„Natchnienie jest dla amatorów. Zawodowcy po prostu wstają rano i idą do pracy“ – powiedział kiedyś amerykański malarz Chuck Close. To brutalna, ale prawdziwa definicja procesu twórczego. Niewiele dzieł tworzy się kilkoma stanowczymi pociągnięciami pędzla. Praca nad obrazem, piosenką czy tekstem to zwykle tysiące poprawek małych i dużych.
Tylko w pierwszym akapicie tego tekstu zrobiłem ich już ponad tuzin.
Potem do pracy zabierze się redaktor, który sprawdzi, na ile klarownie wyłożyłem to, o co mi chodzi. Poprawi niedociągnięcia językowe, podzieli zbyt długie zdania, usunie część ozdobników w rodzaju „właściwie można powiedzieć” czy „to oczywiste, że” oraz – być może – zamieni akapity miejscami. Na końcu może stwierdzić, że w materiale brakuje przykładów albo jakiejś istotnej myśli, i poprosi o uzupełnienia.
To wyczerpujące. Niewielu lubi poprawiać siebie i rozwijać coś, co uważa za zakończone. Sęk w tym, że te poprawki to istota procesu twórczego. Dobry produkt jest zwykle wypieszczony. Nawet jeśli wydaje się wam, że macie do czynienia z czymś skrajnie prostym, możecie być pewni, że wytwór ten jest rezultatem wielu poprawek i usprawnień. Twórczą pracę można porównać – i jest to lubiane przez dziennikarzy porównanie - do pracy cieśli, który używa hebla, żeby wygładzić powierzchnie drewna. Dlatego pracując nad tekstem, marnowaliśmy dawniej masę papieru, atramentu albo taśmy w maszynach do pisania. Poprawki kosztują.
Wszystko zmienił komputer. W 1994 r. byłem zielonym praktykantem w dziale zagranicznym Polskiej Agencji Prasowej, a jeden z tamtejszych redaktorów musiał napisać dłuższy analityczny tekst i po raz pierwszy w życiu użył komputera zamiast maszyny do pisania.
- I jak było? – zapytałem.
- W ciągu dwóch godzin zrobiłem więcej niż zazwyczaj robię w ciągu całego weekendu – wyznał.
Pierwsze sprzęty były zawodne, teksty znikały, a zrozumienie pierwszych edytorów tekstów zajmowało czas. Ponadto komputer zmieniał sposób myślenia w trakcie pisania. Ręczne przelewanie myśli na papier trwa dłużej i kończąc zdanie, piszący miał już przemyślane kolejne. Pisanie na maszynie było szybsze, a komputer jeszcze bardziej skrócił dystans pomiędzy myślą a zdaniem. Pisanie na komputerze często jest mniej przemyślane i doświadczeni autorzy wiedzą, że często więcej czasu zajmuje poprawianie materiału niż samo pisanie. To nieustająca praca w brudnopisie, który stopniowo zamienia się w czystopis.
Dlatego uczniowie podstawówek, świeżo po nauce pisania i prowadzenia zeszytów szkolnych, przesiadają się na komputer z oporami. Pierwsze wypracowania piszą na papierze i namiętnie mażą w nich korektorem, a po wielogodzinnych namowach i płaczu siadają do uzupełniania tekstów i przepisywania ich na czysto. Przed komputerem początkowo czują się jak pisarze w latach 90., którzy na widok białego ekranu monitora i kilku uderzeniach w klawisze zatrzymywali się, bo nie byli pewni tego, co chcą powiedzieć dalej.
Jednak komputery są dziś dużo lepsze niż kilka dekad temu. A i samotny kursor na białej stronie nie musi być onieśmielający. Zamiast pisania na klawiaturze można wybrać przecież pisanie odręczne rysikiem. W taką funkcję wyposażonych jest coraz więcej komputerów, a naukowcy z Norweskiego Instytutu Nauki i Technologii (NTNU) w Trondheim zbadali, czy pisanie odręczne aktywuje różne części mózgu w zależności od powierzchni pisania. Trzy grupy studentów zostały poproszone o pisanie odpowiednio na klawiaturze, pisania ręcznego i rysowania w grze Pictionary. Wyniki badań nie były zaskakujące - podczas pisania ręcznego (czy to piórem, czy rysikiem na ekranie komputera) aktywowały się te same obszary mózgu, a podczas pisania na klawiaturze inne. Tym samym dzieci w wieku szkolnym wypracowania mogą pisać zarówno tradycyjnie na klawiaturze, jak i cyfrowym piórem. To drugie ma istotną przewagę, bo pozytywnie wpływa na proces zapamiętywania pisanej treści.
Także edytory tekstu są już bardziej dopracowane i od początku tworzone tak, by jak najbardziej ułatwić pracę. Oprócz Worda i Pages pojawiła masa programów, które ułatwiają życie piszącym. Ich obsługa jest intuicyjna, a awarie i gubienie napisanych tekstów stały się rzadkością. Dzieci uczą się obsługi komputera błyskawicznie, a gdy orientują się, że mogą odstawić korektor i przepisać cyfrowy tekst kilkakrotnie szybciej niż na papierze, praca domowa staje się znacznie mniej stresującym przeżyciem. Dodanie nowego wątku do wypracowania już nie jest powodem do godzinnej dyskusji. Rozmowa sprowadza się raczej do pytania: „W którym akapicie?”.
A zespołowa praca nad tekstem w chmurze jest już doświadczeniem niemal magicznym. Dzięki temu opowiadania akapitowe weszły na zupełnie nowy poziom. Sam z wypiekami na twarzy obserwowałem, jak zespół, do którego należy moja córka, konstruował opowieść na temat zadany przez polonistę w liceum. Np. Word, który dostajemy w pakiecie Office 365, jest połączony z chmurą, co ułatwia uczniom grupowe pisanie.
Ale kto powiedział, że szkolne wypracowanie to tylko tekst? Dodawanie ilustracji jest czymś, o czym pisząc ręcznie, mogliśmy tylko pomarzyć. Wersja programu Word dostępna w pakiecie Office 365 pozwala dodawać do tekstu zdjęcia bez konieczności przełączania się do okna przeglądarki. O tej i wielu innych przydatnych dla uczniów funkcjach można przeczytać na Akademia Office Junior.
Jednak relacja dziecka z komputerem jest skomplikowana. W trakcie odrabiania pracy domowej rozlega się powiadomienie o nadejściu wiadomości i mózg ucznia natychmiast wędruje na ekran przeglądarki z otwartym serwisem społecznościowym. A tam koledzy plotkują o sobie nawzajem, omawiają filmiki na YouTubie albo prezenty, które właśnie dostali. Pisanie wypracowania na komputerze przypomina zatem raczej próbę skupienia się na pracy podczas przerwy na szkolnym korytarzu. Lepiej odciąć się od świata, oddać pracę w terminie, a następnie skupić się na przyjemnościach. Przenieść się do cichego pomieszczenia, gdzie łatwiej się koncentrujemy i szybciej pracujemy niż na gwarnym szkolnym korytarzu.
I tego musimy uczyć nasze dzieci. Siadając do ważnego zadania i zakładając nowy dokument w MS-Word, możemy odciąć się od sieci, to zdrowy odruch. Mój dawny redakcyjny kolega zwrócił uwagę, że rankingi sprzyjających skupieniu narzędzi do pisania powstają od lat.
Można powrócić do kartki papieru, korektora i przepisywaniu tego samego po kilka razy. Tylko po co?
Wszystkie komentarze
1. Wtręty nt. Office 365 to lokowanie produktu?
2. Czy uczniowie przesiadają się na komputer z oporami? Chyba już nie. Mój synek z równym zapałem próbował napisać na kartce zaproszenia dla kolegów i wklepać SMSy ze nie pójdzie do przedszkola.
3. Podobno Finowie rezygnują z nauki pisania odręcznego, co generalnie nie jest bez sensu, ale rozwiązanie równania różniczkowego albo obliczenie całki przez wklepywanie wzorów w LaTEXu nie będzie proste.
Właśnie!
Nie wierzę, żeby autor i redakcja nie dostrzegały, jak bardzo część tego artykułu brzmi jak toporna marketingowa "success story" zachwalająca produkt, który "zmienia na lepsze życia milionów ludzi na carym świecie" i "pcha ludzkość naprzód".
Co to ma być?
Każde dziecko dziś zna słowo "kryptoreklama", więc co się tu wyprawia? Może ta publikacja, to jakiś eksperyment?
A ja znaczną część swoich wypowiedzi, także liczących po kilka akapitów albo przekładanych tabelami, pisuję nie w żadnym pakiecie biurowym, lecz w czym jest mi po drodze - także w programie Notepad++ na przykład.
Teraz na przykład piszę trzy akapity odręcznie na telefonie prosto do formularza forum w mojej wciąż ulubionej codziennej gazecie.
Nie podoba mi się, że artykuł niby ogólny, opowiadający o rozwoju ludzkości, tak bardzo zalatuje marketingiem na rzecz firmy Microsoft.
Odkryłem właśnie, że w przeglądarce na komputerze ten artykuł dostaje dodatkową małą naklejkę:
"Partner serwisu: Microsoft". (Jakiego serwisu? Chyba jednego artykułu.)
Informacji tej jest natomiast całkowicie pozbawiona wersja wyświetlająca się na telefonach komórkowych.
Dodatkowo można zauważyć, że adres zaczyna się od "wyborcza.pl/AkcjeSpecjalne", a cały tekst jest dostępny nie tylko dla prenumeratorów.
W dodatku ten artykuł wisi cały czas na głównej stronie Wyborcza.pl, gdzie widać tylko tytuł tekstu i tytuł niby działu czy kolumny: "Komputery". Znamienne jednak, że wisi w jednym wspólnym rzędzie z artykułem o cyberatakach, któremu dano tytuł działu czy kolumny "Materiał promocyjny". Gdy go kliknę, to nawet na telefonie widzę u góry cenne ostrzeżenia: "materiał promocyjny" oraz "materiał przygotowany we współpracy z Home.pl". Co dla mnie oznacza "uwaga, ten niby artykuł to po prostu reklama".
Redakcjo, nie rób tak! Nie ukrywaj, że reklama Microsoftu jest reklamą!
Elementarną zasadą, dotyczącą nawet bezpłatnych treści, jest jednoznaczne informowanie czytelnika, czy i które treści zawierają reklamy, lokowanie produktów, lub zostały opracowane przy wsparciu producenta produktów lub usług, którego motywacją mogło być uzyskanie efektu marketingowego.
Na przestrzeganie tej zasady szczególnie wrażliwi są czytelnicy płacący abonament. Płacący abonenci z większym lub mniejszym dyskomfortem tolerują reklamy obok artykułów, bo reklamy pojawiają się w większości płatnych mediów. Ale kiedy płacę za artykuły w mojej gazecie codziennej numer jeden, to oczekuję, że będzie mi łatwo odróżnić, które treści prezentują poglądy lub fakty autorów Wyborczej, a które treści są marketingową papką dołączoną przez redakcję w celu uzyskania dodatkowych przychodów.