Pani Nina* miała 19 lat, gdy dowiedziała się, że endometrioza na którą choruje może być przyczyną tego, że nigdy nie zostanie mamą. Lekarze ostrzegli ją też, że dla niej czas na to, żeby zajść w ciążę będzie krótszy, niż u innych kobiet.
– Gdy poznałam mojego partnera, szybko zaczęliśmy starać się o dziecko. Zawsze wiedziałam, że chcę mieć rodzinę, dzieci. Obydwoje pracowaliśmy, studiowaliśmy, marzyliśmy o tym, by stworzyć dom – opowiada pani Nina. Bezskutecznie.
– Przechodziłam różne badania, w końcu na diagnostykę trafił też mój mąż. Okazało się wtedy, że w jego nasieniu mniej niż jeden procent plemników jest zdolnych do zapłodnienia, co w praktyce oznaczało, że jest bezpłodny – wspomina kobieta.
W tej sytuacji obydwoje zdecydowali, że skorzystają z obcego dawcy nasienia i procedury in vitro.
Zgłosili się do kliniki leczenia niepłodności. Pani Nina miała wtedy zaledwie 23 lata, a na świecie szalała pandemia. – Wszystko było przez to jeszcze trudniejsze. Obwarowania covidowe powodowały, że służba zdrowia nie działała normalnie – wspomina. – A i bez koronawirusa ten czas był dla nas bardzo trudny.
Podczas pierwszej procedury powstały dwa zarodki. – Już pierwszy się przyjął, ale poroniłam. W międzyczasie okazało się, że powstała u mnie torbiel na jajniku. Wylądowałam na SOR-ze. To było ściganie się z czasem, obawa czy ona nie pęknie. Potem, po tych zawirowaniach nastąpił drugi transfer zarodka. Ta procedura też się nie powiodła – opowiada kobieta.
Do tego momentu rodzina na starania o dziecko wydała już 80 tysięcy złotych.
– Wszystkie nasze oszczędności na to poszły. – Obydwoje pracowaliśmy w branżach, które dawały pieniądze, ale wszystko, co wtedy zarabialiśmy szło na procedury. Każdego dnia stawaliśmy przed trudnymi wyborami: zatankować auto czy kupić globulki, iść na kolację czy kupić lek, który starczał mi na trzy dni – wspomina Nina.
Po tych pierwszych, dwóch nieudanych próbach para zmienia klinikę leczenia niepłodności. Teraz są pacjentami Gyncentrum w Krakowie. W tej placówce lekarze zaproponowali im inną strategię postępowania. – W wieku 25 lat przeszłam sztucznie wywołaną menopauzę, po to by mój organizm się wyciszył. Dostawałam zastrzyki z hormonów po to, żeby wytworzyło się więcej dojrzałych komórek jajowych. Znów skorzystaliśmy z plemników od obcego dawcy. Powstało pięć zarodków – relacjonuje kobieta.
Przy trzecim transferze i po czterech latach starań i wyrzeczeń rodzi się mały Teoś. Jego mama jest przeszczęśliwa. Koszt tego szczęścia liczony pieniędzmi to kolejne 50 tysięcy złotych.
Z perspektywy swoich doświadczeń pani Nina uważa, że uczestniczenie w takich programach to największy sprawdzian dla związku.
Można bardzo chcieć dziecka, czekać na nie, ale po drodze trzeba znieść tyle cierpienia, łez po poronieniach, że nie każdy jest w stanie to wytrzymać. Znam wiele osób, które rozwiodły się po in vitro, bo te procedury tak zmieniły ich życie, że nie byli w staniu już dłużej żyć razem
– mówi.
Bo staranie się o dziecko to reżim w których co 48 godzin trzeba oddawać krew na badania, sześć razy w ciągu doby brać leki – z zegarkiem w ręku, a do tego znajdować jeszcze siłę do pracy. – Przez to wszystko stajesz się innym człowiekiem. To ogromny sprawdzian dla każdego związku. Dobrze, że wreszcie jest ten program pomagania finansowego parom, które nie mogą mieć dzieci, bo to nie nasza wina, że chorujemy na bezpłodność – podkreśla.
* Imię bohaterki zostało zmienione.
Wszystkie komentarze