Rok 1895. Zygmunt Brodowicz (1871-1948) podróżuje po Egipcie. W kieszeni ma dyplom Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Kijowskiego; w Korczówce na Kijowszczyźnie – rodziców z ziemskim majątkiem; w drzewie genealogicznym: rycerzy, powstańców, a nawet ciotki-księżniczki z Grecji i Gruzji.
Młody lekarz dopiero zacznie pracować na swoje nazwisko. Z Białymstokiem praktycznie nie ma nic wspólnego. Co najwyżej wie, gdzie leży, ale głowy sobie nim nie zaprząta. Zanim na dobre zacznie pracę, 24-latek robi sobie wakacje. Zasłużył. Ciężkie studia, do tego, jeszcze na studiach – pomaganie przy akcji walki z epidemią cholery, która wybuchła na Wołyniu.
Ale teraz ogląda piramidy, podziwia egzotyczne i starożytne miasta. Korzysta z chwili.
Po wakacjach jedzie do Moskwy, zatrudnia się w klinice internistycznej. Pracuje w niej osiem lat. Zastanawia się, co dalej. Nie dla Brodowicza jednak spokojna posadka powiatowego lekarza w jakiejś guberni, niespokojny duch szybko daje o sobie znać. Wiąże się z Czerwonym Krzyżem, a to oznacza, że jego zawodowa sytuacja może być dynamiczna. I tak się dzieje.
Rok 1905. Nadchodzi wojna rosyjsko-japońska. Brodowicz jako lekarz tej organizacji jedzie z żołnierzami tysiące kilometrów na wschód. W sam środek wojny – trafia do szpitala wojennego w Mukdenie w Mandżurii. A Mukden (dziś miasto w Chinach, o nazwie Shenyang) to miejsce jednej z głównych bitew wojny między Rosjanami a Japończykami. Trwa trzy tygodnie, straty po stronie rosyjskiej są gigantyczne – ginie 50 tysięcy żołnierzy, 30 tysięcy uznanych jest za zaginionych. W całym tym wojennym rozlewie krwi próbuje przetrwać Brodowicz – pielęgnując rannych, towarzysząc umierającym. Gdy losy bitwy są przesądzone, lekarz z rannymi żołnierzami trafia do niewoli japońskiej. Jest w Szanghaju, do Rosji wraca dopiero po trzech miesiącach.
Kolejne kilka lat to względny spokój, Brodowicz zatrudnia się w Sarnach w obwodzie rówieńskim jako lekarz kolejowy. Zakłada rodzinę, żeni się z Jadwigą Radlińską.
Ale oto świat znów przestawia się na inne tory, zaczyna się kolejne wojenne szaleństwo – pierwszej wojny światowej.
Jest rok 1914, po mobilizacji Brodowicz, jako lekarz w stopniu majora, pracuje w dywizyjnym lazarecie.
Cztery lata później przychodzi szansa na polską niepodległość. A lekarz wstępuje do I Korpusu Polskiego Dowbora-Muśnickiego organizowanego na Białorusi.
Ze swoim doświadczeniem i talentem menedżerskim jest fantastycznym nabytkiem dla świeżo rodzącej Rzeczpospolitej. Nic dziwnego, że już w 1919 roku pracuje w Ministerstwie Zdrowia. Najpierw zajmuje się problemem chorób zakaźnych, potem z polecenia ministra organizuje raczkującą ochronę zdrowia na Wołyniu i Wileńszczyźnie. A także Białostocczyźnie. Pracy jest ogrom, w końcu to prawie cały pas wschodni, a przecież działania wojenne jeszcze tak naprawdę się nie skończyły.
Akademia Opowieści
Tymczasem zaczyna się ofensywa bolszewicka, w 1920 roku Brodowicz znów przywdziewa wojskowy mundur. Wstępuje do Wojska Polskiego i zostaje przydzielony do Armii Ochotniczej w Warszawie. To on zajmie się żołnierzami rannymi w obronie stolicy - na Dworcu Wileńskim organizuje punkt zborny dla chorych i rannych.
Jest ciągle w centrum wydarzeń, ciągle tworzy coś od podstaw. Sprawdza się, więc jest przerzucany z miejsca na miejsce, najwyraźniej w myśl zasady: „Dajcie tam Brodowicza, da radę”.
Wyliczmy. Rok 1920 – lekarz naczelny 36. pułku piechoty, 1921 – lekarz naczelny Korpusu Kadetów w Modlinie. 1922 – ma już stopień podpułkownika. 1924 – przeniesienie do Torunia i organizowanie szpitalnictwa i higieny Dowództwa Ochrony Korpusu VII. 1925 – awans na pułkownika. I tak dalej, i dalej. Teczka z jego osiągnięciami puchnie.
Gdy w 1927 roku w końcu zostaje przeniesiony do służby cywilnej, Brodowicz nie ma szans na zwyczajną praktykę.
Zresztą nikt z „góry” raczej by na to nie pozwolił. Brodowicz ze swoim doświadczeniem organizacyjnym jest zbyt cenny.
I tu zaczyna się rozdział białostocki w życiu Brodowicza. 4 lutego 1927 roku minister Sławoj Składkowski powołuje go na szefa wydziału zdrowia, a następnie wydziału opieki społecznej w Urzędzie Wojewódzkim w Białymstoku.
Był tu już mniej więcej dekadę wcześniej. Od czasu, gdy w pierwszym roku rodzącej się niepodległości tworzył podwaliny szpitalnictwa, w regionie sytuacja już się trochę poprawiła. Miasto miało w planie budowę szpitala św. Rocha, z większością specjalności. Ale problemem był brak psychiatrii. Pod tym względem zarówno region, jak i Białystok to biała plama. Tak naprawdę placówki psychiatrycznej nie ma w całej Polsce północno-wschodniej. Najbliższe – to Wilno i Lwów.
– W czterech placówkach te miasta oferowały łącznie zaledwie jakieś 250 łóżek – szacuje w Zeszytach Historycznych Okręgowej Izby Lekarskiej (z 1995 roku) prof. Eugeniusz Bernacki. Jak na 16 milionów ludzi mieszkających w tej części Polski (po prawej stronie Wisły) – to ledwie kropla w morzu.
Brodowicz już wiedział więc, co będzie priorytetem jego działalności przez najbliższe lata.
Działa szybko. Kilka miesięcy po przybyciu do Białegostoku zwołuje komitet osób, które zajmą się budową i uruchomieniem szpitala psychiatrycznego. Szybko powstaje statut, nazwa (trochę długa i nudna: Białostocki Związek Międzykomunalny dla Założenia i Utrzymania Wojewódzkiego Zakładu Psychiatrycznego) i władze. Prezes był w sumie oczywisty – zostaje nim Brodowicz, zastępcą – starosta łomżyński Mieczysław Syska.
Podstawowe zadanie: zebranie funduszu i wyszukanie odpowiedniego miejsca, w którym szpital mógłby powstać.
Trudności są ogromne – kraj i świat w tym czasie boryka się z kryzysem. Jak wspomina prof. Biernacki: Brodowicz w tej sytuacji na jakąś większą pomoc państwa w ogóle więc nie liczy. Stawia jednak na sejmiki, opłaty członkowskie i kredyty. Do sprawy przekonuje wielu starostów. Dostaje jednorazową dotację od państwa i ZUS.
W międzyczasie Brodowicz przekona jednak „górę” do jeszcze innej inwestycji: by skarb państwa tanio odkupił zrujnowany pałac w Święcku koło Grodna i zorganizował w nim pierwszy w Polsce w owym czasie 40-łóżkowy szpital dla narkomanów.
A zanim w Białymstoku szpital powstanie – organizuje pierwsze miejsca z opieką psychiatryczną w części barakowej Szpitala Żydowskiego.
Trwa jednak gorączkowe szukanie lokalizacji na szpital z prawdziwego zdarzenia. W końcu jest decyzja i już w 1929 roku Związek kupuje zrujnowane budynki po dawnej fabryce sukna i koców Moesa w Choroszczy. Budynki są zdewastowane (Rosjanie, wycofując się, wysadzili fabrykę w powietrze). Ale jest tam ze 140 ha! Prace budowlane idą naprawdę szybko – już w 1930 roku przyjęto pierwszych chorych. Szpital (kierowany przez Stanisława Deresza) rozwija się błyskawicznie – w sprawozdaniach wojewody z tamtego okresu można przeczytać, że w styczniu 1931 roku leczyło się tu już 431 osób (część przeniesiono ze Szpitala Żydowskiego). Zaledwie dwa lata od otwarcia szpital miał już 480 łóżek! (więcej niż w Wilnie i Lwowie razem w 1927 roku). W 1933 roku – już 800. W 1938 – 900.
Tak naprawdę chorych jednak leczono więcej, szpital w Choroszczy wprowadził bowiem znakomite rozwiązanie, pierwsze takie – i jedyne – w Polsce. Czyli leczenie pozazakładowe, którym już w 1933 roku objętych było około 300 chorych.
To był ewenement w skali kraju, o którym też, w blisko 90 lat od wprowadzenia eksperymentu, na swoich stronach przypomina szpital w Choroszczy. Termin naukowy eksperymentu: opieka adneksyjna. Spokojni chorzy nie mieszkali w szpitalu, a u różnych rodzin na wsiach w odległości 8-10 km od szpitala. Rodzina była wybierana wedle konkretnych kryteriów: „musiała wykazać się należycie prowadzonym gospodarstwem, porządkiem w domu i kulturą osobistą”. Szpital płacił za opiekę nad każdym pacjentem złotówkę dziennie. Dawał też ubrania, bieliznę, pościel i łóżka, i zapewniał stałą fachową opiekę oraz leki, cały czas pozostając w ścisłej łączności z chorym.
Eksperyment się sprawdzał, lekarze zapewniali, że chorzy z łagodnymi objawami „przy rodzinie” najczęściej się wyciszali i uspokajali.
Korzystała też rodzina - 30 zł miesięcznie to była spora kwota w domowym budżecie. Często chorego traktowano jako członka rodziny.
Szpital miewał różne problemy finansowe, ale powoli z nich wychodził, pod względem naukowym zaś, i w błyskawicznym tempie, z udziałem zatrudnionych lekarzy szybko stawał się jedną z najnowocześniejszych placówek medycznych w kraju.
Miał własne gospodarstwo rolne, w którym pomagali chorzy. A także bibliotekę i kino, z których mogli korzystać również inni mieszkańcy. Mało tego - w jednym z budynków szpital stworzył i utrzymywał jedyną w Choroszczy szkołę powszechną. Dokarmiał też 70 biednych dzieci i 50 bezdomnych. A z wytwarzanej przez szpital energii elektrycznej (miał własną elektrownię) korzystała też część mieszkańców.
Słowem, dzieło Brodowicza rozwijało się znakomicie i cieszyło, nie tylko jego twórcę. To, co stworzył, widział codziennie - mieszkał w domu, na terenie szpitala. Również po odejściu na emeryturę, w 1936 roku.
11 miesięcy wcześniej podlascy lekarze zorganizowali mu fetę z okazji 40-lecia praktyki lekarskiej.
Było co świętować, bo mimo ledwie 8-letniego pobytu Brodowicza w Białymstoku zrobił on dla miasta i województwa mnóstwo. Prof. Biernacki szacuje, że na terenie Białegostoku i województwa zorganizował i uruchomił, bagatela, 18 ośrodków zdrowia. Stworzył Towarzystwo Opieki Społecznej „Przystań” przy Warszawskiej. No i przede wszystkim doprowadził do budowy szpitala, który w latach 30. przeżywał wyjątkowo świetny okres.
Akademia Opowieści
Niestety, wybuch wojny zniweczył wszystko. Los pacjentów okazał się tragiczny. Najpierw szpital postanowiły zlikwidować władze sowieckie, zakwaterować w nim wojsko, a chorych wywieźć w głąb Rosji (gdzie masowo umierali, m.in. wskutek dyzenterii). Zostało kilkudziesięciu chorych nienadających się do transportu oraz blisko 600 pacjentów, którymi opiekowały się rodziny. Tych, którzy zostali w szpitalu, przeniesiono do budynku plebanii. Na potrzeby somatycznie chorych część swojego domu na terenie szpitala postanowił oddać też Brodowicz z żoną. Wszyscy byli dalej leczeni.
W kolejnych miesiącach było już tylko gorzej. Brodowicz nie miał emerytury, bo wstrzymały je władze sowieckie, domu nie odzyskał, musiał przenieść się do Białegostoku i podjąć, pracę, by się utrzymać.
A do Białegostoku (i szpitala) weszli Niemcy. W całej Polsce pacjentów psychiatrycznych eksterminowali błyskawicznie – i tak też stało się w Choroszczy. Najpierw wywieźli do lasu pod Nowosiółkami blisko stu pacjentów ze szpitala i tam ich rozstrzelali, potem rozkazali opiekującym się rodzinom przywiezienie chorych. Przywiezionych też rozstrzelali w lesie. W masowej egzekucji zginęło prawdopodobnie łącznie 700 osób.
Świetność medycznej perełki rozpadała się w oczach.
W tym czasie Brodowicz pracował w szpitalu zakaźnym, potem w ambulatorium. Ale miał już coraz mniej siły. Po wojnie znalazł ją jeszcze na pracę społeczną – przewodnicząc m.in. Towarzystwu Przyjaciół Żołnierza i Radzie PCK. Jeszcze w 1945 roku Wojewódzka Rada Narodowa uhonorowała go z okazji 50-lecia pracy lekarskiej i społecznej. Trzy lata później zmarł. Leży na cmentarzu farnym.
Do tego, by tak zasłużony dla Białegostoku i regionu człowiek otrzymał ulicę swego imienia, trzeba było czekać do 1976 roku. Dzięki staraniom prof. Eugeniusza Bernackiego, dyrekcji szpitala psychiatrycznego, grupie psychiatrów i Okręgowej Izbie Lekarskiej, imieniem doktora Brodowicza nazwano też plac przed szpitalem - dziełem jego życia.
***
Akademia Opowieści
Na konkurs „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości” napłynęło ponad 600 opowieści. Trzy najlepsze teksty zostaną opublikowane 5 listopada w „Ale Historia”. Wybrane można przeczytać na wyborcza.pl/akademiaopowiesci.
Wszystkie komentarze