Pilotom zabrakło 10-15 m wysokości - mówi o katastrofie w Smoleńsku Aleksiej Korocznin, były pilot myśliwców i główny energetyk lotniska Siewiernyj. Wszystko wskazuje na to, że kapitan prezydenckiego Tu-154 sam podjął decyzję o lądowaniu

Tu-154 leciał z Warszawy do Smoleńska na wysokości 8 tys. m. 50 km przed lotniskiem, czyli na blisko 10 min przed lądowaniem, wieża kontrolna poinformowała załogę, że w Smoleńsku jest gęsta mgła. Zasugerowano, by lecieli na lotnisko zapasowe w Mińsku ewentualnie w Moskwie.

- Piloci byli chętni do lądowania, co kilka razy powtarzali przez radio. Spekulacje, że ktoś ich mógł do tego zmuszać, wydają mi się pozbawione podstaw - mówi pracownik lotniska, który zna treść rozmów załogi z wieżą.

Zgodnie z przepisami dowódca samolotu sam podejmuje decyzję, czy lądować, i nie musi jej z nikim konsultować - nawet jeśli na pokładzie jest głowa państwa. Czy było tak w tym przypadku, nie wiemy. Na pokładzie byli również szef Sztabu Generalnego wojska i szef Wojsk Lotniczych. Czy pilot się z nimi konsultował, nie wiadomo. Rosjanie poinformowali już, że przyczyną katastrofy na pewno nie była usterka maszyny.

Wieża w Smoleńsku, które jest lotniskiem pół wojskowym, pół cywilnym, nie ma prawa nakazywać niczego samolotom cywilnym, a jako taki lot traktowano podróż prezydenta. - Może im tylko coś sugerować - mówi gen. Aleksander Aloszyn, wiceszef sztabu sił powietrznych Rosji. Dlatego kontrolerzy pogodzili się z decyzją polskich pilotów, choć pół godziny przed katastrofą odesłali do Moskwy wojskowego Iła-96 wiozącego do Katynia funkcjonariuszy rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony (odpowiednik BOR).

Kontrolerzy z lotniska rozmawiali z pilotami po rosyjsku, ale jak powiedział nam jeden z wojskowych ekspertów, to nic nadzwyczajnego. Nasi piloci znają i angielski, i rosyjski.

Prezydencki samolot trzy razy okrążył lotnisko, ale zdaniem specjalistów to też nic nadzwyczajnego. - Piloci w ten sposób zapoznają się z topografią albo wyznaczają sobie właściwy kurs, który zapisują w pamięci autopilota - mówi Korocznin. Pomaga im potem naprowadzać maszynę na pas, której lot korygują ręcznie.

Problemem tego dnia była gęsta mgła. Półtorej godziny wcześniej w Smoleńsku lądował rządowy Jak-40 z dziennikarzami. - Mgła wtedy była zdecydowanie mniejsza - opowiada pracownik lotniska. Przed lądowaniem samolotu prezydenta stała się wyjątkowo niska i gęsta. - Moim zdaniem piloci zdecydowanie nie powinni podchodzić do lądowania w takich warunkach - dodaje nasz rozmówca.

Mimo mgły wszystko szło dobrze do odległości ok. 1,5 km przed lotniskiem. Wtedy samolot za bardzo obniżył wysokość, zahaczając o maszt stacji radiolokacyjnej i pierwszą partię drzew. Piloci próbowali wyprowadzić maszynę, ale nie udało się, bo już zaczęła się rozpadać. Zahaczyła o kolejne drzewa na wysokości kilku metrów i runęła na ziemię. - Piloci musieli być świetnymi fachowcami - twierdzi Korocznin. - Obniżali maszynę płynnie, wręcz z dokładnością jubilera. Zabrakło im tylko wysokości. Gdyby lecieli 10-15 m wyżej, lądowanie byłoby udane. O ich kunszcie świadczy także to, że maszyna nie runęła od razu, nie rozpadła się natychmiast i nie wybuchła, ale pękała jakby po kawałku.

Zdaniem Korocznina nie było odchylenia od trasy lądowania o blisko 150 m w lewo, o czym wspominał m.in. minister ds. nadzwyczajnych Rosji Siergiej Szojgu. - To skutek zderzenia z drzewami - tłumaczy Korocznin. Pilot najprawdopodobniej próbował poderwać maszynę, podnosząc prawe skrzydło, i dlatego zboczyła na lewo, ale już spadając, a nie w czasie lotu. - Samolot leciał dobrym kursem. Piloci byli mistrzami. Problem w tym, że nie powinni lądować przy takiej mgle - podkreśla Korocznin.

Wczoraj można było już wejść na miejsce katastrofy. Uprzątnięto wszystkie szczątki ludzkie i rzeczy osobiste, za pomocą których są identyfikowane ofiary. Zostały tylko niektóre elementy samolotu, które szczegółowo badali przez cały dzień eksperci. Są one rozrzucone na długości kilometra. W pracach uczestniczą także specjaliści z Polski.

Ratownicy każdą rzecz szczegółowo opisują i pakują w specjalne worki. Wśród przedmiotów osobistych są książki o Katyniu, które wieźli ze sobą lecący na sobotnie uroczystości, karty kredytowe, telefony komórkowe, dokumenty itp. To pomaga identyfikować zwłoki, które są albo porozrywane, albo spalone. Pieczołowicie gromadzone są ubrania ofiar, mundury.

Czarne skrzynki Tu-154 są już badane w Moskwie. Rosyjscy eksperci nie chcieli ich ruszać bez obecności specjalistów z Polski, by uniknąć wszelkich podejrzeń, że coś mogą ukryć. - Współpraca ze stroną rosyjską układa się bardzo dobrze. Jesteśmy naprawdę wdzięczni za okazane serce i pomoc we wszystkich dziedzinach - mówi ambasador Jerzy Bahr.

Jak leciał Jak-40

Półtorej godziny przez samolotem prezydenta w Smoleńsku wylądował rządowy Jak-40 z trzynastoma dziennikarzami na pokładzie, wśród których byłem i ja. Ten lot zaczął się z przygodami. Jeszcze przed startem w Warszawie piloci wykryli usterkę i zdecydowali się na zmianę maszyny. Musieliśmy z niej wysiadać, choć już byliśmy przypięci pasami. Myślałem, że to wyczerpało limit nieprzyjemnych zdarzeń powietrznych tego dnia.

Jak-40 podchodził do lądowania w Smoleńsku bez komplikacji. Mgła była mniejsza niż półtorej godziny później, ale była. Miałem wrażenie, że samolot ląduje szybko z dużej wysokości. Na końcu nic nie było widać, bo lecieliśmy całkowicie w chmurach. Tuż przed pasem startowym zrobiło się jasno i samolot delikatnie uderzył kołami o ziemię. Po wyjściu z samolotu piloci byli zadowoleni.

Pracownicy lotniska w Smoleńsku powiedzieli mi wczoraj, że lądowanie Jaka-40 wcale nie było takie idealne, ale łatwiej sterować nim przy trudnej pogodzie, bo jest lżejszy. Poza tym słynie z możliwości szybowania w powietrzu nawet w przypadku awarii silników. Maszyna pięć razy cięższa - jak Tu-154 - jest dużo trudniejsza do pilotowania.

Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem