Tomasz Janyst - prawnik i bankowiec, prezes zarządu Fundacji Kaleckiego. Absolwent studium bankowości w SGH, doktorant na Wydziale Prawa i Administracji UW
Za kilka miesięcy euro obchodzić będzie 20. urodziny. I z roku na rok coraz bardziej dają o sobie znać wewnętrzne sprzeczności, które od początku były wpisane w ten projekt.
Podstawowym ograniczeniem związanym z każdą unią walutową jest to, że kraj do niej dołączający traci swobodę w prowadzeniu własnej polityki pieniężnej poprzez określanie stóp procentowych. Skutki tego widać teraz wyraźnie we Włoszech.
Gdyby były one poza strefą euro, mogłyby zwalczyć trapiący je kryzys przez obniżenie kursu własnej waluty. Wsparłoby to eksport, konsumenci kupowaliby więcej lokalnych produktów, turystyka rozwijałaby się mocniej dzięki niższym cenom, zwiększyłaby się konkurencyjność gospodarki. Zapewne zmniejszyłoby się też bezrobocie, które dzisiaj wśród młodych Włochów wynosi 32 proc., a społeczeństwo może mniej chętnie głosowałoby na skrajne politycznie partie jak Liga Północna Matteo Salviniego.
Paradoksalnie, silniejsze związanie Włoch z Unią jest teraz jedną z przyczyn antyunijnych sentymentów. Jak w piosence śpiewanej przez Natalię Kukulską: „Im więcej ciebie, tym mniej”.
Prawdziwe problemy strefy euro są jednak gdzie indziej. Odbierając swobodę w zakresie polityki walutowej i stóp procentowych, nie daje ona w zamian tego, co powinna dawać każda unia walutowa. Problemy strukturalne euro znane są od lat, nawet sami jego inicjatorzy w raporcie Wernera z 1970 r., który stworzył podwaliny pod koncepcję wspólnej waluty, wskazywali warunki brzegowe dla sprawnie funkcjonującej unii walutowej, które w strefie euro nigdy nie zostały spełnione.
Jednym z takich warunków jest stworzenie wspólnego budżetu. Merkel i Macron wspomnieli o nim co prawda na niedawnym szczycie w Mesebergu, ale projekt ten jest na razie daleki od realizacji i wydaje się, że nie ma politycznego i społecznego poparcia. Wspólny budżet wymagałby instrumentu podatkowego, który by go finansował, i mechanizmu zadłużeniowego. Oznaczałoby to w praktyce uwspólnianie długów.
W USA stany w większym stopniu dotknięte kryzysem, jak Nevada, musiały oczywiście wziąć na siebie część jego kosztów, ale otrzymały też duże wsparcie z budżetu federalnego w służbie zdrowia, mieszkalnictwie czy edukacji. W Unii Europejskiej każdy kraj odpowiada za swoje długi i jedyne, na co może liczyć, to pożyczki z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego.
W Ameryce ponad połowa budżetu federalnego trafia do wojska, ale jest to nie tylko wyraz militaryzacji tego kraju, ale też ukryta interwencjonistyczna polityka gospodarcza. Decyzje dotyczące położenia fabryk i baz wojskowych biorą też pod uwagę bilanse handlowe między stanami. Skoro Missouri ma ujemny bilans z Kalifornią, to wyrównuje się go przez zbudowanie fabryki w tym pierwszym stanie. Podobną politykę prowadzą Niemcy wobec terenów dawnego NRD.
Podjęcie takich działań na poziomie unijnym byłoby dużym krokiem w stronę federalizacji, ale bez tego unia walutowa jest nie do utrzymania na dłuższą metę, bo różnice w bilansach handlowych przy wspólnej walucie będą się tylko powiększać.
Unii brakuje mechanizmu wyrównywania deficytów. Nie ma skoordynowanej polityki inwestycyjnej na poziomie unijnym; decyzje inwestycyjne pozostawiono prywatnym bankom. Nie trzeba być bankowcem, by się domyślić, że w takim układzie pieniądze banków popłyną tam, gdzie będzie większa stopa zwrotu.
Kapitał zaczął więc płynąć z krajów o dodatnim bilansie płatniczym, jak Niemcy czy Francja, do krajów deficytowych. Niemieckie i francuskie banki inwestowały m.in. w rentowny sektor nieruchomości w takich krajach jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia. Oprocentowanie kredytów było tam wyższe, a poziom zadłużenia mniejszy. Kraje te szybko się rozwijały, ale był to wzrost napędzany długiem. Teraz wielu wini je za problemy trapiące Unię.
W języku niemieckim słowo „Schuld” oznacza zarówno dług, jak i winę. Kolejne pożyczki pomocowe dla krajów południa Europy, obwarowane drakońskimi wymogami utrudniającymi pobudzenie wzrostu gospodarczego, umacniają wizerunek tych państw jako czarnych owiec Unii. Chichotem historii jest przy tym to, że pożyczki pomocowe idą głównie na ratowanie wierzycieli z niemieckich i francuskich banków, które wcześniej zalały te kraje tanim kredytem. Nie byłoby to w tak dużym stopniu możliwe, gdyby nie euro.
Strefa euro mogłaby sobie lepiej radzić z kryzysami, gdyby mobilność pracowników w Unii była większa. W USA jest ona wysoka i gdy jeden stan popada w kryzys gospodarczy, jego mieszkańcy mogą wyjechać do innego. W Unii mobilność nieustannie wzrasta i jest silnym spoiwem strefy euro. Ze względu na różnice kulturowe, prawne, gospodarcze nie będzie jednak ona w przewidywalnej przyszłości wystarczająco duża, by stać się silnym mechanizmem stabilizującym unię walutową.
W Polsce dyskusja o euro jest dodatkowo obciążona tym, że wielu z nas nie czuje się do końca częścią wspólnoty, a dyskusje o Unii sprowadzają się głównie do tego, „ile od nich dostaniemy”. Perspektywa wspierania finansowo z naszych podatków np. Włochów raczej nie cieszyłaby się poparciem. W Unii jednak problemy gospodarcze jednego kraju łatwo przenoszą się na kolejne. W tej układance szybko mogą się ziścić słowa Horacego: „O ciebie chodzi, gdy płonie dom sąsiada”. Ale ta myśl rzymskiego poety nigdy się dobrze w Polsce nie przyjęła.
Wspólna waluta miała połączyć Europejczyków. Podzieliła ich na dłużników i wierzycieli. Miała być spoiwem Unii, a stała się dla niej zagrożeniem.
Dziś brukselskie elity kupują czas na reformy, mając zapewne świadomość, że utrzymanie status quo na dłuższą metę jest niemożliwe. Strefę euro można uratować albo poprzez jej kontrolowane ograniczenie i restrukturyzację, albo poprzez federalizację i stworzenie wspólnego budżetu i polityki inwestycyjnej regulującej nadwyżki handlowe.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Macron przekonuje Berlin do reformy UE i strefy euro. Niemcy są sceptyczni
W wielu krajach członkowskich wiara we wspólną europejską ideę słabnie i nie wydaje się, by był to dobry czas na silniejszą integrację. Euro nie jest zresztą jej koniecznym elementem – polska gospodarka jest bardziej zintegrowana z niemiecką niż portugalska, należąca do strefy euro. Priorytetem jest rozwiązanie największych problemów gospodarek unijnych, jak niski poziom inwestycji i popyt, a restrukturyzacja strefy euro mogłaby się do tego przyczynić. Być może więc należałoby dzisiaj zrobić krok w tył, by móc zrobić potem dwa kroki do przodu.
________________________________________________
Praworządność a polityka spójności. Co zyska i straci Polska na demokracji? Zapraszamy na konferencję think tanku „Gazety Wyborczej” Przyszłość Jest Teraz i Archiwum Osiatyńskiego na ten temat. Wykład otwierający: prof. Bruce Ackerman, prawnik i politolog z Uniwersytetu Yale. 8-9 listopada 2018 r., Uniwersytet Warszawski. Bezpłatna rejestracja: cojestgrane24.wyborcza.pl
Projekt „Future is Now – Przyszłość jest Teraz” jest współfinansowany przez Dyrekcję Generalną ds. Polityki Regionalnej i Miejskiej (DG REGIO) Komisji Europejskiej. Informacje i poglądy przedstawione na tej stronie są wyłącznie opiniami autorów i niekoniecznie odzwierciedlają oficjalne stanowisko Unii Europejskiej. Ani instytucje i organy Unii Europejskiej, ani żadna osoba działająca w ich imieniu nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności za wykorzystanie zawartych tu informacji
________________________________________________
Czekamy na Wasze historie, opinie: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
>przez obniżenie kursu własnej waluty. Wsparłoby to eksport, konsumenci kupowaliby
>więcej lokalnych produktów, turystyka rozwijałaby się mocniej dzięki niższym cenom, >zwiększyłaby się konkurencyjność gospodarki. Zapewne zmniejszyłoby się też
>bezrobocie, które dzisiaj wśród młodych Włochów wynosi 32 proc., a społeczeństwo
>może mniej chętnie głosowałoby na skrajne politycznie partie jak Liga Północna Matteo >Salviniego.
Naprawdę? Czy naprawdę Włosi zyskaliby na powrocie do swojego ukochanego lira?
Jak pamiętamy takie rozwiązanie niektórzy sugerowali zbankrutowanej Grecji, ale rząd
grecki, na szczęście dla swojego kraju, okazał się jednak mądrzejszy. Kto bowiem miałby
zaufanie do nowej Drachmy? Żeby lepiej zrozumieć dlaczego Grecy woleli pozostać przy
Euro wystarczy przypomnieć sobie Polskę z pierwszych lat po transformacji ustrojowej
i ceny na wiele towarów dominowane w......(nie w złotówkach). Musiały upłynąć lata
by Polacy nabrali zaufania do swojej waluty ale nawet obecnie nie znaczy to, że
złotówka jest optymalnym rozwiązaniem jak zdaje się twierdzić autor.
Według niego nie potrzebujemy Euro bo i tak jest mamy bliżej do Niemców niż Portugalia.
Rzeczywiście, w Zgorzelcu przez Odrę przechodzi się szybciej niż przez Wisłę w Warszawie,
a na wyspie Uznam przez granicę przechodzi się jednym krokiem i to bez paszportów.
Co nie znaczy, że BEZPŁATNIE. Przy tej integracji gospodarczej jaką mamy z Niemcami
i z całą Unią w niemal każdym towarze, który kupujemy (nawet jeśli jest wyprodukowany
w całości w Polsce) jest jakiś komponent, który musi być kupiony w Euro. Co oczywiście
oznacza miliardowe koszty wymiany waluty i ogromną niepewność co do finalnych cen.
Kiedy handlujemy ze strefą Euro nawet półgroszowe różnice w cenie wynikające
z wahnięcia np. z 4.30 do 4.28 (a to codzienna praktyka) może oznaczać byt albo niebyt
na europejskim rynku. A to i tak nic w porównaniu do problemów z handlem ze strefą
poza Euro (Szwecja, Dania, Czechy etc. etc.) bo wymiana nie odbywa się bezpośrednio
ale poprzez Euro. Ci którzy twierdzą, że w zintegrowanej gospodarce nie potrzeba wspólnej
waluty powinni sobie, dla eksperymentu, wyobrazić sytuację w której lewobrzeżna Warszawa
używa czerwońca a prawobrzeżna talara. Jak wiadomo, jedną z podstawowych funkcji
pieniądza jest możliwość porównywania cen. Jak by taka funkcja działała w przypadku
Warszawy, gdyby mieszkańcy lewej i prawej strony codziennie musieli się zmagać
nie tylko z wymianą waluty i jej kosztami, ale również z nieprzerwanym codziennym
przeliczaniem czerwońców na talary nawet przy zakupie chleba bądź biletów tramwajowych?
Tym co będą twierdzić, że to przykład prymitywny i nieżyciowy, wystarczy chyba przypomnieć
kryzys "frankowiczów" i trwające do dziś jego reperkusje. Nauczone życiem (czyli
ryzykiem związanym ze zmieniającą się wartością złotego) polskie
przedsiębiorstwa w naszej największej branży eksportowej (żywność) ustalają ceny jedynie
na bieżący tydzień. Nie tylko nie ma mowy o kontraktach na pół roku, bądź rok ale nawet
kontrakty miesięczne są niemal niemożliwe do uzyskania. A to jest standard przy sprzedaży
kontraktowej np. do dużych sieci. Ile z tego powodu traci nasza gospodarka?
Autor zapewnia nas, że w obecnej sytuacji Euro jest w kryzysie tak jakby Liry, Drachmy, Złotówki
czy szwedzkie Korony miały się lepiej sprawdzać. Ale jest dokładnie odwrotnie, to Polska ma okresowo trudności ze sprzedażą swojego długu (obligacji) i to nie ze względu na stan
swojej gospodarki.
W podsumowaniu, dziwi że GW wypuściła jako artykuł dyskusyjny materiał tak tendencyjnej
i jednostronnej wymowie.
Jakoś tych rzekomych korzyści w makroskali nie widać. Są kraje postkomunistyczne należące do strefy EURO i takie, które do niej należą. W ciągu ostatnich 10 lat Polska, Czechy, Węgry, Rumunia rozwijają się wyraźnie szybciej niż Słowacja, Słowienia, Estonia, Litwa, Łotwa i Estonia. Gdzie więc ten zysk z euro?
Wzrost bez inwestycji? Genialne i na miarę Nobla z ekonomii. Porównaj
produktywność niekoniecznie Niemiec (które przecież poniosły gigantyczne
koszty zjednoczenia), ale np Holandii albo Belgii do produktywności tych
postkomunistycznych prymusów rozwoju w momencie przyłączenia się
do Unii, a następnie ekstrapoluj przyrost odjąwszy wpierw od całkowitych
inwestycji w te gospodarki unijne transfery. Jesteśmy choćby w połowie
tej drogi, jaką postkomuny przebyły na unijnej diecie? Poza tym, jeśli bez
Euro tak genialnie, to dlaczego dwa najbiedniejsze kraje Unii, Rumunia
i Bułgaria aż przebierają nóżkami by dołączyć do strefy E i już złożyły
formalny wniosek o przyjęcie? Ze względów doktrynalnych?
A, zapomniałem, to dlatego, że w ten sposób chcą wzmocnić wielką ideę Międzymorza, genialny projekt wybitnych myślicieli z Kraju Priwislańskiego.
Dane empiryczne nie wykazują wyższości krajów postkomunistycznych które przyjęły euro nad tymi który nie przyjęły, a Ty dalej upierasz. No cóż, widzę, że to kwestia wiary, a nie nauki. Idź, niech wiara Cię uzdrowi :) .
Dane empiryczne nie wykazują? Przecież ja nie o tym. Przypomniałem Ci tylko, że bez transferów ze strefy Euro te ekonomie ledwo by dychały.
Ale to tylko na marginesie. Najważniejsze, że główną, choć niewypowiedzianą tezą artykułu, jest poddanie w wątpliwość konieczności istnienia wspólnej waluty na (wspólnym) unijnym rynku. Ty najwyraźniej zgadzasz się z tezą, że wspólna waluta nie jest konieczna. Tymczasem wspólny rynek bez wspólnej waluty to bzdura do kwadratu. Równie dobrze, mimo członkostwa we wspólnym rynku Portugalia mogłaby wprowadzić cło na jabłka z Polski a Niemcy na polskie części samochodowe a my na holenderskie jajka. Co więcej,
próby ograniczania wolnego handlu są ciągle ponawiane bo konkurencja nie
wszystkim jest w smak.
Oczywiście nie od razu Kraków zbudowano, więc postkomunistyczne gospodarki musiały dostać trochę czasu (i zastrzyk gotówki) bo wprowadzenie Euro z dnia na dzień po przyłączeniu skończyłoby się masowym bankructwem. Ale po osiągnięcie pewnego stopnia rozwoju chowanie się za narodową walutą to nic innego niż stawianie barier w poprzek rynku. Najgorzej wychodzą na tym właśnie te kraje, które upierają się przy "chronieniu" narodowego rynku.
Nie tylko te postkomunistyczne, ale i bogate Szwecja i Dania. I jak zwykle, najbardziej tracą konsumenci i....emeryci (kapitał emerytalny) a zyskują
rozmaici lobbyści i grupy partykularnych interesów.
Ponownie zwracam uwagę, że Twoje śmiałe tezy nie mają potwierdzenia w realiach. Nie ma też analogii zagranicznych, aby zadziałała wspólna waluta bez wspólnej władzy politycznej - patrz XIXw. strefa złotego franka. Wspólna waluta musi być powiązana ze wspólną władzą polityczną, zdolną do znaczących transferów finansowych od beneficjentów waluty na rzecz outsajderów. W takich USA budżet państwa wynosi 15% PKB, podczas gdy w UE poniżej 1%.
Co dokładnie masz na myśli, kiedy piszesz, że przez ostatnie 10 lat np. Słowacja rozwija się wolniej od, powiedzmy, Węgier czy Polski? Bo mnie się wydaje, że gadasz od rzeczy. A Estonia, kiedy już wygrzebała się z pokłosia kryzysu 2008, rozwijała się duuużo szybciej od Polski. Więc o co ci chodzi?
Popatrz na dane np. na stronie BŚ, porównaj w w/w krajach PKB w l.2007-2017 a potem pisz :( .
Miiszka, znowu próbujesz tu kogoś nabierać? Przecież twoje brudne onuce cuchną tutaj aż z Łubianki.
Wspólna waluta jest zla. Z jednego powodu. Bedzie zarzadzana w Brukseli, Berlinie i Paryżu. I zarząd bedzie sluzyl przede wszystkim gospdarkom tych krajow. Jesli bedzie trzeba ratowac którąś gospodarke: niemiecka czy slowacka, elity brukselskie uratuja niemiecka, bo Slowacja to poldziki slowianski kraj, a Niemcy to kolebka kultury i cywilizacji.
Tak nas zdradzona w 1920, 1938, 1943, 1944, 1945, 1968. Nie ma najmniejszegi powodu, zeby nad zachod znowu nie zdradzil. Zreszta juz to robia dogadujac sie z Putinem ponad naszymi głowami.
"Naprawdę? Czy naprawdę Włosi zyskaliby na powrocie do swojego ukochanego lira?
Jak pamiętamy takie rozwiązanie niektórzy sugerowali zbankrutowanej Grecji"
- panie Starowinie, bardzo pan przesadzasz.
Rzecz jasna i oczywista, że gdy Włosi i Grecy już mają euro, to absolutnie nie opłaca im się w obecnej napiętej sytuacji wracać do swoich walut narodowych. Ta waluta narodowa natychmiast by straciła na wartości, a kredyty denominowane w euro realnie by wzrosły - i bankructwo gotowe. A tak, to te kraje są zabezpieczone całą powagą Unii i Unia (tzn. EBC) je zawsze uratuje. Oprócz twardych faktów jeszcze jest sprawa zaufania do waluty - gdyby tylko zaczęto wychodzić z euro, to do nowej waluty w ogóle nie byłoby zaufania. Skoro można wyjść z euro, to można i wyjść z liry itd.
Jednak gdyby *od początku* były tam waluty narodowe, to nic takiego szkodliwego by się nie działo teraz, jak i wcześniej - od samego początku. A przede wszystkim nie dostawaliby tak tanich kredytów, jadąc na opinii i zaufaniu do całej Unii. Nie byłoby zadłużenia. Sielanka. Oczywiście te 20 lat temu rozwój byłby mniejszy bez euro niż był z euro, ale teraz nie byłoby kryzysu. Tzn. w Grecji to może by i był, bo oni tak już mają niestety (słynne dodatki dla urzędników za mycie rąk wykończyłyby Grecję niezależnie od waluty).
"Polska ma okresowo trudności ze sprzedażą swojego długu (obligacji) i to nie ze względu na stan swojej gospodarki."
- Nie chcę wnikać, dlaczego nie można sprzedać długu, ale to cieszy. To, jak mówiłem wyżej, ogranicza wariackie zapędy naszych rządów do zadłużania się i spełniania wszelkich populistycznych obietnic.
"Kiedy handlujemy ze strefą Euro nawet półgroszowe różnice w cenie wynikające
z wahnięcia np. z 4.30 do 4.28 (a to codzienna praktyka) może oznaczać byt albo niebyt na europejskim rynku."
- Czyżby pan sugerował 0,1% marży na produkt (0,5 grosza/4,3 zł) i że takie wachnięcie zżera całą marżę? Nie słyszałem o tak niskomarżowej branży, bardzo marnie. Zapewniam, że zazwyczaj te marże są znacznie wyższe, także jest z czego "uszczknąć". Nie mówiąc o tym, że raz się traci na tym, raz się zyskuje. Kto może sobie pozwolić, to trzyma, aż cena będzie wyższa. Zresztą są różne inne sposoby i do tego się raczej już przyzwyczailiśmy.
"zmagać nie tylko z wymianą waluty i jej kosztami"
Koszty wymiany spadły - spread jest nawet do pół grosza przy dużych kwotach. Także nie jest aż tak źle. Jakie jeszcze inne koszty w firmie - komputer, Internet, osoba od wymiany walut? Do przełknięcia.
Polska jest na prostej drodze by za ok. 10 lat prześcignąć Włochy, więc nie przesadzajmy z tą biedna.
To tylko czysta spekulacja, nie ma danych na poparcie Twojej hipotezy.
To jest demagogia, co piszesz. Nie porównuj wzrostu 1% w Niemczech ze wzrostem 4% w Rumunii, bo to są inne procenty. Szwecja i Dania, chociaż nie mają euro, w praktyce mają stały kurs wymiany wobec euro. Brytyjski funt podlega wahaniom z powodu Brexitu.
rozwoj i wzrost gospodarczych :poza strefa euro:/ byl zaplanowany i po to UE popmpowala kase ,dzis FRANCJA,WLOCHY,ANGLIA....MAJA DOSC ,w zamian jest krytyka i chowanie flag EU pod dywan, ludzie ktorzy zaufali i uczciwie dokladali do UE dzis otworzyli oczy bo kraje" ktore powstaly z kolan za ich pieniadze" dzis wypinaja sie dupe;