Rzucone na żywioł rynku, ratowało się po linii najmniejszego oporu jak kino przedwojenne. W ambitnych filmach tamtego czasu przeglądał się dziki kapitalizm: "Dług" Krauzego, "Cześć, Tereska" Glińskiego wyrażały szok transformacji, zanik poczucia bezpieczeństwa. Ukazywały okrutny świat, w którym nie ma nic darmo, miłość jest transakcją, kolega zamienia się nagle w egzekutora długu. Ktoś celnie zauważył: nasze kino podobnie definiuje PRL i kapitalizm - jako pułapkę, zanik wartości. Przebijała w nim obawa, że zostaliśmy oszukani i wszystko, co wypracowaliśmy, może nam zostać odebrane.
Bohater "Ediego", śmieciarz, uspokajał kolegę: masz jeszcze siebie. Filmowcy mogliby powiedzieć: co z tego, skoro działamy w pustce? Kino polskie wypadało z międzynarodowego obiegu, traciło rozpęd, kojarzyło się z głupawą rozrywką albo z adaptacjami lektur szkolnych. "Czy u was robi się tylko filmy historyczne?" - pytali zagraniczni dziennikarze. Debiutowali nieliczni - głównie w TVP - zazdroszcząc swoim starszym kolegom z lat 60. i 70.
Ta sytuacja zaczęła się zmieniać w połowie dekady. Filmowcy wywalczyli nową ustawę o kinematografii. Powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, na wzór europejskich. Ten system, wynaleziony po wojnie we Francji w obronie kina narodowego przed inwazją Hollywoodu, to naturalne wyrównanie rachunku: użytkownicy filmów - kina i media - składają się na utrzymanie kinematografii. Polskie kino znalazło swój adres, publiczną podstawę, uniezależniając się od kaprysów polityków. I choć nie ma dawnej profetycznej siły ani śmiałości "rozpoznawania systemu", to przecież pozostaje narodowym dobrem. I powoli staje się ogniwem kina europejskiego.
W 2003 r. na forum filmowców wołano: "Polskie kino zginie w Europie, jeśli nie będzie dysponowało rocznym budżetem 30 mln euro, zamiast 4 mln jak obecnie. Dlaczego nie robi się u nas 50 filmów rocznie, zamiast 20? Gdzie interes się kręci, tam zyskuje sztuka...". Nie minęło kilka lat, a sypnęło ciekawymi debiutami. Fundusze koprodukcyjne Europy wspierają nasz film autorski, kino wysokiego ryzyka. Przeżywający drugą młodość Jerzy Skolimowski, Małgorzata Szumowska pracująca we Francji - tacy reżyserzy łączą dziś nasze kino ze światem.
Kompleksowe wsparcie filmów - począwszy od prac literackich po promocję zagraniczną - jest u nas w powijakach, ale obok komedii romantycznych powstają filmy rozmawiające z widzem w nowy sposób. Jednym z mierników dojrzałości jest stosunek do zła: ono nie przychodzi już z zewnątrz, narzucone przez system - to zło jest nasze, stanowi element świata, w którym przyszło nam żyć, jak w "Domu złym", "Rewersie", "Wojnie polsko-ruskiej", "Chrzcie" czy "Zerze".
Dziesięć lat temu dyskusje o polskim kinie odbywały się w cieniu jego minionej świetności. Mówiło się: polskie kino umiera. Dziś słyszę od młodej reżyserki: "Polskie kino dopiero się zaczyna". Widz mówi: "Nie chcę filmów o Polsce, chcę filmów o mnie". Będzie je miał.
Już ma te dziesięć filmów z pierwszej dekady XXI wieku - każdy z nich wynajduje własną formę, mówi o czymś najważniejszym, porusza osobistą strunę. Polskie kino widziane z perspektywy mimo szkicowości i niedoróbek okazuje się ciekawe.
Wszystkie komentarze