Stanisław i Józef - dzięki nim Antoni jest dziś tym kim jest. Nie żeby wybierali mu zawód albo tłumaczyli zawiłości historii, czytali przed snem książki. Dziadek (Stanisław Płaneta) nauczył wnuczka uważności na świat, doceniania krajobrazu, dbania o niego; tata (Józef Bartosz) przekazał synowi, że człowiek nie żyje dla siebie, że jest coś więcej w byciu człowiekiem. Czyli można powiedzieć, że uczyli go społecznictwa.

KONKURS AKADEMIA OPOWIEŚCI

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?

Zapoznaj się z REGULAMINEM

Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]

Dziadek i tata to cierpliwość. I może dlatego Antoni, wiele lat później, zabrał się za studiowanie francuskich rękopisów z XII i XIII wieku.

Jest dyrektorem krakowskiego Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli.

Antoni Bartosz: – Tak dużo mówimy o ochronie dziedzictwa materialnego i niematerialnego, a tak bardzo mało o tym, co zawdzięczamy przodkom, jakie postawy życiowe. I ten cykl „Wyborczej”, w którym i ja dziś przywołuję tych, co przede mną, jest dowodem na to, że dla człowieka zawsze są najważniejsze postawy życiowe. Zaświadczanie życiem o czymś, w co bardzo się wierzyło. Więc ja zastanawiam się, co dali mi dziadek i tata. Jeżeli dziś wspominamy bohaterów, bo to przecież rocznica odzyskania niepodległości, nie myślmy o nich jako o ludziach symbolach. Po prostu pomyślmy, co nam dali, kim dla nas byli, co nas z nimi łączy. Przekonamy się, że nie symbole.

A po obiedzie w pole

Więc dom dziadka – drewniany, z murowanym fundamentem, nic specjalnego, za to pojemny. Dziadek mieszkał w Dębnie. Miał pięć hektarów pola, sadził ziemniaki, buraki, siał zboże. Sad miał, garstkę ziemi przy domu – rosły tam jabłonie, grusze, śliwy.

Antoni mieszkał w tym domu, wakacje spędzał w polu. Bo gdzie indziej – była robota, szedł w pole. Przy żniwach dostawał zawsze (tak mu się wydawało, kilkuletniemu chłopcu) najważniejsze zadanie – zbieranie kłosów, które ominęła kosa. Nic nie mogło się zmarnować, co wyzbierał, układał w snopek. I dumny szedł za dorosłymi – oni mieli swoje żniwa, on swoje.

Dziadek to rytuały – w niedzielę suma, po niej obiad, potem spacer w pole. Nie do roboty, nie żeby dokończyć to, czego nie zrobiło się w tygodniu. Spacer gospodarski. Brał ze sobą wnuczka Antka. Najpierw młody się dziwił, że po co niby w pole. W niedzielę? Co robić będą? To nuda. Ale dziadek uparty, „chodź” i „chodź” mówił.

Widział wszystko, co umykało mu od poniedziałku do soboty. Dostrzegał ład albo nieład. Brak albo nadmiar. Zachwaszczenie, pomieszanie w zbożu (sadził pszenicę, a tu i tam wyrastały źdźbła żyta); ważył kłosy w dłoniach. I zaglądał po drodze na pola innych. Potem, wracając, mówił im, że trzeba już kosić albo nie trzeba, że ładnie im wystrzeliło, rośnie zdrowo albo chwasty się rozrosły przy miedzy.

Bartosz: – Gospodarskie oko mojego dziadka. Też chyba takie mam. Mimo że mieszkam w centrum miasta, chodzę po asfalcie, to czuję pod nim ziemię. Patrzę na krajobraz i od razu poznam, że coś w nim nie gra albo wszystko jest po staremu. To ma się w głowie, to jakiś szósty zmysł. Jak myślę o dziadku, myślę o ojcowiźnie. O tym, czym dla mnie jest. Czuję jakąś ciągłość. I im jestem starszy, tym większą mam tego świadomość. To podarował mi dziadek. Jestem wrażliwy na krajobraz, dostrzegając w nim zmiany, dbam o niego; cierpię, kiedy ktoś wyrzuca w lesie śmieci, kiedy w mieście bezrefleksyjnie rzuca się w trawę butelkę. Taki patriotyzm przekazał mi dziadek, a potem tata. Może to niemodne, ale prawdziwe.

Ogień, nie popiół

Józef Bartosz – niewysoki, człowiek iskra, żartowniś („hecny”, jak mówi jego syn, Antoni). Pochodził z sąsiedniej wsi Sufczyn. Uprawiał ziemię, jak teść, ale zajmował się też ciesielką. Otoczony heblami, imadłami, dłutami, piłami. Warsztat urządził w przybudówce. Tam przychodził Antek, patrzył, jak z drewna powstają przeróżne rzeczy. Tata pokazywał mu, jak strugać, żeby nie uszkodzić materiału, bo wiadomo – zatniesz głęboko, oderwiesz gruby płat i drewno będzie nadawało się tylko do pieca. A potem więcej – chociażby stemplowanie stropu przy budowanym domu.

Józef Bartosz rąbie drwa
Józef Bartosz rąbie drwa Archiwum rodzinne

Bartosz: – Nasza rodzina wiele przeszła, a to wypadek, a to choroba. Rodzice mieli jednak hart ducha, stali twardo na nogach. Innych ciężar przyginał do ziemi, oni zawsze w pionie. Wiedzieli, że narzekaniem nie zmieni się rzeczywistości, płacz też nic nie pomoże. Trzeba się zastanowić na tym, co teraz, a nie rozważać, co było. I jeśli myślę o tacie, to zawsze przypomina mi się zdanie z wiersza Emila Kowalczyka, orawskiego poety: „W tym, co dawne, szukaj ognia, nie popiołu”. Nie trzeba kłaniać się okolicznościom (jak radził Norwid). Rodzice mieli dar ratowania najmniejszych rzeczy, u nas nigdy nie było, że się nie da.

Ludzie we wsi lubili Bartosza. Życzliwy, uśmiechnięty, nie odmawiał pomocy.

Miał konia – mocnego, przyzwyczajonego do ciężkiej pracy, przywiózł go spod Limanowej, Baśkę.

Bartosz: – Tata i Baśka rozumieli się doskonale. On szanował ją, ona to doceniała. Ona wierzyła, że on jej nie skrzywdzi i będzie o nią dbał, więc on dbał. Wieczorami wypuszczał ją na łąkę, dawał wychodne. Baśka szalała, skakała, ale wystarczyło jedno zawołanie i już była przy domu. Którejś nocy najadła się obroku – dobre było, pachnące, grzech nie jeść, skoro gospodarz przygotował. No tak, przygotował, ale na rano, miało być potem w porcjach. Baśka umierała w męczarniach. Tato przez długie miesiące chodził osowiały. Nie ten człowiek.

Przychodzili do niego ludzie ze wsi, prosili: Bartosz, pożyczcie konia, tobyśmy u siebie zaorali. Bartosz na to, że nie ma sprawy, też musicie orać. Na to Bartoszowa: cóżeś ty, Józek, a kiedy my zaorzemy? Dzisiaj pogoda dobra, a jutro będzie padać.

I oczywiście nazajutrz padało. Ale Bartosz czekał spokojnie, bo skoro obiecał konia, nie będzie go odbierał. Żonę uspokajał: jutro też jest dzień.

Bartosz: – Mama też miała wielkie serce dla innych. Pamiętam, jak w wigilię rano posyłała mnie z plackiem drożdżowym, żeby dać go tym, którzy potrzebowali.

Grosza nie wziął

Zachorował, był sparaliżowany. Żona, dzieci i zięć czuwali przy nim. A on był niesamowicie cierpliwy właśnie. Nie narzekał, że znowu przewracają go z boku na bok (bo odleżyny), karmią, leki podają, myją. Pytał, co tam na gospodarce.

Odszedł po swojemu: wiedział, kiedy jest jego czas (może kto czuje ziemię, czuje jej pulsowanie, rytmy świata, potrafi też czytać znaki, które dotyczą jego samego). Zebrał rodzinę, poprosił o wspólną modlitwę, potem powiedział, żeby szli do pola, przecież ziemniaki czekać nie mogą.

Jak wrócili, już nie żył.

Bartosz: – Przed pogrzebem przyszli do nas strażacy. Zapytali, czy mogą ponieść tatową trumnę. My zdziwieni, bo niby skąd taki zaszczyt, tata nie był strażakiem. No nie był, ale dach remizy zbudował, cały szkielet postawił. „Bartosz grosza od nas nie wziął, mówił, że remiza jest też jego, nie będzie brał pieniędzy za coś, co ma służyć wszystkim we wsi”. I jeszcze większe zdziwienie nasze, ponieważ to było dawno, dawno temu. Strażacy pamiętali, wieś pamiętała.

Nieśli trumnę od domu do kościoła i na cmentarz, półtora kilometra było. Bartoszowi się należało.

Postawienie takiego szkieletu, bo nie samego dachu przecież, to dużo pracy. Jakoś ten czas na remizę Bartosz znalazł. Nie zabierał go ani ziemi, ani ciesielce, ani rodzinie.

Gdynia Bartosza

Dziadek i tata – bohaterowie z maleńkiej wsi, o których nikt tak przecież nie mówił, ale zostali w domowych opowieściach. Są tacy ludzie.

Bartosz: – Tata był jak Eugeniusz Kwiatkowski. Też budował swoją Gdynię. Była dachem wiejskiej remizy. Budynek stoi do dziś, służy całej wsi.

AKADEMIA OPOWIEŚCI. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej TUTAJ. Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 30 września 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszego FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np., „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto

za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto

za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Piękne i wzruszające.
już oceniałe(a)ś
1
0