Na pogrzebie uświadomiłem sobie, że chyba najdłużej - spośród sporego tłumu żałobników - znałem zmarłego.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]

Bowiem szacownego profesora, wykładowcę Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, specjalistę od literatury polskiej, szczególnie okresu romantyzmu, w ogóle literaturoznawcę, a zwłaszcza znawcę twórczości ludowej polskiej i ukraińskiej odzyskałem – mimo mojej zawodnej pamięci – z odległego czasu.

I właśnie widzę, jak w jednej z ostatnich ławek w naszej klasie siada wysmuklony i spokojny wyrostek w krótkich spodenkach i pozostaje tam nieruchomy do końca lekcji. A my, uczniowie piątej klasy powszechniaka, wiemy, że jest synem naszej nauczycielki od polskiego i po prostu czeka, aż mama skończy lekcję i będzie mógł wrócić z nią do domu. Sam bowiem zaliczył już dzienne pensum edukacji, uczęszczając do klasy wyższej, szóstej, tyle że nie wiem, czy w naszej szkole, jedynce, czy też w sąsiedniej, dwójce.

Jego mama jest wysoka i szczupła, można by nawet powiedzieć, że chuda, do tego małomówna i nie pomnę, czy kiedykolwiek podniosła głos na któregoś z uczniów, jak się zdarza innym nauczającym. Ale w moim zeszycie aż czerwono od znaczków przez nią nastawianych niczym maków na zaniedbanym polu – i dwója goni dwóję. Ale na koniec roku jakoś się wykaraskam z tych dwój i z dopuszczalną trójką awansuję do szóstej klasy.

Ba, awansowałem nawet do klasy siódmej, ale w ostatnim roku powszechniaka ubogacałem się – jak powiadają świątobliwi w polszczyźnie – w wiedzę we wspomnianej sąsiedniej dwójce i tamże zarabiałem u innej polonistki czwórki, a zdarzało się, że i piątki, ale to był zapewne rezultat „ostrego” kursu edukacyjnego w latach poprzednich. A co dziwniejsze: takież stopnie pozyskiwałem z fizyki i chemii, których szkolne tajemnice uprzystępniał nam ojciec chłopaka wysiadującego czasem w naszej klasie, czyli mąż naszej nauczycielki języka polskiego.

Po wielu latach z owego wyrostka ukształtował się Jan Mirosław Kasjan, profesor, twórca ośrodka folklorystycznego na toruńskiej polonistyce, zajmującego się literaturą ludową – o czym dowiedziałem się z mowy pogrzebowej jego byłej studentki i następczyni na tym „gospodarstwie” – i pisał elegijnie, chociaż ton elegijny w ogóle zdaje się dominować w jego wierszach:

Pomarli rodzice!

Jak ciemno od wschodu!

Jak blisko zachód!

Jak nieustępliwie

oblegają mnie moje granice!

(…)

Lecz już ich oboje

pochłonęła ziemia

a razem z nimi

ich kraje i dzieje

Rozproszył się czas

zgruchotała przestrzeń

Jak zdołam

odnaleźć

swój świat?

Jak się w nim zmieszczę?

Zaraz po ukończeniu podstawówki spotkaliśmy się na wyższej kondygnacji szkolnej edukacji, mianowicie w miejscowym Liceum Ogólnokształcącym im. Romualda Traugutta. Ciekawe, że w jednym ze swych poetyckich zbiorów wpisał mi: krajanowi z miłego Lipienka. Dlaczego Lipno przemianował na Lipienko? Czy owo zdrobnienie mogło być wyrazem sympatii, przywiązania, w każdym razie jakiegoś cieplejszego uczucia w stosunku do tego powiatowego polis? A poza tym nie byliśmy krajanami, bośmy pochodzili z różnych miejscowości bardziej wschodniej Polski.

W każdym razie ocieraliśmy się o siebie na ograniczonym terytorium szkoły średniej, przy czym Mirek egzystował – podobnie jak w szkole podstawowej – w klasie o stopień wyższej, chociażby z tego prostego względu, że był o rok starszy ode mnie. I właśnie pod tym imieniem funkcjonował w owym czasie, podczas gdy na uczelni i w ogóle w Toruniu odwoływano się do jego pierwszego imienia, a tylko bodaj ja – z wierności dla tradycji – tykałem go per Mirek. Jest zresztą dość osobliwe, że wiersze drukował raz jako Mirosław Kasjan, a kiedy indziej jako Jan Mirosław Kasjan.

Ale à propos liceum, to upamiętnił mi się jako recytator poezji, szczególnie na jakichś okazjonalnych akademiach. A kiedyś nawet zaprezentował własny utwór, co było czymś wyjątkowym w naszej budzie, jak wówczas określaliśmy na co dzień przybytek dostępnej nam edukacji, a co nie miało wydźwięku pejoratywnego. Równocześnie udzielał się w kwartecie wokalnym, wzorującym się na stylu wykonawczym podobnych zespołów przedwojennych i tużpowojennych, a który to chórek prowadził kolega z jego klasy, mający opanowaną sztukę gry na pianinie.

