To oczywiste, że w 1931 r. nie przyszło do głowy brytyjskim konstruktorom niewielkiego samolotu znanego historykom awiacji pod nazwą de Havilland Tiger Moth, że ich szkoleniowy dwupłatowiec, przypominający z wyglądu naszego późniejszego słynnego An-2 produkowanego po latach masowo na sowieckiej licencji w Mielcu, przejdzie do historii jako… inicjator nazwy „dron". Tej przyszłości nikt nie był w stanie przewidzieć, zaprojektować ani wymyślić. Brytyjscy twórcy rzeczonego modelu de Havillanda nie zastanawiali się przecież nad dźwiękiem, jaki ich maszyna będzie wydawać w locie. Ale kiedy po raz pierwszy na początku 1932 r. usłyszeli brzęczenie swojego „dziecka" wysoko nad głowami, na tle nieba, wpadli – tak sobie wyobrażam – w zachwyt. Samolot brzmiał inaczej niż inne latające konstrukcje: cicho brzęczał, coś jak delikatne zzzz pszczoły, jak odgłos… trutnia.
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że właśnie ten dźwięk stanie się po latach symbolem jednej z najważniejszych rewolucji technicznych, której jesteśmy obecnie świadkami i uczestnikami. Ten szczególny ton w locie przyszpilił de Havillanda – niczym okaz rzadkiego motyla – do kart historii lotnictwa i cywilizacyjnego postępu. Ale kto to wtedy mógł przewidzieć? Oni wówczas – tak sobie wyobrażam – usłyszeli jedynie brzęczenie trutnia, czyli po angielsku drona. Swojemu samolotowi nadali więc ksywkę „drone"; posługiwali się nią wszyscy piloci tych delikatnych dwupłatowców, w tym także polscy piloci podczas szkoleń przygotowujących ich do bitwy o Anglię. Konstruktorzy owej maszyny nie mieli świadomości, że do historii wkraczają nie bramą dziejów awiacji, ale główną bramą… języka, który poprzez tę delikatną metaforę ulotności (sic!) przeniósł odgłos skrzydeł trutnia w naszą współczesność – jako symbol zjawiska, które z trudem usiłujemy objąć wyobraźnią.
Dokładnej daty podać nie sposób, z rozmaitych zresztą powodów. Tym bardziej że przebiegała ona i nadal przebiega wieloma torami wynikającymi z różnorodności przeznaczeń wynalazku. Drony to z jednej strony zabawki, którymi obdarowujemy dzieci, a z drugiej – groźny sprzęt militarny: wystarczy wspomnieć słynnego ostatnio tureckiego Bayraktara BT. Temu ostatniemu poświęca się nawet piosenki, a także organizuje zbiórki pieniężne na ich zakup dla ukraińskiego wojska. A przecież istnieje cała sfera komercyjnych i jak najbardziej pokojowych przeznaczeń tego sprzętu: transport towarów, geodezja, szeroko pojęta logistyka, fotografia, sport, meteorologia, badania czystości powietrza, przemysł rozrywkowy, usługi medialne… Obecnie trudno obyć się bez dronów w sytuacjach zagrożeń pożarowych, powodziowych, chemicznych, w poszukiwaniach itd. itp. Już dzisiaj powstają dronowe taksówki, dronowi listonosze, dronowe usługi kurierskie, dronowa policja, dronowe szpiegostwo, dronowe rolnictwo, dronowe akcje humanitarne (jak chociażby w Rwandzie w czasie pandemii)…
Mało kto wie, że odbudowa katedry Notre Dame po pożarze w 2019 r. nie byłaby tak sprawna ani szybka, gdyby nie drony właśnie. Za pomocą dronów uratowano wiele istnień ludzkich. Drony okazują się najbardziej zabójczą bronią we współczesnych konfliktach zbrojnych i w walce z terroryzmem; niestety w rękach samych terrorystów również. Można długo wyliczać.
Rynek dronowy to obecnie bodaj najbardziej dynamicznie rozwijająca się sfera światowej gospodarczej aktywności. Biorą w niej udział najwięksi, z Chinami na czele. DJI – ten chiński znak największego producenta dronów na świecie rozpoznają już wszyscy droniarze. To ciekawe, ale jeszcze trzy lata temu szacowano, że w 2025 r. rynek bezzałogowych statków powietrznych będzie wart ok. 5 mld dol., tymczasem już dzisiaj jest on wart kilkadziesiąt razy więcej, a pamiętać należy, że sumy przeznaczane na jego rozwój w dziedzinach militarnych już dawno przekroczyły bilion dolarów. Górnego pułapu tych wydatków nie da się oszacować.
Jeszcze bardzo niedawno temu nie zdawano sobie sprawy, jakie będą konsekwencje tej dronowej rewolucji w sensie zarówno prawnym, jak i społecznym. Dzisiaj już wiemy, że problemy są niemałe, a będą jeszcze większe. To klasyczny przykład zjawiska, w którym prawo – mimo że zmienia się nieustannie – nie nadąża za postępem technicznym. Zasadnicza jego modyfikacja weszła w życie 31 grudnia 2020 r. na obszarze całej Unii Europejskiej i dotyczy eksploatacji w lotnictwie cywilnym bezzałogowych statków powietrznych (BSP) w przestrzeni powietrznej krajów członkowskich. Przepisy te definiują m.in. trzy kategorie lotów: otwarta (o najniższym stopniu ryzyka), szczególna (średniego ryzyka) oraz certyfikowana (o stopniu ryzyka porównywalnym do lotnictwa załogowego). Osobne przepisy dotyczą kwestii bezpieczeństwa w powietrzu, wagi poszczególnych kategorii dronów, a także zasad udzielania zezwoleń na ich eksploatację.
To tylko niektóre kwestie poruszane w przywołanych tu przepisach. Ich zgłębienie i niestety w wielu przypadkach niejasne interpretacje powodują zawrót głowy, co z kolei sprawia, że są one mało przyswajalne dla tzw. normalnych, chciałoby się rzec – niedzielnych użytkowników tych niewinnie wyglądających latających mechanizmów. Z tego biorą się nieporozumienia i agresywne zachowania tych, którzy mają poczucie zagrożenia na widok drona nad swoją głową. A przecież pamiętać należy o armii operatorów, którzy ich używają do celów komercyjnych, prowadząc czasami bardzo specjalistyczną działalność gospodarczą, nierzadko w trudnych warunkach i z pomocy sprzętu o znacznej masie startowej. Gdyby dzisiaj zapytać kogokolwiek, a zwłaszcza nabywcę dronowej zabawki w supermarkecie, gdzie może latać dronem w tzw. celach rekreacyjnych i zgodnie z prawem, założę się, że nie odpowie na to pytanie bez specjalistycznego szkolenia udokumentowanego specjalną licencją i poświadczonego autorytetem Unii Europejskiej. Tu się pochwalę: jestem posiadaczem takiego dokumentu i wiem, że zdobyć go niełatwo, mimo że można go już dzisiaj uzyskać… online! Niedzielnemu operatorowi nic nie będą mówiły przepisy o obowiązku zgłoszenia każdego lotu do PAŻP, a tym bardziej takie skróty jak ULC, CTR, PansaUTM, strefy RMZ, MATZ, MCTR, FIR EPWW, aplikacje typu DronRadar i dziesiątki innych. Nie będzie miał świadomości, że brak wiedzy o tym, iż lot nad obszarami np. wojskowymi w odległości mniejszej niż 2 km od ich fizycznych granic naraża go na konsekwencje, o których lepiej nie myśleć. Nie będzie wiedział, do jakiego pułapu może legalnie wznieść swoją zabawkę. Ilu z tych, którzy chcą sobie pofruwać nad zakładami pracy, parkami narodowymi czy masowymi imprezami, wie, że są obowiązani dopełnić rozmaitych formalności wynikających wprost z prawa o ruchu powietrznym? Czy można komuś zaglądać kamerą z drona przez okno? Intuicyjnie wiemy, że nie. Ale z jakich przepisów prawa to wynika? I czy podglądany ma prawo zestrzelić taki obiekt z domowej wiatrówki, czy takiego prawa nie ma? Co może zrobić – lub inaczej: na czym ma polegać interwencja policji, kiedy operator drona lata nielegalnie, filmując ślub na zamówienie teścia panny młodej? Czy ubezpieczenie właściciela drona jest obowiązkowe, czy nie? A jak mamy się zachowywać w czasie dronowej przygody poza granicami kraju? Co nam wolno w San Marino, a czego nie wolno w Grecji? Jakie warunki musimy spełnić, żeby sobie polatać nad wulkanem El Teide na Teneryfie? Takich pytań są tysiące. Prawo o ruchu w przestrzeni powietrznej jest bardzo skomplikowane, setki razy bardziej niż prawo drogowe, które nas obowiązuje na co dzień, kiedy siadamy za kierownicą samochodu, na motocykl, rower czy hulajnogę.
Warto posłużyć się tu przykładem z naszego własnego podwórka i zadać sobie pytanie, jakie warunki trzeba spełnić, żeby legalnie i z poszanowaniem wszystkich zakazów i nakazów podnieść drona nad krakowskim Rynkiem. Więcej, czy przypadkiem niektóre z tych zasad nie stoją w sprzeczności z prawem i nie wynikają jedynie z „twórczej" jego interpretacji przez krakowskich urzędników. Przy tej okazji warto też zapytać, do kogo należy… powietrze i przestrzeń nad naszym Rynkiem. Czy podlegają one jurysdykcji magistratu, czy też niekoniecznie? A czyja jest sama płyta Rynku, za której użycie – jako miejsca startu – należy wnieść stosowną, dodam: wysoką, opłatę? (Wiem, bo płaciłem.) A czy start drona z np. prywatnego (już przecież opłaconego!) stolika jednej z kawiarni na Rynku też ma cenę obowiązkową?
Należy również pamiętać, że krakowski Rynek to miejsce, w którym posadowione są Sukiennice, czyli Muzeum Narodowe, a bez zezwolenia muzeum zgodnie z prawem nie wolno wznosić swojego drona. A jakie mogą być konsekwencje, gdy nasz dron samowolnie wyląduje na dachu bazyliki Mariackiej lub na niego spadnie (co się już swego czasu zdarzyło)?
To tylko kilka przykładów, jak bardzo niejasna jest materia prawna problemu, o którym mowa. Należy wszelako pamiętać, że w powietrzu obowiązują bardzo surowe zasady poruszania się; każda z nich ma swoje uzasadnienie i często znaczona jest śmiercią tych, którzy z tej przestrzeni korzystają. Nie przypadkiem ruch lotniczy na świecie uważa się za (statystycznie) najbezpieczniejszy.
I tu dochodzimy do zjawiska, które z punktu widzenia zarówno ULC, jak i PAŻP, a także zwykłych uczestników życia publicznego i prywatnego jest bardzo istotne i groźne zarazem. Otóż dronowa demokratyzacja przestrzeni powietrznej zbyt często przypomina czasy Dzikiego Zachodu, gdzie obowiązujące prawo stosowano albo wybiórczo, albo na niby, albo nie obowiązywało ono wcale. Wystarczy prześledzić kilka internetowych forów związanych ze światem dronów, żeby się dowiedzieć, na jakie brawurowe „wyczyny" stać wielu, zwłaszcza młodych, pilotów BSP, którzy za nic mają wszelkie obowiązujące zasady, w tym przede wszystkim zasady bezpieczeństwa, nie mówiąc o zasadach prywatności i miru domowego. Jaka jest skala tego zjawiska? Trudno o precyzyjne statystyki, tym bardziej że egzekwowanie prawa w tym względzie nijak nie przystaje do rzeczywistości i nie jest porównywalne nawet z tym, co obowiązuje chociażby w ruchu drogowym. A Polska należy do wąskiego grona najbardziej „zadronionych" krajów świata – spośród wszystkich krajów UE mamy najprawdopodobniej najwięcej tych urządzeń. Zatem problem dotyczy nas szczególnie.
Dronowa rewolucja jest zjawiskiem socjologicznym ciągle niedostatecznie zdefiniowanym. Z jednej strony jako znaczący fakt społeczny dostrzega się ją coraz częściej, z drugiej jednak – przebiega jakby obok nas, z coraz większą dynamiką i w coraz szybszym tempie.
Już wiemy, że putinowski najazd na Ukrainę całkowicie redefiniuje tradycyjny obraz inwazji. Bohaterami przyszłych wojen (oby ich nie było!) staną się drony, to pewne. Być może ograniczą one zasadniczo udział tzw. czynnika ludzkiego. Ale czy można sobie wyobrazić wojnę bez ludzi? Drony zdają się sugerować, że w przyszłości będzie to możliwe w stopniu, który dzisiaj wydaje się nieosiągalny.
A na koniec: jest coś jeszcze, co wydaje się warte refleksji. Te latające konstrukcje to cywilizacyjna przyszłość nie tylko w kategoriach komercyjnych czy użytkowych – drony dają przecież operatorowi radosne poczucie fruwania… Przełamują barierę niemożności wznoszenia się niczym ptaki. Dla wielu podnoszenie drona to doznanie nieomal euforyczne, to czysta radość, przyjemność i wolność. To też oglądanie świata z góry i kontemplowanie jego piękna i złożoności w czystej postaci. Mam kolegę, który powiada, że wzrusza się tylko przy czytaniu poezji i… kiedy fruwa razem ze swoim dronem. Jestem tam u góry, razem z nim. Jestem nim. Wiem, o czym mówi. Dron stwarza możliwość „widzenia jasno w zachwyceniu". Z tej możliwości ludzie już nie zrezygnują. Zawsze chcieli być Ikarami – więc wymyślili drona.
Wszystkie komentarze