Gdy zamykam oczy, widzę Ją, jak stoi piękna, młoda, w szarym płaszczu, z tobołami pod pachą i małym dzieckiem na ręku. Stoi tak sama na peronie, przestraszona, w zimną noc, w obcym mieście, które od tej chwili stanie się jej domem na następne 60 lat.
Jest rok 1945 i właśnie skończyła się wojna. Pociąg towarowy wypełniony przesiedleńcami ze wschodu wtoczył się na wrocławski peron. Ludzie wypełzają ze środka. Zdają się przerażeni i zagubieni w tej ciemności i obcości nieznanego miasta. Zostawili za sobą wszystko – domy, wspomnienia, bliskich, swoje marzenia i plany. Stłoczeni w bydlęcych wagonach, popychani nadzieją na upragniony spokój i lepszą przyszłość dla swoich dzieci dojechali aż tutaj – na sam koniec nowej Polski. Wrocław – ostatni i zarazem pierwszy przystanek na drodze ich nowego życia. Ziemia obiecana.
Nie wiedziała, dokąd iść i kogo prosić o pomoc. W tym miejscu nikt na nią nie czekał i nie było tu nic znajomego.
Znane rzeczy i znajomi ludzie zostali tam daleko, na wschodzie albo jeszcze dalej – na Sybirze. Czy ich jeszcze zobaczy? Nie wiadomo.
Pomogli jej obcy – obcy, ale ze swoich stron, przywiezieni wcześniej. Już wiedzieli, jak tu w nowym miejscu zorganizować sobie życie, gdzie szukać dachu nad głową, jak zdobyć żywność. A przecież urządzić się jakoś musiała, bo mąż nadal w więzieniu we Wronkach, a maleńka córeczka wymagała opieki, jedzenia i bezpiecznego domu. Dla 20-letniej kobiety taka perspektywa i konieczność przetrwania w obcych warunkach, całkowicie samodzielnie, bez żadnego wsparcia to nie lada wyzwanie. Wyzwanie, któremu w dzisiejszych czasach niejeden z nas pewnie by nie podołał. Tak się to wszystko właśnie zaczęło – na obcej ziemi, nowe życie. Stare zostało za Bugiem pogrzebane pod gruzami wojny, obdarte z marzeń o studiach i wspaniałej, świetlanej przyszłości, która powinna czekać dobrze wychowaną i wykształconą na lwowskiej pensji pannę z domu majętnego chłopa z Tarnopola.
Gdy zamykam oczy, widzę Ją w tym mieszkaniu na wrocławskim Psim Polu, maleńkim, zaledwie dwupokojowym, gdzie spędziła prawie wszystkie swoje lata i wychowała dwoje dzieci. Widzę Ją w ukochanym obracanym fotelu, w którym do ostatnich chwil czytała i czekała. Zawsze czekała - na nasze odwiedziny. Na mnie, mojego brata i siostrę, i na nasze dzieci. Czekała na nas, bo byliśmy dla Niej wszystkim, całym Jej życiem. Gdy byłam dzieckiem, widywałam Ją prawie codziennie. Była nieodłączną częścią mojego świata, a może nawet bardziej częścią mnie samej? Codziennie odprowadzała mnie do przedszkola i z powrotem, godzinami opowiadała, rozmawiała o wszystkim, co mnie ciekawiło i czytała w nieskończoność te same książki. Gdy urodziłam córkę i zaczęłam jej czytać wiersze Brzechwy i Tuwima na dobranoc, złapałam się na tym, że wcale nie potrzebuję śledzić tekstu, bo znam je na pamięć – Ona mnie nauczyła, w dzieciństwie. Robiła nam swetry, szaliki i czapki na drutach, a w latach 70. PRL-owskiej komuny takie wełniane skarby były wprost na wagę złota. Piekła cudowne ciasta – drożdżowe i torty niczym wytrawny cukiernik. Lepiła najlepsze „ruskie” pod słońcem i zawsze smażyła zbyt grube schabowe. Te smaki dzieciństwa pozostaną już ze mną na zawsze.
Oglądałyśmy razem, w każdą niedzielę, cykl „W starym kinie”. To był nasz czas i nic nie mogło nas wtedy oderwać od telewizora. Byłam jak w transie, patrząc na przesuwające się czarno-białe obrazy na ekranie i słuchając jej fascynujących opowieści o tym, jak sama chodziła do kina w przedwojennym Lwowie i jak czasem widywała sławnych aktorów na ulicach miasta. Tak właśnie zaraziła mnie miłością bezbrzeżną do filmu i kinematografii. Książki także były jej wielką pasją i żyć bez nich nie mogła – tak jak i ja dzisiaj. Bez przerwy powtarzała, że wiedza to jedyny prawdziwy skarb i wartość, której nikt i nic nie może nam na tym świecie odebrać – wszystko inne, cała reszta to tylko „dodatek do kożucha”! Ze wszystkim potrafiła sobie dać radę i nie było rzeczy ani spraw, którym by nie podołała. Do dzisiaj nie wiem, czy to Jej charakter, czy może okrutne doświadczenia wojny spowodowały, że nigdy się nie poddawała. Miała w sobie jakąś niewiarygodną siłę i upór, które powodowały, że zawsze czułam się przy Niej bezpieczna.
