AKADEMIA OPOWIEŚCI
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla Was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Siedzieliśmy zaraz po uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego w klasie i patrzyliśmy trochę przerażeni na osobę, która przez kolejne cztery lata miała być naszą wychowawczynią. Wymalowana, z czerwonymi, długimi paznokciami, niezwykle energiczna i konkretna. Żaden tam typ opiekuńczej nauczycielki, która wybaczy wszystko i pogłaszcze po głowie. Raczej oschła hetera, przed którą najlepiej się mieć na baczności. I jeszcze wuefistka... Pamiętając swoje niedawne męki na zajęciach wychowania fizycznego z rzucaniem piłką lekarską czy przewrotami w przód i w tył, myślałam sobie, że teraz to dopiero będzie przewalone, bo „Kłaptoczka”, jak wszyscy mówili na Urszulę Kłaptocz w szkole, nie wyglądała na taką, którą będzie pobłażliwa.
Okazało się, że strach ma wielkie oczy. „Kłaptoczka” była najlepszą wychowawczynią, jaką można sobie wymarzyć. Dlaczego? Pewnie łatwiej byłoby o niej napisać, gdyby uczyła np. języka polskiego i rozpaliła w nas miłość do czytania książek albo wpoiła nam jakieś inne podniosłe idee. A nasza wychowawczyni była po prostu w porządku. Nawet lekcje wychowania fizycznego okazały się wcale nie takie straszne. Oczywiście bardzo cieszyła się, gdy trenowane przez nią dziewczyny z SKS zajęły I miejsce w mistrzostwach Bielska-Białej w piłce ręcznej, ale rozumiała, że WF to nie historia czy fizyka, że tego się nie da nauczyć, że niektórzy są mniej zwinni i sprawni i tego się nie zmieni. Ważniejsze od wyników było to, by mieć strój i przyjść na zajęcia.
„Kłaptoczka” była przede wszystkim bardzo sprawiedliwa. Potrafiła przymknąć oko na to, że ktoś np. poszedł parę razy na wagary i dać mu mimo tego na świadectwie wzorowe zachowanie za to, że gdy ktoś z naszej klasy zachorował i trafił do szpitala, ta osoba go regularnie odwiedzała. Doceniała takie zachowanie. Uważała, że to jest w życiu ważniejsze niż bycie grzecznym, ułożonym jak od linijki.
Miewaliśmy różne pomysły, więc czasem skarżyli się na nas nauczyciele innych przedmiotów. Koleżanka przyszła kiedyś do szkoły z oswojonym szczurem. Gdy na lekcji, chyba fizyki, zwierzak wyszedł jej spod bluzy, nauczycielka wpadła w histerię. W takich sytuacjach widać było, że „Kłaptoczka”, choć trochę na nas krzyczy, próbując nas ochrzanić, to jest tak naprawdę przede wszystkim rozbawiona.
Miała bardzo trudną sytuację: w pierwszej klasie okazało się, że jedna z uczennic naszej klasy jest w ciąży. W tamtych czasach to była straszna afera na pół miasta, lecz nie przypominam sobie, by „Kłaptoczka” powiedziała o tej dziewczynie choć jedno złe słowo.
Można było popełniać takie błędy, ale nie tolerowała chamstwa, wyżywania się na słabszych oraz innych, mniejszych i większych podłości. Ciekawe, jak dzisiaj dałaby sobie w szkole radę, gdy w niektórych środowiskach wręcz w dobrym tonie jest bycie np. homofobem.
„Kłaptoczka” bardzo imponowała nam, bo traktowała nas po partnersku. Miała świadomość, że sporo osób z klasy wymyka się na przerwach palić, że czasem w szatni w jednym z worków na kapcie trzymamy butelkę domowego wina. Gdy w czwartej klasie pojechaliśmy na szkolną wycieczkę do Karpacza, powiedziała, że nie będzie się wygłupiać, bo większość to dorosłe już osoby i nie będzie traktować nas jak dzieci. Spaliśmy w domkach na kempingu. – Jeśli macie zamiar robić coś, czego widzieć nie powinnam, po prostu wywieście w domku na poręczy balkonu ręcznik. Będę wtedy wiedziała, że mam do was nie wchodzić – zapowiedziała nam. W jednym z domków ręcznik wisiał aż do końca wycieczki. Gdyby o nim „Kłaptoczka” nie przypomniała, zostałby w Karpaczu. Nie mogła wymyślić nic lepszego. Mając świadomość, że traktuje nas po partnersku, stwierdziliśmy, że nie możemy jej zawieść. Nie było żadnych strasznych ekscesów. Kolega, który kiedyś pojechał jako opiekun na wycieczkę licealistów i przez trzy noce nie zmrużył oka, powiedział, że jednak sposób „Kłaptoczki” był najbardziej skuteczny.
Nasze kontakty z wychowawczynią nie urwały się wraz z momentem, gdy opuściliśmy mury szkoły. Wielu znajomych nie chciało mi wierzyć, że choć mijają kolejne lata od matury, to my się z naszą wychowawczynią regularnie spotykamy. I to wcale nie na oficjalnych jubileuszach organizowanych przez szkołę. Nie zapomnę, jak po skończeniu szkoły umówiliśmy się z nią w pubie na piwo. Dziwne to było uczucie. Gdybym napisała, że spotykaliśmy się z nią, by zasięgnąć jej rady, że była naszą mistrzynią, mentorką, napisałabym nieprawdę. Spotykaliśmy się z nią po prostu towarzysko, dla przyjemności, po to, żeby z nią posiedzieć, porozmawiać.
Spotykaliśmy się czasem także u „Kłaptoczki”, w drewnianym domu pod górami, ze starymi drzewami w ogrodzie. Przygotowywała zawsze talerz pełen staroświeckich kanapek z własnoręcznie przyrządzonymi pastami.
Nie miała własnych dzieci, za to zawsze była otoczona gromadą zwierząt. Świetnie wiedziała, co się u kogo dzieje – kto ma dzieci, kto się rozwiódł, kto ma problemy, a komu – wręcz przeciwnie – dobrze się powodzi. Miałam wrażenie, że autentycznie cieszy się z naszych sukcesów. Miała się zresztą z czego cieszyć, bo matury nie zdała tylko jedna osoba z naszej klasy, ale udało jej się to potem w późniejszych latach nadrobić. Pamiętam, że „Kłaptoczka” bardzo przeżywała, gdy niedługo po maturze jedna z dziewczyn z naszej klasy zmarła na raka.
Pani Urszula miała problemy z sercem. Gdy chciałyśmy ją zaprosić na któreś kolejne spotkanie klasowe, powiedziała, że tym razem musi odmówić, bo nie najlepiej się czuje. Niedługo potem zmarła. Na jej pogrzebie pojawili się nie tylko byli uczniowie, ale także ich rodzice. To było niedawno, bo zaledwie na przełomie 2016 i 2017 roku. Do dzisiaj, gdy umawiamy się na spotkanie klasowe, łapię się na tym, że zastanawiam się, czy ktoś dał znać „Kłaptoczce”. Inni też tak mają i pewnie tak to już zostanie.
Wszystkie komentarze
Mialem przyjemnosc i zaszczyt miec podobna Wychowawczynie. Nie OPIEKUNA, ale WYCHOWAWCZYNIE.
Z wyrazami szacunku dla p. prof. Miroslawy Holysz.
Tomasz Krajewski
PS. 80' byly nasze, nie ? ;)