W 1989 r. skończyłem podstawówkę na Koszutce. Wybór ogólniaka był oczywisty. Niedaleko było IV Liceum Ogólnokształcące, wtedy pod patronatem Marcelego Nowotki, a dziś gen. Stanisława Maczka. Od znajomych wiedziałem, że jest dobra. Pisali o niej nawet w „Świecie Młodych”. Skoro więc miałem dobrą szkołę blisko domu, to nie szukałem żadnej innej. Gdy składałem swoje dokumenty, było to jeszcze przed wyborami czerwcowymi, spotkałem nauczyciela ze znaczkiem Solidarności w klapie marynarki. Pamiętam, że później nauczycieli z takimi znaczkami było już więcej.
Do liceum w tamtym czasie trzeba było zdać egzaminy. Stres i wysiłek był ogromny. Wszystkim nam zdającym się wydawało, że po egzaminach będzie już lżej. I oczywiście już pierwsze dni nowego roku szkolnego pokazały, jak bardzo się pomyliliśmy. Od razu pojawiły się sprawdziany, odpytywania. Nadeszła pierwsza lekcja języka angielskiego. Moja klasa przez wszystkie cztery lata miała ich aż sześć tygodniowo. I wszystkie z jedną osobą – profesor Barbarą Lubczyk. Mówiliśmy na nią „Lupa”. Wciąż pamiętam tę pierwszą lekcję. Do sali weszła drobna brunetka, kolorowo ubrana. I od razu zaczęła mówić po angielsku. Kazała nam odsunąć krzesła, wziąć głęboki oddech i pomyśleć o czymś przyjemnym. Od takiej medytacji często rozpoczynaliśmy lekcje. Potem nauczycielka zapytała, jak chcemy ustawić ławki na zajęcia. Wymyśliliśmy, że w podkowę. Czuliśmy, że jest inaczej. Podobało nam się. „Lupie” pewnie też, bo taki układ uniemożliwiał jakiekolwiek ściąganie czy też gadanie.
Pamiętam, że nie wszyscy na początku rozumieli polecania „Lupy”. A ona bacznie nas obserwowała, żeby zorientować się, jaka jest nasza znajomość angielskiego. Nigdy wcześniej nie widziałem Brytyjki. I dla mnie prof. Lubczyk – jej wygląd, osobowość już na zawsze pozostał kwintesencją brytyjskości.
W Polsce panowała jeszcze szarzyzna i siermięga. Ksero w naszej szkole pojawiło się dopiero w 1991 lub 1992 roku. „Lupa” tymczasem rozdała nam ulotki z British Museum, plany londyńskiego metra. Opowiadała, że właśnie wróciła z Londynu. A w sali powiało Zachodem, wielkim światem. Dziś zabrzmi to może dla kogoś śmiesznie, ale dla nas te ulotki były niczym relikwie. Szybko okazało się, że zajęcia u prof. Lubczyk będą absolutnie wyjątkowe. Niedługo później wspólnie parzyliśmy herbatę. „Lupa” konsekwentnie mówiła tylko po angielsku. Kolega kichnął.
– Bless you – powiedziała „Lupa”. Kolega zrozumiał, że mówi „Lesiu”.
– Nie Lesiu, tylko Tomek – doprecyzował, a cała klasa, łącznie z „Lupą”, odpowiedziała śmiechem.
„Lupa” kochała Londyn. Nikt z nas w Anglii w ogóle nie był. I chłonął jej opowieści. A ona ze znajomości Londynu nas później sprawdzała. Jak skąd gdzie dojechać, dojść, gdzie co się znajduje. Do Londynu pojechałem dopiero w wieku 40 lat. Chodziłem po mieście i przypominałem sobie lekcje, co mówiła nam „Lupa”. Wzruszyłem się, bo wciąż to świetnie pamiętałem. A przecież wtedy w ogólniaku nie mieliśmy internetu. Londyn to były migawki w dzienniku telewizyjnym i jakieś obrazki w encyklopedii.
„Lupa” duży nacisk kładła na praktyczną znajomość języka. Robiliśmy więc wspólnie pudding, analizowaliśmy przepisy kulinarne. Słuchaliśmy piosenek The Beatles. Niestety „Lupa” uwielbiała Beatlesów, a nie Stonesów. Uczyliśmy się nie tylko języka, ale też kultury, stylu życia czy czarnego humoru Brytyjczyków. Po każdej swojej wizycie w Londynie „Lupa” przywoziła nam różne akcesoria, gazety, a my cieszyliśmy się, że nawet na wakacjach profesorka o nas pamięta. Lubiła żartować, ale też potrafiła uszczypliwie puentować nasze zachowanie. I była do bólu sprawiedliwa. Nikogo nie faworyzowała, nikogo nie gnębiła. Wystarczyło jednak, że się pojawiła, była cisza i posłuch. A przecież nie krzyczała, nie podnosiła głosu.
W czasie matury „Lupa” była bardzo surowa. W ciągu czterech lat poznała nas jak zły szeląg, ale nie dała nam żadnej taryfy ulgowej. Widać było, że egzamin traktuje niezwykle poważnie. I maglowała bez litości. Później część osób bez żadnych problemów dostało się na anglistykę. Wszyscy z marszu zdaliśmy egzamin FCE. Dzięki prof. Lubczyk znam angielski. Dzięki niej mam umiejętność bezpiecznego porozumiewania się w obcym języku. Ale też „Lupa” udowodniła, że w tej szarej, siermiężnej szkole można robić coś po swojemu, robić coś więcej. Pokazała, że w tak sformalizowanej instytucji, jaką jest szkoła, można zachować niezależność. I tego się od prof. Lubczyk nauczyłem. Już później jako prezes sądu czy też sędzia starałem się w podobny sposób podchodzić do swojej pracy. „Lupa” w uczniach nie widziała uczniów, ale ludzi. Otworzyła nam oczy na Zachód. Nauczyła rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Dała nam dużo więcej niż zwykłą naukę języka. Była nauczycielem, który realnie wpłynął na to, jaki jestem. Pokazała, że coś dla innych można robić profesjonalnie, ale po swojemu.
***
Akademia Opowieści „Nauczyciel na cały życie”
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.
Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej TUTAJ. Opowieści przysyłajcie za pośrednictwem naszej FORMATKI INTERNETOWEJ.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze