Opowiadał mi Jarek Mikołajewski, przyjaciel pana Leopolda i poeta, jak pewnego razu zabrał Kozłowskiego do Wenecji na obchody 500-lecia tamtejszego getta. Ostatni Klezmer Galicji miał naturę uwodziciela: swoim występem i opowieściami zaczarował wenecką publiczność
Miał sto lat, a może nawet trochę więcej, bo podobno uparcie się odmładzał. A może o rok czy dwa mniej. Kto to wie? Siadywał w krakowskim Klezmer--Hois na Szerokiej, przy stoliku i w fotelu, które musiały być wolne, gdy tam zachodził. Znał go cały Kazimierz i tysiące turystów. Mawiano, że był ostatnim galicyjskim Klezmerem.
Akurat w wypadku Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana słowo „klezmer” winno być pisane dużą literą. Muzyk, instrumentalista i kompozytor odebrał staranne wykształcenie muzyczne w przedwojennym Lwowie, a nadto muzyką naznaczony był jak przeznaczeniem, bo z rodziny, przed którą skrzypce, fortepian, akordeon czy wiolonczela nigdy nie miały tajemnic.
Wszystkie komentarze