In vitro to najbardziej skuteczna metoda leczenia niepłodności i taka terapia, która najbardziej się opłaca. Płatnikowi. Bo dla par zmagających się z niepłodnością to często bariera nie do pokonania. Rozmowa z prof. Rafałem Kurzawą, prezesem Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Embriologii.

Agnieszka Urazińska: In vitro, czyli…?

Prof. Rafał Kurzawa: Ogromna szansa dla wielu par, które nie mogły naturalnie zajść w ciążę. I najbardziej bezpieczna – zarówno dla dziecka, jak i dla matki.

Można więc zakończyć dyskusję, że to ryzyko?

– Mamy wiele badań i jasne wnioski, jakie z nich płyną. Wiemy już, jaka jest rola in vitro w generowaniu problemów zdrowotnych matek i dzieci. Mamy też pewność, że to nie leczenie, na które składa się stymulacja hormonalna i biotechnologiczna procedura zapłodnienia oraz hodowli zarodków, jest czynnikiem ryzyka, tylko niepłodność. To niepłodność jako choroba jest największym ryzykiem występowania wad rozwojowych i zaburzeń zdrowotnych u płodu i u dziecka, a także problemów w ciąży u matki. Wiemy, że wszelkie powikłania perinatalne występują dwa do trzech razy częściej u kobiet, które mają niepłodność w wywiadzie niż u tych, które bez problemu zaszły w ciążę. Wszelkie problemy rozwojowe i zdrowotne występują, w sporym przybliżeniu, dwukrotnie częściej u dzieci urodzonych przez matki zmagające się z niepłodnością niż u zdrowych. Ta częstość dodatkowo może wzrastać wraz z wiekiem kobiety.

Wyższy u tych, które cierpią na niepłodność?

– W Polsce średnia wieku rodzących to 29 lat, a średnia kobiet z niepłodnością, którym udaje się zajść w ciążę i ją donosić, to 32-33 lata. Tych kilka lat robi naprawdę dużą różnicę, jeśli chodzi o ryzyko wad. A dodam tylko, że średnia wszystkich kobiet, które rodzą dzieci, znacząco wzrasta z roku na rok. Głównym czynnikiem populacyjnie ograniczającym liczbę porodów staje się wiek kobiety. I to jest trochę jak niekontrolowana jazda ekskluzywnym, ale niebezpiecznie rozpędzonym samochodem po lodzie. Jeśli nie będzie zmiany w myśleniu, to nasza cywilizacja w szybkim tempie dosięgnie zagłady. Mocno intryguje mnie, że dzietność spada najszybciej w krajach tradycyjnie katolickich, takich jak Włochy, Irlandia czy Polska. Może same wartości to za mało i potrzeba do tego jeszcze realnego wsparcia dla rodzin.

Na szczęście jest in vitro.

– To najbardziej skuteczna metoda leczenia niepłodności i taka terapia, która najbardziej się opłaca. Z punktu widzenia płatnika, oczywiście, bo biorąc pod uwagę wydane na nią pieniądze, jest bardziej efektywna niż jakakolwiek inna technika wspomaganego rozrodu.

A z punktu widzenia pacjenta?

– To wciąż metoda bardzo kosztowna, bo chociaż NFZ refunduje leki na pierwsze trzy próby, to para, która chce poddać się in vitro, musi się przygotować na wydatek kilkunastu tysięcy złotych. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że często nie kończy się na jednej próbie, to takie kwoty mogą być barierą nie do pokonania dla wielu ludzi.

Ale można szukać dofinansowania, prawda?

– Mamy w Polsce sporo samorządowych programów in vitro, które są rzeczywiście ogromnym wsparciem finansowym dla potencjalnych rodziców. One są podobne, mają zbliżone ramy i założenia, bo niemal wszystkie wzorowane są na pierwszym programie, który wystartował po niezwykle efektywnym projekcie Arłukowicza – rządowym programie in vitro – w 2016 roku w Łodzi.

To wtedy Konstanty Radziwiłł, ówczesny minister zdrowia w rządzie PiS, ogłosił, że państwo nie będzie dofinansowywać par starających się o dziecko tą metodą. I że program, który miał obowiązywać do 2019 roku, rząd PiS zamierza przerwać. Wtedy „Wyborcza" zaapelowała do prezydent Hanny Zdanowskiej, by miasto dofinansowało zabiegi z pieniędzy budżetowych. A łódzki samorząd postanowił przygotować własny program in vitro. Pamiętam, że były protesty, a radni PiS nazywali takie rozwiązanie opowiadaniem się po stronie cywilizacji śmierci. Ostatecznie jednak udało się program uchwalić.

Aż się boję pomyśleć, co byłoby teraz, gdybyśmy wszczęli powszechną debatę polityczną na temat in vitro. Jednak po łódzkim programie samorządowym przyszły kolejne, które w dużej mierze na nim bazują. Założenie jest takie, że para otrzymuje najczęściej 5 tys. zł dofinansowania do trzech procedur in vitro. Do programu mogą przystąpić małżeństwa lub związki partnerskie, a kobieta powinna mieć nie więcej niż 40 lat. Dodatkowo szacowana jest rezerwa jajnikowa, czyli potencjalna odpowiedź organizmu kobiety na podane hormony. Jeśli jest niska i potencjalna skuteczność leczenia oceniana jest negatywnie, kobieta nie jest kwalifikowana do programu. Takich programów funkcjonuje sporo – mamy cztery wojewódzkie: w warmińsko-mazurskim, lubuskim, mazowieckiem i wielkopolskim oraz 32 miejskie programy dofinansowania in vitro. A ciekawostka jest taka, że wszystkie realizowane są na zachód od Warszawy. Gdybyśmy połączyli linią Gdańsk, Warszawę, Kielce i Kraków, to wszystkie miasta z miejskimi programami in vitro będą na zachód od tej linii.

Najważniejsze, że są!

– Ale sam fakt, że realizują je samorządy, a nie jest to program rządowy, to bardzo niepokojąca sytuacja. In vitro powinno być zdecydowanie realizowane na poziomie państwa i refundowane przez NFZ. Mamy też ustawę o leczeniu niepłodności, która reguluje kwestie dotyczące zapłodnienia pozaustrojowego. Dobrze, że jest, ale bardzo źle, że nie dopuszcza do tych procedur kobiet samotnych, a co za tym idzie – kobiet homoseksualnych. I to jest problem, który kilka lat temu przeszedł niezauważony albo celowo został przemilczany. To nierówność, którą niewątpliwie należy wyeliminować.

Dużo mamy dzieci urodzonych dzięki in vitro?

– Ostatnie dane z lipca 2020 roku to dane ministerialne, które dotyczą dzieci urodzonych dzięki rządowemu programowi in vitro prowadzonemu w latach 2013-2016. Z tych danych wynika, że urodziło się blisko 22 tys. 200 dzieci. Wiemy, że wciąż przychodzą na świat kolejne maluchy poczęte z zarodków, które w czasie tamtych procedur były poddane zamrożeniu. Nie ma jednak danych dotyczących tych narodzin, bo Ministerstwo Zdrowia ich nie ujawnia. Nie mamy też dokładnych danych ze wszystkich polskich klinik prywatnie realizujących aktualnie procedurę in vitro, bo po prostu nikt takich danych w czasie rzeczywistym nie gromadzi i nie prowadzi takiej bazy. Na szczęście samorządowe programy są mocno zewidencjonowane. Dzięki temu możemy oszacować, że w Polsce już około 2 proc. wszystkich dzieci to te, które przyszły na świat właśnie dzięki in vitro. To co pięćdziesiąte dziecko na porodówce! Całkiem dużo, ale wciąż mogłoby być dużo więcej. W Hiszpanii szacuje się, że już nawet 8 proc. dzieci rodzi się dzięki in vitro.

Są dobre wiadomości dla pacjentów?

– Oczywiście. Skuteczność in vitro jest bardzo wysoka – oceniana w Polsce na 35, nawet 38 proc. Jest sufit, którego przebić się nie da, bo warunkuje go biologia. Ale zapewniam, że jeśli chodzi o specjalistów, sprzęt czy metody, to Polska jest na takim poziomie jak Francja, kraje skandynawskie i Wielka Brytania. Naprawdę nie trzeba szukać zagranicznych klinik, bo w kraju mamy wybitnych specjalistów lekarzy i embriologów, którzy osiągają doskonałe wyniki. Nie mogę się doczekać chwili, gdy in vitro w Polsce będzie refundowane i Polki nie będą musiały oszczędzać czy zadłużać się, aby starać się o dziecko. Oczywiście wtedy należałoby zadbać o regulacje, które zapobiegną sytuacji, że nieprzygotowane jednostki zaczną realizować procedury, aby dostać pieniądze. Nad tym jednak na pewno dałoby się zapanować. Najważniejsze, aby starać się doprowadzić do refundacji in vitro.

Komentarze