim łukiem.
W Polsce wszystko jest problemem, dla 70 proc. społeczeństwa średnia pensja jest legendą miejską, bo zarabiają w pobliżu najniższej pensji. Ta niska pensja blokuje cały rozwój w Polsce i popyt wewnętrzny. Pracodawcy rękami i nogami wzbraniają się przed jej podniesieniem, bo to jest ich JEDYNA przewaga konkurencyjna, innowacyjność jest na Zachodzie.
Poza tym, przy tak zmiennej rzeczywistości biznesowej to pracodawcy nawet nie są w stanie zagwarantować czy będą na rynku za 2 lata, a co dopiero z jakąkolwiek szkołą czy uczelnią zbudować program praktyk i staży. Nie mówiąc już o późniejszym zatrudnieniu. Jedyne co się w miarę sprawdza to program szkoleń z urzędu pracy pod konkretnego pracodawcę i z jego udziałem, ale z kolei tego typu szkoleń jest najmniej.
Szkoły niestety przeżywają to samo co uczelnie. Związane są różnego rodzaju układami oraz prawnym gorsetem. Wszyscy walczą o byt i przetrwanie. Jak porozmawiacie z nauczycielami to nikt już nawet nie ukrywa, że wszyscy muszą zaliczyć, nikogo nie można zostawić, a broń boże, żeby wyleciał ze szkoły (średniej) lub uczelni. Bo dotacja idzie na głowę.
Zaś na polskiej nauce nie ma co się już znęcać - to jest obraz nędzy i rozpaczy. Nauki techniczne, chluba PRL-u, przez ostatnie 30 lat bardzo zjechały z jakością kształcenia (poza JEDNOSTKAMI). A przez permanentne niedofinansowanie nie są w stanie nic nowego zaproponować (pomijam śmieszne granty na rzeczy, które przestają być potrzebne w momencie przyznania kasy i "projekty", które służą tylko dorobieniu do marnych pensji). Polskich nauk społecznych praktycznie nigdy nie było na światowych salonach (tzw. polskojęzyczny skansen, co rękami i nogami broni się przed światłem dziennym światowej nauki). A to przekłada się na brak polskich uczelni w czołówkach światowych rankingów.
Czy coś jeszcze nam trzeba? go_bsh
Nie w tym problem, że polscy absolwenci są źle przygotowani, lecz w ogromnym bezrobociu w Polsce. Przez to bezrobocie pracodawcy wycwanili się i zrezygnowali z przyuczania do zawodu w firmie, chcą mieć wszystko gotowe, chcą tylko pracowników z wieloletnim doświadczeniem zawodowym. To się nie zmieni, dopóki bezrobocie w Polsce nie spadnie co najmniej o połowę. Muszą jeszcze wyjechać ze 4 miliony Polaków zagranicę.
Jak to jest zagranicą? Np. w dobrze mi znanych Niemczech kandydat na recepcjonistę w hotelu przychodzi przez pierwszy tydzień ZA PIENIĄDZE, NIE ZA DARMO do pracy na zmianę innych kolegów i ci koledzy z pracy pokazują mu jak obsługiwać program komputerowy hotelowy HS 3, jak drukować dokumenty z programu (meldunek, rachunki), jak robić rezerwacje itd. I ten tydzień wystarczy by opanować wszystko. Z kolei kandydat na maszynistę kolejowego w prywatnych kolejach operujących w Nadrenii-Północnej Westfalii przechodzi 9-miesięczne przeszkolenie, za które płaci Job Center i w tym czasie otrzymuje zasiłek na życie.
Nauka zawodu, podczas której uczeń zawodu otrzymuje od firmy pieniądze (Ausbildung) odbywa się generalnie w firmach, a nie w szkołach zawodowych, ale najważniejsze, że miejsc nauki zawodu w firmach (Ausbildungsplätze) jest pod dostatkiem.
Można więc polskim pracodawcom odpowiedzieć: skoro chcecie mieć pracowników z dobrymi umiejętnościami, to ich sobie wykształćcie. A jak nie, to zamknijcie buzie cwaniaki, którzy korzystając z bezrobocia w tuskowym raju chcielibyście mieć wykształconego pracownika za darmo! jacekzwawy
Pracuje w instytucie PAN i co roku mam jednego lub dwóch magistrantów pod opieką z PW lub UW (chemia, biologia, biotechnologia). Jeśli ktoś dotrwał do magisterki na chemii nie potrafiąc przygotować roztworu o określonym stężeniu to chyba nie jest normalne.
Drugi przykład: osoba, której wyniki wychodzą zawyżone o dwa rzędy wielkości i nie widzi w tym nic niepokojącego, pomimo że cała literatura raportuje tego typu analizy na znacznie niższym poziomie, a jej odzysk* wyszedł 10000%. Na moją prośbę o to by jednak przyjrzała się dokładniej tym wynikom i spróbowała znaleźć gdzie jest błąd, usłyszałem, że jestem czepialskim seksistowskim skansenem (w sumie jestem o całe 10 lat od niej starszy;)) i ona napisze na mnie skargę do dziekanatu (sic!).
I tak mógłbym jeszcze długo, bo rzadko zdarza się rok, żebym takich kwiatków nie dostawał.
Nawet wydawałoby się bardzo dobre uczelnie państwowe produkują absolwentów, którzy nie tylko nie mają żadnej wiedzy praktycznej to dodatkowo podstawy mają bardzo dziurawe.
*Dla nieanalitycznych wyjaśnienie: to parametr metody analitycznej mówiący ile procent analitu występującego w próbce tracimy w wyniku naszych procedur (a w zasadzie ile procent donosimy do końca). Jak łatwo się domyśleć dla absolutnie bezstratnej metody wynosi 100 proc.rjazwiec
Prezes PZU pisze, że absolwenci nie są przygotowani do pracy, to ja się pytam - jak to się ma do deregulacji zawodów minister Gowina? Albo kształcimy ludzi i wypuszczamy z uczelni jako dobrych fachowców, albo deregulujemy i niech każdy pracuje gdzie chce. A potem wydajmy wszystkim pistolety niech się nawzajem pozabijają!
Mam 60 lat jeździłem do Niemiec do pracy na kontrakty jako budowlaniec, oni bardzo szanowali mój dyplom mistrzowski. Bo jeśli u nich ktoś już miał taki dyplom, to się liczyło, wiedzieli, że jest fachowcem. A kiedy dzisiaj przychodzi do domu fachowiec, żeby kłaść kafelki na pytanie o kwalifikacje mówi, że był w Irlandii. W czym się specjalizuje? We wszystkim. A skąd ty masz wiedzieć, co potrafi? I do tego doprowadzimy tą ustawą deregulacyjną, że już nie będzie wiadomo. co kto potrafi i skąd się tego dowiedzieć. Kiedyś na uprawnienia trzeba było zdać egzamin, dziś egzamin przestaje być potrzebny. A prezes PZU narzeka na brak profesjonalistów!
Chodziłem to technikum kolejowego we Wrocławiu, uczyli mnie fachowcy z dawnej Lwowskiej Politechniki. Świetni. Dawali nam naprawdę wycisk. Każdy z nich był fachowcem od komunikacji, ale też praktykiem. Wiedzieli co mówią. Kto dziś tak uczy?
Od 15 lat pracuję jako pośrednik nieruchomości, to wymaga wiedzy budowlanej i prawa. Jak źle ludziom doradzę, mogą zapłacić wysoki podatek albo kupić ruinę. A teraz minister Gowin chce pozwolić, żeby każdy bez dyplomu jakiegokolwiek mógł tak pracować. To się zdecydujmy - chcemy fachowców, czy nie? Marian Małeńczuk, Wrocław
Bardzo przepraszam, ale jak wyższe uczelnie (na jednej z nich pracuję) mają przez 3-5 lat nauczyć samodzielnego myślenia, którego w polskiej szkole oducza się już od przedszkola (mam dziecko w szkole podstawowej)? Cały proces edukacji przeduczelnianej nastawiony jest na to, by dało się łatwo weryfikować wiedzę a jakiekolwiek samodzielne myślenie ucznia jest tu tylko przeszkodą.
A potem na studia trafiają ludzie, którzy poszukują wiedzy pewnej, zawartej w jednej krótkiej formułce, którą da się łatwo wykuć na pamięć. Kiedy w trakcie zajęć zadaję pytanie wszyscy rzucają się do kserokopii lektur, żeby znaleźć to jedno zdanie będące odpowiedzią.
Jak mówię, że to tak nie działa, tylko trzeba pomyśleć, to słyszę - "to po co ja to czytałem/am?". To, że odpowiedź może być zawarta w lekturze, ale nie w konkretnym zdaniu, już ciężko się w głowach mieści.
Moi obecni studenci (z którymi gorzej się pracuje niż kilka lat temu) nie są głupi - ktoś ich tylko bardzo skutecznie przez cały ich proces edukacji przekonywał, że to na tym polega "zdobywanie wiedzy", a ich własne, twórcze myślenie jest przeszkodą w zaliczaniu kolejnych stopni edukacji (nie mieści się w odpowiedziach testowych). warsz-awka
Z dużym zainteresowaniem przeczytałem zarówno artykuł wstępny "Fabryki bezrobotnych", jak i artykuł p. prezesa A. Klesyka. Zgadzam się w pełni ze stwierdzeniem, że Polskie uczelnie kształcą dobrze, ale tylko teoretycznie. Moje doświadczenia są z innej "branży", mianowicie technicznej, ale sądzę, że istnieje tu "wspólny mianownik" z opisywanymi zjawiskami, choć ja ich przyczyny widzę również - a może głównie - w naszym współczesnym modelu tworzenia kadry dydaktycznej na wyższych uczelniach.
Studia kończyłem w 1956 r. na Wydziale Chemicznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Wiele przyczyn (wielkie potrzeby kadrowe odbudowywanego i budowanego przemysłu, szczupłość kadr naukowych ocalałych z pożogi wojennej, niezachęcające warunki pracy w przemyśle w okresie stalinowskim, kiedy każdej awarii mogło być przypisane działanie celowe) powodowały, że na uczelnie przychodzili przedwojenni inżynierowie-praktycy, którzy potem nierzadko osiągali bardzo wysoki poziom naukowy. Wywodzili się oni głównie z Państwowej Fabryki Związków Azotowych w Mościcach, jedynej w okresie międzywojennym naprawdę nowoczesnej polskiej fabryki chemicznej.
Pracę dyplomową wykonywałem w katedrze profesora Tadeusza Hoblera, przed samą wojną dyrektora technicznego P.F.Z.A. Mościce, wcześniej jej projektanta i budowniczego, a w okresie 1931-1938 eksperta w genewskiej filii amerykańskiej firmy Nitrogen Engineering Corporation. Inżynier Hobler bezpośrednio po wojnie stworzył Główne Biuro Inwestycji i Odbudowy (GBIO) w Gliwicach, zalążek kilku tamtejszych biur projektów przemysłu chemicznego, kierował nim, położył wielkie zasługi dla odbudowy i budowy powojennego przemysłu chemicznego. Potem stopniowo przechodził na Politechnikę, doktoryzował się, został profesorem, doktorem honoris causa, członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk i członkiem jej prezydium, założycielem i dyrektorem Instytutu Inżynierii Chemicznej PAN, stał się jednym z najwybitniejszych uczonych owego okresu, twórcą polskiej szkoły inżynierii chemicznej.
W przedwojennych Mościcach doświadczenie przemysłowe (aż do szczebla szefa produkcji i prokurenta) zdobywał również inny późniejszy profesor Politechniki Śląskiej, doktor Stefan Pawlikowski. Zaraz po wojnie dźwigał z ruin zakłady chemiczne w Oświęcimiu jako ich pierwszy dyrektor; potem przez wiele lat jako doktor habilitowany, profesor, doktor h.c., kierował katedrą technologii nieorganicznej.
Swoje doświadczenie przemysłowe przekazywało też studentom, głównie w Gliwicach, ale nie tylko, szereg innych przedwojennych inżynierów mościckich - Jan Dyduszyński, Józef Hawliczek, Stanisław Hüpsch, Mieczysław Jaworek, Witold Mazgaj, Bronisław Nartowski, Władysław Plaskura, Tadeusz Rabek, Maciej Sarnowski, Jan Sobolewski, Ludwik Sobolewski, ....
Pracy głównie tych osób zawdzięczać należy fakt, że Wydział Chemiczny Politechniki Śląskiej był w latach pięćdziesiątych najlepszy w Polsce. Nauczyciele akademiccy wywodzący się z przemysłu wiedzieli, co inżynierowi jest w pracy potrzebne i na to kładli szczególny nacisk. Ponadto istotny był fakt, że młodzi adepci chemii przemysłowej mieli już na studiach przed oczami wzory do naśladowania - ludzi, którzy mieli za sobą piękne kariery przemysłowe. Nic dziwnego zatem, że wielu spośród absolwentów z Gliwic zapisało się chlubnie w historii powojennego przemysłu chemicznego - ale to już jest osobny temat.
Dziś niestety nauka jest dość szczelnie odseparowana od praktyki; sądzę, że wynika to zarówno z bardzo sztywnej pragmatyki kariery naukowej, jak i z małej naukochłonności (to termin Eugeniusza Kwiatkowskiego) wielu dziedzin naszego dzisiejszego życia - a w każdym razie przemysłu. Stąd głównie wynika fakt i opinia sformułowana w tytułowym artykule, że dziś absolwenci mają dużo wiedzy, ale niemal żadnych umiejętności praktycznych. Inaczej jest bodaj tylko w medycynie, gdzie nauczyciele akademiccy są przeważnie praktykującymi klinicystami.
Ten typ wykładowcy, który świetnie sprawdził się we wczesnych latach powojennych na Politechnice Śląskiej, ukształtował się pod wpływem potrzeb i okoliczności zewnętrznych, o których wspomniałem. Chciałbym się jednak odwołać do swojej praktyki zawodowej, zawsze w żywym kontakcie z zagranicą, zarówno w polskim przemyśle przed emeryturą (na którą, nota bene, przeszedłem w 69. roku życia - to na marginesie dzisiejszych dyskusji), a także jako - od 9 lat - doradca dla firm w krajach bardziej od naszego rozwiniętych. Na tej podstawie mogę stwierdzić, że podobny model, tyle że nie wymuszony, lecz wyrosły z doświadczeń, jest szeroko stosowany w krajach zachodnich i w Japonii. Na wykładowców akademickich powoływani są tam wybitni specjaliści z przemysłu (co jest źródłem prestiżu), natomiast naukowcy chętnie angażują się w badania stosowane lub nawet przechodzą na kierownicze stanowiska w pionach badań i rozwoju firm przemysłowych (co z kolei jest źródłem pieniędzy). Taki dwukierunkowy ruch daje korzyści zarówno nauce jak i praktyce, rozszerza horyzonty jednej i drugiej stronie, odświeża sposób myślenia, pobudza rozwój.
Zdaję sobie sprawę z barier, które u nas stoją na drodze do takiego modelu. Uważam jednak, że byłaby to bardzo skuteczna droga do tego, aby z naszych uczelni - sądzę, że nie tylko technicznych - wychodzili absolwenci, którzy przez pracodawców będą poszukiwani. Andrzej Krzysztoforski
Wszystkie komentarze