Następnie nasze drogi życiowe splotły się na toruńskiej uczelni i na tym samym kierunku studiów: filologii polskiej. I znów – siłą rzeczy – on wcześniej o rok zagościł w uniwersyteckich progach, a przy tym funkcjonowaliśmy przede wszystkim w obrębie swoich roczników edukacyjnych.

Ileś lat później los chciał – jeżeli to była sprawa losu – że zamieszkaliśmy w tym samym domu na Bydgoskiej, uznanym po jakimś czasie za zabytkowy, przy czym ja bytowałem na parterze, zaś Jan Mirosław na piętrze. Jako sąsiedzi mieliśmy więc naturalny kontakt ze sobą, chociaż niecodzienny. Bywało, że dzwoniłem do niego – bo nie chciało mi się wędrować na piętro – w jakiejś kwestii z zakresu piśmiennictwa, określając najogólniej, a czasem on telefonował do mnie w jakiejś sprawie praktycznej, chociaż nie byłem za bardzo praktyczny, tyle że chyba bardziej niż mój kolega.

A spotykaliśmy się najczęściej przed domem, kiedy wyłaniał się ze swoich pieleszy na długi spacer. Najpierw popatrywał po Bydgoskiej, która w on czas była ulicą cichą, obsadzoną starymi drzewami. Kiedyś nawet skarżył mi się, że ogromniasty kasztan przed naszym domem zaciemnia mu nieznośnie mieszkanie. W przyległym do ulicy – największym w mieście – parku miał swoją trasę spacerową. Człapał więc alejkami przez kilka kwadransów i to z reguły w porze przedwieczornej, bo miało to być lekarstwo na jego kłopoty z zasypianiem.

Czasami, kiedy miałem czas, asystowałem mu, przynajmniej na części trasy. Ale nasze rozmowy przy takiej okazji ograniczały się najczęściej do relacji o swoich problemach zdrowotnych. Prawdę mówiąc, to Mirosław przede wszystkim zwierzał mi się, co mu dolega. Był z tego znany, bo nasi wspólni znajomi podpytywali mnie przy okazyjnych spotkaniach o stan jego zdrowia, dodając czasem, że jest hipochondrykiem. Czy o tym miałoby świadczyć to, że dożył siedemdziesięciu siedmiu lat?

W tamtej epoce spotykaliśmy się również – od czasu do czasu – na zebraniach bydgoskiego oddziału dawnego Związku Literatów Polskich, i to nawet kiedy przeprowadził się do nowego lokum na świeżo wybudowanym osiedlu. A także na uniwersytecie, gdzie bywałem z racji, iż uczelnia była jednym ze sponsorów wydawanego w Toruniu miesięcznika „Przegląd Artystyczno-Literacki”. Ale z upływem lat coraz mniej mieliśmy okazji do spotykania się, bo naszą organizację pisarzy rozwiązano tuż po stanie wojennym, a w wolnej Polsce zaleźliśmy się w odrębnych stowarzyszeniach ludzi pióra i nasz miesięcznik po dekadzie trudnego egzystowania zniknął z rynku czasopiśmienniczego.

W ostatnich latach dowiadywałem się czasem od naszych wspólnych przyjaciół, iż Jan Mirosław zapada na zdrowiu, ale nie przypuszczałem, że ów moment ostateczny jest już tak blisko...

* Jerzy Lesław Ordan. Rocznik 1934. Urodził się w Pińsku na Polesiu. Poeta i prozaik, nauczyciel, dziennikarz, działacz kulturalny. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Debiutował w 1959 r. na łamach prasy. W latach 70. i na początku 80. ubiegłego wieku pracował w bydgoskim tygodniku kulturalno-społecznym „Fakty". Współzałożyciel i redaktor toruńskiego miesięcznika „Przegląd Artystyczno-Literacki", który ukazywał się w latach 1992-2001. W 2009 r. otrzymał Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

Nieznani bohaterowie naszej niepodległości

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy. Historia Polski to nie tylko bitwy i przelana krew. To również wielki codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni. Każdy w polskiej rodzinie ma takiego bohatera: babcię, wujka, sąsiada. Uczyli, leczyli, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, bibliotekę na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi i pracowitości. Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich za pośrednictwem naszej formatki. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości na nie więcej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Najciekawsze teksty będą publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia"; „Magazyn Świąteczny", „Duży Format” oraz lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 wyróżnień.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za I miejsce – 5556 zł brutto

za II miejsce – 3333 zł brutto

za III miejsce – 2000 zł brutto

Wyróżnieni dostaną roczne prenumeraty Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem