Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Artysta, dyrygent, animator życia kulturalnego z długą listą sukcesów, doktor habilitowany sztuk muzycznych w zakresie dyrygentury i profesor nadzwyczajny Wydziału Wokalnego z długim pedagogicznym stażem. – Przyznaję: wzorowym uczniem byłem krótko, nie znosiłem szkoły, uciekałem z lekcji, z powodu absencji powtarzałem klasę. Wiecznie miałem problemy, a jeszcze więcej ich stwarzałem. Długie włosy, prowokacyjny ubiór, papierosy.. Moi nauczyciele nie spodziewali się chyba, że „wyjdę na ludzi”, bardzo się buntowałem. Sporządniałem trochę dopiero w maturalnej klasie i matura bardzo dobrze mi poszła – mówi Andrzej Kosendiak.
Ale powtarza kilka razy, że ta ogromna niechęć do szkoły była spowodowana niechęcią do opresyjnej instytucji, a nie do nauczycieli. – Podstawówka to lata 60., szkoła średnia – początek lat 70. Szkoła realizowała program napompowany komunistyczną ideologią, a ja w domu słyszałem coś innego. Nie byłem w stanie nagiąć się do tych rygorów. Za to niektórych nauczycieli wspominam ciepło. Zajmowali ważne miejsce w moim życiu, wielu wspominam z wielką sympatią, z kilkoma się przyjaźniłem, paru, szczególnie na studiach miało duży wpływ na moje wybory zawodowe i na to, kim dzisiaj jestem.
– opowiada Andrzej Kosendiak.
Najpierw muzyczna podstawówka i liceum przy ul. Łowieckiej, szkoła z tradycją. Wielki gmach z czerwonej cegły, dawny opieki społecznej z 1906 r., uczniami zapełnił się dopiero w polskim Wrocławiu. – Trzynaście lat nauki. Oprócz normalnych przedmiotów w planie zajęć mieliśmy te muzyczne: kształcenie słuchu, naukę o muzyce, rytmikę, harmonię, literaturę muzyczną. Grałem na fortepianie, później na flecie, a najczęściej w piłkę.
– Zawsze będę pamiętał o moich wychowawczyniach. W podstawówce była nią pani Danuta Bryła, która uczyła kształcenia słuchu. Bardzo lubiłem te lekcje, może dlatego, że dobrze mi szły. Potrafiłem dyktando szybko napisać, czysto zaśpiewać, nuty przeczytać. Pani Bryła była wymagająca, to była twarda szkoła, ale potrafiła rozwijać pamięć i wyobraźnię muzyczną. Podobało mi się, potem sam uczyłem kształcenia słuchu, podobno gnębiłem ich jeszcze bardziej od pani Bryły, co mi trochę wypomnieli po latach.
W liceum wychowawstwo mojej klasy dostała Ania Supranowicz. Uczyła teoretycznych przedmiotów muzycznych, ale ja akurat nie miałem z nią lekcji. Ciepła, otwarta, przyciągająca do siebie młodych ludzi. Spędzaliśmy z nią dużo czasu, może nawet za dużo nam pozwalała Zaprzyjaźniliśmy się, potem stała się moją trochę starszą koleżanką z pracy. Po studiach wróciłem bowiem do swojej szkoły jako nauczyciel – wspomina Andrzej Kosendiak.
Ale najbardziej ożywia się, opowiadając o „pani Mikosiowej”, nauczycielce chemii ze szkoły podstawowej. – Jak miała na imię, nie pamiętam. Wszyscy mówiliśmy „pani Mikosiowa”, była chyba tuż przed emeryturą, ale uczyła z wielką pasją. Na każdą lekcję przygotowywała jakieś doświadczenie. To było fascynujące. Ciągle coś bulgotało, paliło się, wybuchało. Nie mam pojęcia, jak ona organizowała te wszystkie odczynniki, ale lekcje chemii były wyjątkowo atrakcyjne. Wprawdzie byłem rodzinnie obciążony – ciocia była chemiczką na Politechnice, a mama farmaceutką – ale to pani Mikosiowa rozbudziła moją miłość do chemii.
To uczucie okazało się dość niebezpieczne, bo 14-letni Andrzej zbudował w domu laboratorium i sam zaczął eksperymentować.
– Postanowiłem kiedyś usmażyć opiłki żelaza z kryształami siarki by uzyskać siarczek żelaza, który potraktowałem o ile pamiętam kwasem solnym. To był dramat. Mieszkaliśmy wtedy w galeriowcu przy ul. Tramwajowej, wchodzącym w skład sławnej WUWY i ten straszny smród zgniłych jaj błyskawicznie rozszedł się po mieszkaniach sąsiadów. Zagazowałem pół dzielnicy. A przypominam, że siarkowodór to trujący gaz, w dużym stężeniu może być śmiertelny. W małym też, bo wprawdzie wszyscy atak gazowy przeżyli, ale ubrania tak przesiąkły, że mama chciała mi głowę urwać. Dwa dni wietrzenia.
Nie wszyscy po szkole muzycznej chcą się zajmować muzyką, a dzięki takim nauczycielom jak pani Mikosiowa mają wybór, znajdują inną drogę w życiu. Najważniejsze to trafić na pedagoga z zaraźliwą pasją, wtedy łatwiej podjąć decyzję.
Różnych nauczycieli w życiu spotkałem, jedni byli fantastyczni, inni nie utrzymaliby się w dzisiejszej szkole nawet kilku tygodni, co nie znaczy, że mam jakiś żal. Obowiązywały inne normy zachowania, inne rygory. Na początku podstawówki musieliśmy siedzieć cicho, z rękami założonymi za plecy, do odpowiedzi zgłaszać się wyciągając dwa palce, a jak coś przeskrobaliśmy – nauczyciel robił „masażyk” linijką czyli bił po łapach, tłumacząc przy tym, że krew lepiej będzie płynąć.
To byli wspaniali ludzie, ale często bardzo pokiereszowani przez wojnę, naznaczeni traumą. Takie pokolenie, myśmy to rozumieli. Nauczyciel historii muzyki, przedwojenny ułan, przesiedział wojnę w obozie jenieckim. I na lekcjach przez 40 minut potrafił opowiadać o wojennych przeżyciach, choć miał ogromną wiedzę o muzyce. Wojna i destrukcyjny wpływ sprytnych i złych kobiet na dzieje świata (a miał ten temat naprawdę gruntownie opanowany) bardziej go jednak zajmowały.
Za to mój bardzo inteligentny nauczyciel WF i Przysposobienia Obronnego – świetny przedmiot w szkole muzycznej! – robił wszystko, żeby nas jakoś bezboleśnie przeciągnąć przez swoją lekcję. Zwykle odpowiadało się przy tablicy, ale on mówił:
– Zostań w ławce, może ci ktoś podpowie. Naprawdę nie znasz żadnego gazu bojowego? Zaczyna się na „i”, a kończy na „peryt”. No pomyśl.. Tak, iperyt. Bardzo dobrze, możesz zawiadomić rodzinę, że grozi ci 4 na półrocze.
Na moje zawodowe wybory niewątpliwie największy wpływ mieli nauczyciele akademiccy – prof. Ryszard Bukowski i prof. Tadeusz Natanson.
Studiowałem na wrocławskiej Akademii Muzycznej, na Wydziale Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki, prof. Bukowski (tak do niego mówiliśmy, choć był docentem, bo był człowiekiem niezależnym, do PZPR się nie zapisał, więc go nie awansowali) uczył mnie kompozycji, harmonii, kontrapunktu, a dzięki prof. Natansonowi zainteresowałem się pracą badawczą.
Prof. Bukowski był na przełomie lat 40. i 50. dyrektorem liceum na Łowieckiej, ale mnie wtedy jeszcze na świecie nie było; spotkaliśmy się dopiero na studiach. Legendarna postać, erudyta, kompozytor, znał osobiści najciekawsze postacie polskiego życia muzycznego. Potrafił zainspirować, doradzić, wyciągnąć ze studenta to, co najlepsze. Wymagający, krytykujący, czasem szyderczy, ale zawsze z klasą. Gdy trzeba było napisać fugę, brał od studenta nuty i zaczynał grać. Jeśli stwierdził, że to słaba kompozycja, zaczynał improwizować, a kończył „Międzynarodówką”. Nie potrzebowaliśmy innego komentarza. Czasem na nutach stawiał błyskawicę, co było znakiem bardzo dobrej oceny. A jeśli był wyjątkowo zadowolony z pracy studenta, to stawiał dwie błyskawice. Zdarzało mi się je dostać, byłem wtedy szczęśliwy. Lubił studentów, zdarzało się, że zatrzymywał ich po zdanym egzaminie, wyciągał pieniądze z kieszeni i mówił: – Idźcie się pobawić.
Pamiętam dyskusje prof. Bukowskiego z prof. Natansonem – aż iskrzyło, ale na jakim to było poziomie!
Szkoła średnia i studia to czas dojrzewania, poszukiwania własnej tożsamości, nauczyciel może stać się inspiracją i drogowskazem tylko wtedy, gdy potrafi przekazać emocje i pasję.
Wszystkie komentarze
Pokój jej duszy.