Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
Niemirów nad Bugiem. Tak zapisuje się adres tego miejsca. Od końca II wojny światowej jest to ostatnia polska wieś nad Bugiem. Z jednej strony granica, z drugiej - lasy, z trzeciej - Bug, za którym rozciąga się Polska. Jednak bez względu na czas Niemirów pachnie świeżo koszoną łąką i gnijącymi resztkami omułków. A świat zawsze był daleko. Dziadek mówił, że kiedy do kraju powróciła wolność, świat nagle stał się lepszy, a mimo biedy i niedawnych nieszczęść wreszcie zapanowały zgoda i radość życia.
Zaraz po wojnie 11-letni wówczas Mietek i jego rodzina nie mieli własnego domu. Mieszkali u przyjaciół. W niewielkim gospodarstwie żyło 18 osób, zręcznie upchanych w trzech pokojach z kuchnią. Największy z nich zajmował organista Mamert Hancewicz wraz z rodziną i starym fortepianem. Mietek dzielił najmniejszy pokój z rodzicami i siostrą. Wieczorami, kiedy wszyscy leżeli ściśnięci tak bardzo, że czuli nawzajem swoje oddechy, dziadek słuchał sączących się przez drzwi dźwięków fortepianu. I właśnie tam narodziła się jego największa miłość. Muzyka. Zaczął szukać jej wszędzie.
W każdą niedzielę mieszkańcy Niemirowa wsiadali w łódki i siedząc na środku rzeki, śpiewali różne piosenki, a ich głosy, w tym głos mojego dziadka, płynęły razem z prądem. Na wiejskich weselach dziadek siadał razem z muzykantami i bębnił rękami w stół. Nucił, kiedy szedł do szkoły. Pomrukiwał, kiedy pomagał w polu. Lubię sobie wyobrażać, że to właśnie wtedy zaczął mówić i chodzić w rytmie. Ten specyficzny takt, jakby połknął całą orkiestrę, która teraz zawiadywała jego ciałem, dyktując każdy ruch ręki, nogi i głowy. Pewnego dnia organista Mamert zlitował się nad opanowanym przez muzykę dzieckiem. – Chodź, Będziemy grali – powiedział po prostu i posadził dziadka przy fortepianie. Organista zawsze chodził w kapeluszu i krawacie, tak samo jak mój dziadek lata później.
***
Mietek uczył się muzyki, poznawał wartość nut i pauz, jednak uczył się głównie „na sucho”, bez instrumentu. W 1951 r. postawił wszystko na jedną kartę i postanowił poszukać innego nauczyciela. Trafił pod skrzydła młodego organisty Barabasza w Janowie Podlaskim. Stancja była obskurna, a obiady u zaprzyjaźnionej gospodyni liche, ale dziadek się uczył. Szybko. Po kilku tygodniach Barabasz oznajmił, że razem z nadejściem Bożego Narodzenia dziadek obejmie małą parafię w Rokitnie pod Białą Podlaską. Kilka kolejnych tygodni wypełniło gorączkowe ćwiczenie nieszporów, ślubów i pogrzebów. Dziadek śpiewał psalmy po łacinie, uczył się harmonii, solfeżu oraz wszystkiego, co organista wiedzieć powinien.
Jego kariera zaczęła się od odegrania pasterki. Szybko zadomowił się w nowej i ubogiej parafii. Szybko też udało mu się uzyskać zgodę na dalszą naukę, tym razem w szkole muzycznej w Białej Podlaskiej. Zaczął od klasy fortepianu, rozszerzając naukę o organy i skrzypce. Dni upływały mu na prostych czynnościach. Ćwiczył grę na instrumentach i akompaniował mszom. Pod koniec, kiedy parafianie opuszczali kościół, pozwalał sobie na coś z Beethovena lub Mozarta. Rozmawiał z przyjaciółmi i proboszczem, a wieczorami słuchał Głosu Ameryki i Wolnej Europy. Był szczęśliwy.
– Zdajesz sobie sprawę, że możesz być powołany do wojska? – zapytał go pewnego razu profesor Światłowski podczas lekcji gry na fortepianie. Dziadek tylko się roześmiał. Miał 7,5 dioptrii na każdym oku, więc bez ciężkich okularów nie mógł przeczytać nut, o celowaniu z karabinu nie wspominając. – Na wszelki wypadek – powiedział profesor – powinieneś grać na jakimś instrumencie dętym. Dziadek zaczął się uczyć gry na trąbce, co później ocaliło mu życie.
Nadszedł marzec 1953 r. Stalin umarł. Oznaczonego dnia o oznaczonej godzinie we wszystkich kościołach w Polsce miały rozbrzmiewać żałobne dzwony. Oznaczonego dnia ksiądz nagle ulotnił się z parafii, a kościelny zniknął naglony obowiązkami w polu. W parafii został jedynie dziadek. Nie przez bohaterstwo. Nie sądzę. Dwóch ubeków znalazło go w organistówce, kiedy ćwiczył grę na trąbce. Rozkazali natychmiast zadzwonić w dzwon. Odmówił. Znowu nie było to bohaterstwo. Myślę, że dziadkiem kierowała przekora. – Albo zadzwonisz w dzwony, albo będziesz dzwonił zębami – powiedzieli ubecy. – Ja nie jestem od dzwonienia – odpowiedział po prostu i wrócił do gry. Ubecy wyszli, a kościół w Rokitnie był jedynym w okolicy, który nie uczcił śmierci największego tyrana świata.
***
Wezwanie do wojska przyszło kilka miesięcy później. Dziadek stawił się w Rejonowej Komisji Uzupełnień. Był sam. Czekał na niego tylko ponury sierżant, który odeskortował go na pociąg. Siedzieli we dwóch w zamkniętym przedziale. Czekali na odjazd. Nagle ktoś zapukał w okno. To byli parafianie z Rokitna, którzy przyjechali pożegnać swojego organistę. Przez okno wcisnęli mu olbrzymią paczkę pełną kiełbasy, ciasta i wódki. Wreszcie pociąg odjechał. – Kim pan jest? – zapytał wreszcie sierżant. Dziadek odpowiedział, że jest organistą, a ludzie na peronie byli jego chórzystami. – Powiedzieli mi, że jesteś niebezpieczny politycznie – powiedział sierżant. – Dlatego zachowuję dystans. Jedziemy do Oświęcimia – Panie sierżancie – powiedział dziadek, patrząc ponuro na zawartość paczki – nie zdążymy tego zjeść ani wypić, jeżeli nie zaczniemy natychmiast. Sierżant poczęstunek przyjął z wdzięcznością, ale o tym, co jest w Oświęcimiu i jaki los czeka dziadka, nie powiedział już ani słowa. Na pożegnanie zdążył jedynie wyszeptać obietnicę: – Nie martw się. Pomogę ci. I zniknął, zostawiając dziadka wśród równie chudych i przestraszonych chłopaków jak on sam.
Pierwsze godziny w wojsku były straszne. Wszystko w biegu. Strzyżenie na pałę. Kąpanie. Mundurowanie. Zakwaterowanie w blokach koszarowych należących dawniej do załogi obozu koncentracyjnego. Następnie formowanie grup. I prawda. Wszyscy obecni trafili do Korpusu Węglowego, a bataliony były przeznaczone do pracy pod ziemią w kopalniach Śląska. Dla dziadka był to wyrok śmierci. Wtedy pojawił się znajomy sierżant. Załatwił dziadkowi dodatkowe trzy miesiące w Oświęcimiu, w kompanii szkolnej, która była zarezerwowana dla aktywistów zasłużonych w cywilu. Trzy chłodne i głodne miesiące wojska były tylko odroczeniem wyroku. Nadszedł czas, kiedy dziadek został przewieziony na Śląsk. Nie wiem, co w pierwszej chwili pomyślał. Dla mnie Śląsk zawsze był szary. Jak prana raz w tygodniu firana, która starzeje się zbyt szybko.
Dziadek stawił się w jednostce wojskowej w Chorzowie, która mieściła się obok kopalni Prezydent. Kiedy zamykam oczy, niemal widzę go stojącego w magazynie zaopatrzenia i odbierającego za duże ubranie robocze ze świadomością, że za chwilę zjedzie do kopalni. Chudy chłopak w okularach znajdzie się tam, gdzie nie ma rzeki i słońca, a konie są ślepe. Muzyka odejdzie. Widział żołnierzy wychodzących po dniu pracy pod ziemią. Byli nieludzko zmęczeni i smutni. Za chwilę miał zająć ich miejsce. W czasie zbiórki zameldował się kapral i poprosił o chwilę rozmowy z żołnierzami. – Czy ktoś z was gra na jakimś instrumencie dętym? – zapytał. – Gram na trąbce! – zgłosił się natychmiast dziadek. Po chwili stał razem z kapralem w sali orkiestry wojskowej i grał melodię „Wiśniowy sad”. Kiedy skończył, kapral powiedział z prostotą: – Witam kolegę w orkiestrze wojskowej. Od jutra zostaniesz kapelmistrzem naszej jednostki. Spadłeś mi z nieba.
Lubię myśleć, że ten zbieg okoliczności był nagrodą za przekorę dziadka.
***
Mieczysław Czarnecki zawsze chodził i mówił w rytmie. Swoim własnym. Nie przerwały go ani wojenne fronty, ani komunistyczne szykany. I choć milczenie jednego podlaskiego kościoła w dniu, w którym umarł Stalin, może wydawać się niewielkim zwycięstwem, to dla mnie znaczy więcej niż całe armie Rejtanów. Niepodległość nie zależy od licytacji, kto ojczyznę kocha bardziej i kto przelał za nią więcej krwi. Jest sumą małych codziennych „nie”. Sumą niepodległych dusz. A. Karasińska.
Konkurs dla Czytelników
Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”
Historia Polski to nie tylko bitwy i przelana krew. To również wielki codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie ma takiego bohatera: babcię, wujka, sąsiada. Uczyli, leczyli, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, bibliotekę na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi i pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości na nie więcej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 30 września 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej.
Najciekawsze teksty będą publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”; „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 wyróżnień.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
za I miejsce – 5556 zł brutto;
za II miejsce – 3333 zł brutto;
za III miejsce – 2000 zł brutto.
Osoby wyróżnione dostaną roczne prenumeraty Wyborcza.pl.
Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Wszystkie komentarze
A historia świetna i dobrze opowiedziana :-)
Pozdrawiam