Jej skromność i elegancja były absolutnie fascynujące. Nie znosiła przepychu i obnoszenia się, epatowania pieniędzmi i bogactwem.
Dobra doczesne w ogóle mało Ją interesowały. Żyła nadzwyczaj powściągliwie i oszczędnie. Przepięknie pachniała. Ten zapach czuję nawet teraz, gdy tylko o Niej pomyślę. Tak bardzo uwielbiałam się wtulać w Jej miękkie ciało i włosy i delikatnie gładzić Ją po uchu. Gdy tylko zamknę na chwilę oczy, widzę Ją znowu jak żywą, w tych kolczykach, które zawsze wydawały mi się takie nieładne i staromodne, a których Ona nigdy nie zdejmowała. Wiele lat później, gdy odwiedzałam Ją ze swoimi dziećmi w Jej maleńkim mieszkaniu na Grudziądzkiej, myślałam, patrząc na Nią, że te kolczyki to nieodłączna część mojego dzieciństwa i że jedyne, o czym marzę, żeby po Niej dostać, to właśnie one. Pewnego razu, na jakieś pół roku przed śmiercią, powiedziała do mnie, siedząc jak zwykle w swoim obrotowym fotelu, „daj rękę” i bez słowa położyła mi na niej te dwa najbrzydsze na świecie i jednocześnie najpiękniejsze, bo bezcenne dla mnie, kolczyki. Rozpłakałam się jak dziecko pomimo swoich 40 lat i od tamtego dnia już ich nie zdejmuje. Nie mogę i chyba jakoś nie chcę. Gdy tylko ich dotykam, Ona jest znowu ze mną, tak blisko, że prawie czuje ten cudowny zapach.
Nauczyła mnie wszystkiego, co w życiu ważne – żeby traktować ludzi z szacunkiem i żeby nikogo nie krzywdzić. Jeśli nie wiem, czy to, co chce zrobić, jest właściwe, to powinnam zapytać samą siebie, jak ja bym się czuła, gdyby ktoś mnie tak potraktował. Nauczyła mnie, że ludzi dzieli się wyłącznie na dobrych i złych, a nie na Polaków, Żydów, Murzynów i Bóg wie, jakich jeszcze. Tym złym powinno się jednak dawać szansę na poprawę i wybaczenie, bo ludzie z natury są słabi i popełniają błędy, a życie i tak jest wystarczająco ciężkie i prędzej czy później daje po dupie każdemu. Nie można wszystkich i wszystkiego oceniać zero-jedynkowo, bo życie nie jest ani czarne, ani białe, tylko składa się z wielu odcieni szarości. Nauczyła mnie miłości – do rodziny, do moich dzieci i przyjaciół, do książek, zdobywania wiedzy, kina, pysznego jedzenia i cudownej przyrody.
Nauczyła mnie kochać życie i doceniać każdy jego odcień i barwę, cieszyć się z sukcesów i dziękować za porażki, bo z nich zawsze potem wynika coś dobrego.
Nauczyła mnie nigdy niczego nie zazdrościć innym ludziom i radować się z tego, że dobrze im się wiedzie, bo tylko życzliwa postawa wobec otaczającego świata daje nam samym pozytywną energię i inspirację do działania.
Są różni bohaterowie, a ich losy czasem bolesne, skomplikowane, nierzadko wręcz tragiczne. Są bohaterowie, którzy oddali swoje życie w boju, i tacy, którzy w całości poświęcili je na walkę z systemem kosztem swojej prywatności, rodziny i przyjaciół. Są też i tacy, których bohaterstwo było widoczne w małych rzeczach, drobiazgach, codzienności, opiece nad dziećmi i wnukami, w codziennych zmaganiach o lepsze i bardziej uśmiechnięte jutro – bohaterowie tacy jak Ona.
Gdy zamykam oczy, widzę Ją bardzo wyraźnie – stoi piękna i dumna, moja Bohaterka, najukochańsza, jedyna. Moja Babcia – Jadwiga Kordysz. Dziękuję Ci Babciu. Za wszystko. (06.09.1921-05.08.2016).
ZAKOŃCZYLIŚMY PRZYJMOWANIE WSPOMNIEŃ
30 września napłynęły do nas ostatnie teksty wspomnień nadesłanych na konkurs czytelników „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Przysłaliście pół tysiąca tekstów, spośród których opublikowaliśmy dotychczas kilkadziesiąt – w tygodniku „Ale Historia” oraz na stronie internetowej akcji. Dziś rozpoczyna pracę jury, które wyłoni zwycięzców. Konkurs rozstrzygniemy 5 listopada.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne: 1. miejsce – 5556 zł brutto, 2. miejsce – 3333 zł, 3. miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze