O tym, dlaczego jest potrzebna, w jaki sposób jest degradowana oraz jak można ją wspierać i odbudowywać, opowiadają dr Monika Szewczyk, dr Piotr Mikołajczyk – specjaliści ds. różnorodności biologicznej z ośrodka UNEP/GRID-Warszawa*.
Piotr Mikołajczyk: Ta tak zwana betonoza ma według mnie dwa oblicza. Jedno z nich to przestrzenie zabudowywane na realne potrzeby człowieka: budynki mieszkalne, obiekty komunalne, usługowe itd., no i cała towarzysząca infrastruktura, jak place, drogi, tereny przemysłowe czy lotniska.
Drugie oblicze betonozy to pomysły na zagospodarowanie pozostałej przestrzeni. Czy zachowujemy resztki naturalnych, „dzikich" terenów w miastach? Czy w planowaniu przestrzennym zabezpieczamy istotne obszary przed zainwestowaniem, przeznaczając je na funkcje rekreacyjne i miejską zieleń, chroniąc miejskie lasy i tereny nadrzeczne, ustanawiając uchwałami rady gminy np. użytki ekologiczne?
W rozważaniach o betonozie miejskiej pojawia się także swoista „kwadratura koła": z jednej strony warto dążyć do zabudowy możliwie skondensowanej, co hamuje niekorzystny proces „rozlewania się miast". Oznacza to jednak, że miasta stają się prawdziwymi betonowymi wyspami. Aby temu zapobiec i zapewnić lepszą proporcję betonu do zieleni, musimy niestety pogodzić się z tym, że ta sama liczba mieszkańców zawłaszczy znacznie więcej przestrzeni. Co wybrać?
Monika Szewczyk: Jak rozumiem, chodzi panu o niechlubne rewitalizacje przeprowadzone w ostatnich latach? Biorąc pod uwagę, że środki na tego typu przedsięwzięcia zostały wstrzymane, a wręcz jest mowa o funduszach na odbetonowanie, jest szansa, że coś się zmieni. Pytanie tylko, na ile jest to rzeczywista zmiana w postrzeganiu tego, jak beton w przeciwieństwie do zieleni miejskiej oddziałuje na klimat miasta. I na ile zmieniło się postrzeganie rewitalizacji historycznych przestrzeni miejskiej przez konserwatorów zabytków. Chciałabym też zwrócić uwagę, że nie wszystkie miasta uległy betonowej modzie. Dowodem są na to choćby inicjatywy zgłaszane do konkursu Eco-Miasto, do uczestnictwa w którym serdecznie zapraszamy.
Piotr Mikołajczyk: Generalnie można uznać, że różnorodności biologicznej zagrażają dwa czynniki: fragmentacja i degradacja ekosystemów. Fragmentacja to „pokawałkowanie" ogromnych niegdyś obszarów naturalnych, dzikich, na coraz mniejsze i bardziej izolowane „wysepki dzikiej przyrody" zanurzone w przestrzeni znacznie przekształconej. Wiele gatunków nie jest wtedy w stanie dobrze funkcjonować: nie tylko mają za mało miejsca na utrzymanie odpowiednio licznych populacji, lecz także cierpi kondycja tych populacji poprzez zablokowanie wymiany genów z innymi populacjami.
Degradacja ekosystemów to wszystko to, co pogarsza ich stan i kondycję. Fizyczne niszczenie składników przyrodniczych – fauny, flory, gleb, a także zanieczyszczenia, hałas, zmiany klimatu wiążące się z zakłóceniem procesów przyrodniczych i niepożądaną zmianą składu gatunkowego, w tym presja gatunków inwazyjnych czy patogenów i inne elementy presji człowieka.
Monika Szewczyk: Miasta, rozrastając się, zagarniają kolejne tereny, a ekosystemy na nich występujące są albo niszczone, albo silnie przekształcane. Obecność cennych ekosystemów w granicach miast to raczej wyjątek niż reguła, ale się zdarza. Przykładem mogą być siedliska rzadkich gatunków ptaków związanych z łachami rzecznymi, które są w granicach aglomeracji warszawskiej dzięki temu, że w trakcie odbudowy stolicy podjęto decyzję o ograniczonej zabudowie koryta Wisły. Natomiast oddziaływanie miast na różnorodność biologiczną ma jeszcze inne oblicze. Są nim wysokie emisje, co oznacza, że 3 proc. powierzchni świata – bo tyle zajmują miasta – ma ogromny wpływ na klimat, a zmiany klimatu są zaliczane do pierwszej piątki przyczyn utraty różnorodności biologicznej, którą obserwujemy w skali całego globu.
Monika Szewczyk: Kolejne raporty, publikowane przez różne ośrodki naukowe, mówiąc delikatnie, nie nastrajają optymistycznie. W 2019 roku dowiedzieliśmy się, że szacunkowo co ósmy gatunek jest zagrożony wyginięciem. Zaraz potem pojawiły się doniesienia o ogromnym spadku populacji owadów, obserwowanym praktycznie we wszystkich ekosystemach – nie tylko tych zdegradowanych. Światowy monitoring kręgowców, czyli Living Planet Index, pokazuje, że od lat 70. drastycznie zmalała liczba zarówno zwierząt lądowych, jak i morskich. A ostatnie szczegółowe analizy Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN) dotyczące ok. 150 000 gatunków wskazują, że ok. 28% jest zagrożone wyginięciem. Nie podaję tych danych, żebyśmy teraz gremialnie załamali ręce, tylko żeby podkreślić, że sytuacja jest naprawdę poważna.
Piotr Mikołajczyk: Owszem, jak się wydaje, jesteśmy na równi pochyłej. Chciałem przy tym zwrócić uwagę, że często jesteśmy skłonni do niedoceniania tego zagrożenia. Ot, jeśli wybierzemy się na wycieczkę do typowego lasu gospodarczego, znacznie uboższego przyrodniczo niż naturalny starolas, słyszymy śpiew ptaków, wokół nas latają różne owady i widzimy liczne sarny czy dziki, wydaje nam się, że różnorodność biologiczna aż buzuje. A to złudzenie, bo to, co widzimy, to niejednokrotnie sytuacja daleka od naturalnej: procesy przyrodnicze i proporcje liczebne są zakłócone – na przykład przez brak drapieżników czy gatunków bezkręgowców i grzybów w glebie czy w martwych drzewach… Generalnie bogactwo gatunkowe jest dość ubogie.
Monika Szewczyk: To trochę, jakby się zapytać, do czego właściwie potrzebujemy atmosfery. Do czego potrzebujemy zasobów słodkiej wody? Odpowiedzi udzieli nam już uczeń szkoły podstawowej – bo oddychamy tlenem, bo pijemy wodę. I podobnie jest z różnorodnością biologiczną. Do czego właściwie potrzebna jest bioróżnorodność? Nie jesteśmy w stanie istnieć poza biosferą ziemi. Bez organizmów tworzących glebę, bez roślin produkujących tlen i będących podstawą łańcuchów pokarmowych we wszystkich ekosystemach. Bez owadów umożliwiających rozmnażanie się wielu gatunkom roślin itd. Bo „ta bioróżnorodność" oznacza po prostu wszystkie formy życia na ziemi.
Ale oczywiście na takie dictum może pojawić się kolejne pytanie. A po co nam, dajmy na to, stokrotka? Przecież moglibyśmy żyć, gdyby nie było stokrotki? Idąc tym tokiem rozumowania, możemy wymieniać kolejne organizmy, dla których nie widzimy przełożenia na jakość naszego życia. To trochę, jakbyśmy zaczęli grać w jengę. Ile klocków można usunąć, zanim runie misternie ułożona wieża? Ile gatunków możemy usunąć, zanim załamie się ekosystem? A może się nie załamie? Może będzie trwać w uproszczonej, kadłubowej formie? Na chwilę obecną wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do empirycznego sprawdzenia, jaka jest odpowiedź na te pytania.
Piotr Mikołajczyk: Świat przyrody – ujmując rzecz czysto utylitarnie, pragmatycznie – jest dostarczycielem rozlicznych dóbr i korzyści. Żywności, wody, tlenu, substancji niezbędnych w medycynie. Ekosystemy regulują klimat i stosunki wodne, zabezpieczają przed klęskami żywiołowymi, a przynajmniej łagodzą czy wręcz niwelują ich skutki, oczyszczają wodę i powietrze, ograniczają erozję gleb… Są podstawą i sensem turystyki czy terapii w uzdrowiskach. Nagroda za ochronę przyrody – lub odwrotnie: słony rachunek za jej zniszczenie – to coś, co można przeliczyć na pieniądze. Zresztą, od jakiegoś czasu świat przyrody i dostarczanych przez nią dóbr ujmuje się w analizy ekonomiczne. Mówimy więc o kapitale naturalnym, usługach ekosystemowych czy rozwiązaniach opartych na przyrodzie (nature-based solutions), bardzo istotnych także w przypadku miast.
Monika Szewczyk: To trochę jak w medycynie. Po pierwsze nie szkodzić. Ale gdy już coś zostało zdegradowane, to na miarę możliwości i naszej wiedzy możemy starać się przywrócić to do dobrego stanu. Wszystko zależy od stopnia przekształcenia, czyli degradacji, i od naszej wiedzy dotyczącej funkcjonowania danego ekosystemu.
Jedne ekosystemy potrzebują po prostu zostawienia w spokoju, inne – bardzo konkretnych działań. Chcąc chronić torfowisko, trzeba odtworzyć odpowiednie nawodnienie, chroniąc łąkę – dobrać terminy i częstotliwość koszenia, las – dać dużo, naprawdę dużo czasu i może nieco wsparcia na początku, jeśli jest on mocno przekształcony.
Generalnie niszczenie ekosystemów można porównać do sprintu – jesteśmy w stanie zrobić to szybko i dokładnie. Odtwarzanie ekosystemów to maraton. W którym nie do końca wiemy, gdzie jest meta, bo nasza wiedza jest ograniczona i przyroda potrafi nam sprawić wiele niespodzianek.
Piotr Mikołajczyk: Do podjęcia właściwych decyzji i działań na rzecz ochrony lub odtwarzania ekosystemów potrzebna jest przede wszystkim świadomość i motywacja. Świadomość wymiernych korzyści, jakie dzięki temu osiągniemy, lub zagrożeń, których dzięki temu unikniemy. Innymi słowy, że chronimy i wspieramy przyrodę nie tylko dla niej samej, ale także we własnym, dobrze pojętym interesie.
To pierwszy krok. Za tym idą decyzje, prawodawstwo, partnerstwa, czyli biznes, strona społeczna, decydenci, eksperci, no i pieniądze. Działania ochronne oczywiście kosztują. A to przecież nie tylko kwoty bezpośrednio wydatkowane na ochronę przyrody. Do całego rachunku ekonomicznego należy wliczyć także straty czy wartość utraconych innych korzyści. Na przykład wynikające z zarzucenia czy ograniczenia szkodliwych środowiskowo planów inwestycyjnych albo ograniczenia eksploatacji zasobów naturalnych w imię poprawy stanu ekosystemów – dzięki czemu będą one nam świadczyły większy wachlarz innych niż czysto produkcyjne usług ekosystemowych, a wartość naszego kapitału naturalnego będzie większa.
Decydentów – i społeczeństwo – niełatwo do tego przekonać, gdyż wciąż, co chyba niestety mamy w genach, dużo łatwiej nam liczyć zyski i straty konkretne, łatwo wymierne, np. w podatkach, dotyczące nas bezpośrednio i w krótkim horyzoncie czasowym. Korzyści czy zagrożenia trudniej mierzalne, rozproszone w czasie i przestrzeni, wydają się abstrakcyjne i przez to dużo słabiej motywują, choć swoją skalą znacznie przewyższają to, co bliskie i doraźne.
W każdym razie rozliczne przykłady świadczą o tym, że inwestowanie w ochronę różnorodności biologicznej nie tylko jest słuszne i piękne, ale po prostu nam się opłaca!
Monika Szewczyk: Urbaniści i przyrodnicy mówią tu jednym głosem: kształtujmy zielono-błękitną infrastrukturę. Za tym terminem kryje się cała sieć terenów zaliczanych do zieleni miejskiej o różnym stopniu naturalności i wielkości. Od stosunkowo dużych form, przynajmniej w skali miasta, takich jak lasy miejskie czy parki, przez zieleń osiedlową i przyuliczną, aż do niewielkich parków kieszonkowych czy zielonych ścian. Od roślinności będącej pod pełną kontrolą ogrodników miejskich, do tzw. czwartej przyrody, czyli spontanicznie rozwijających się zbiorowisk roślinnych, które budują często niedoceniane gatunki rodzime, traktowane jak chwasty.
Lubię porównywać zielono-błękitną infrastrukturę do układu oddechowego. Tak jak nasze komórki potrzebują, żeby naczynka włosowate przyniosły im tlen, tak samo mieszkańcy miasta potrzebują sąsiedztwa zieleni, która oczyszcza powietrze, pomaga zagospodarować wody opadowe, wygłuszy hałas, pozwoli obniżyć się naszemu ciśnieniu, poprawi nam humor. Ale żeby tak się stało, potrzebne jest planowanie. Zarówno na poziomie całego miasta, jak również w coraz mniejszej skali dzielnic i osiedli. I postrzeganie zieleni nie jako estetycznego dodatku, ale jako równorzędne tworzywo struktury urbanistycznej miasta, a jeszcze lepiej dostrzec w niej ekosystem.
Dlaczego o tym mówię? Bo w definicję zielono-błękitnej infrastruktury wpisuje się troska o różnorodność biologiczną. A skoro mówimy o miastach, to o różnorodność biologiczną miast. Dobrze ilustruje to zakładanie budek lęgowych dla ptaków. Jest ono silnie wpisane w naszą kulturę – potrzebujące dziupli gatunki mają małe szanse, by je znaleźć w przestrzeni miejskiej, gdzie nie ma zbyt wiele miejsca na pozostawianie zamierających drzew.
Teraz ma to się szansę nieco zmienić, bo coraz częściej w parkach pozostawiane są dziksze strefy pozostawiane mniej rygorystycznym zabiegom pielęgnacyjnym. Jednak rozumiemy, że jeżeli chcemy obecności pewnych gatunków, to musimy zapewnić im miejsce schronienia, pożywienie, warunki do wydania potomstwa. Więc dla ptaków zakładamy na przykład budki lęgowe. Ale co z pożywieniem?
W ciągu jednego dnia bogatka może zjeść tyle, ile sama waży, czyli do 20 gramów. Ile sikorek, szpaków, kosów, kapturek może wyżywić miasto? To zależy, czy w jego przestrzeni znajdzie się miejsce dla różnych owadów, nie tylko tych nazywanych zapylaczami, czyli motyli i ciem, pszczół samotnic, trzmieli, bzygów, pszczolinek itd. A jak możemy zrobić miejsce dla tych wszystkich sąsiadów? Wprowadzając jak najbardziej zróżnicowaną roślinność. Zakładane w miastach łąki kwietne bądź rzadziej koszone trawniki to z jednej strony oszczędność środków, niższe emisje – może w skali miasta to nieznaczna zmiana, ale jednak! – ale też wzbogacenie różnorodności miasta. Jeśli zaczynamy myśleć w taki bardziej ekosystemowy sposób, zaczynamy dostrzegać miejsce na różnorodne wybory.
Czy chcę na balkonie posadzić pelargonie? Są bardzo efektowne i łatwe w uprawie. Tyle że są zupełnie bezwartościowe jako baza pokarmowa dla zapylaczy. Jeśli nadal chcę – bo lubię pelargonie i nie zamierzam z nich rezygnować – to może oprócz nich posadzę też lawendę i szałwię? Oprócz aromatycznych liści zapewnię też pokarm wielu owadom. Czy w przestrzeni osiedlowej można zostawić pryzmę liści i zamontować pod nią skrzynkę dla jeża? A na odpowiednio wysokim budynku – budki dla jerzyków? Jeżeli nie czujemy się pewni we wdrażaniu nowych rozwiązań – skorzystajmy ze sprawdzonych rozwiązań, których jest coraz więcej.
Miasto to trudne środowisko. Niezwykle przekształcone. Co nie znaczy, że nie można zarządzać nim w sposób zrównoważony tak, by było wygodne, ale również bioróżnorodne.
* Ośrodek afiliowany przy United Nations Environment Programme (UNEP), czyli Program Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Środowiska. GRID (Global Resource Information Database) to światowa sieć ustanowiona przez UNEP. Centrum UNEP/GRID-Warszawa działa od 1991 roku, w strukturze Narodowej Fundacji Ochrony Środowiska.
Wszystkie komentarze