Nadmiernie upudrowana kronika rodzinna bywa odpowiednikiem dywanu, pod który zamiatamy trudne sprawy

Prof. Inga Iwasiów, profesorka literaturoznawstwa, poetka, pisarka, krytyczka literacka, była gościem spotkania zorganizowanego w ramach Akademii Opowieści „Gazety Wyborczej” w Książnicy Pomorskiej. To druga edycja naszej akcji, zorganizowana tym razem pod hasłem „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Poniższa rozmowa to zapis wybranych wątków z tego spotkania.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?

Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]

Rozmowa z prof. Ingą Iwasiów

Paula Skalnicka-Kirpsza: Przygotowując się do tego spotkania, odkryłam, że mam problem z formułowaniem pytań dotyczących rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę. To trudny temat także w warstwie językowej: trudno uniknąć krępującej wzniosłości, pompatycznych słów. Jak oswoić ten język?

Prof. Inga Iwasiów*: Na początek trzeba zadać sobie pytanie, w ramie jakiego rytuału chcemy umieścić swoją opowieść. Czy odniesiemy się do obchodów państwowych, składania wieńców, wznoszenia pomników, demonstracji, akademii szkolnych? Wszystkiego, co wyzwala patos i ma dość silną, oficjalną ramę, którą trudno rozerwać?

Trudno sobie wyobrazić, co powinniśmy zrobić, kiedy złożymy już kwiaty. Jeżeli umówimy się co do tego, pod którym pomnikiem. Jeśli zadowalająco opowiemy sobie na pytanie, kto jest – jak mówią niektórzy – ojcem naszej niepodległości. A jak mówią inne – jej matką. Czy w ogóle mamy pomniki tych postaci, do których chcemy pielgrzymować z okazji 100-lecia niepodległości Polski?

A więc – dokąd się udamy po takim złożeniu kwiatów? Jak będą wyglądać prywatne obchody stulecia? Co chcę zrobić z tej okazji: dowiedzieć się czegoś o historii, a może o sobie, napić się wina, pójść na spacer, spędzić czas z przyjaciółmi, czego ja oczekuję od tego święta?

I oczywiście język, który słusznie nazwała pani patetycznym, sam się ciśnie na usta. Ja też teraz tak mówię. Nie jest to język codzienności, do którego użycia chciałabym państwa skłaniać i w którym sama chciałabym coś opowiedzieć.

Nas wszystkich niezwykle mocno trzymają te wszystkie schematy, z którymi stykamy się na różnych etapach naszego życia. Także języki edukacji. Trzyma nas za gardło sztuczna podniosłość akademijna i państwowa pompa, i narracja podręcznikowa. Mamy z czego się wyzwalać, żeby snuć opowieść inaczej. Pisanie musi być trochę w poprzek, na przekór, choć wobec tego, co tak dobrze do nas przylega, że wydaje się skórą.

CEZARY ASZKIELOWICZ

Poszukiwanie prywatnych, nieznanych bohaterów niepodległości może być dobrym sposobem na wyzwolenie się z tych ram?

– Tak. Można uznać, że chodzi o udomowienie niepodległości. O odejście od bardzo oficjalnej wersji historii (która oczywiście musi istnieć), żeby spróbować zadać pytania o konsekwencje przełomowych wydarzeń w pojedynczym życiu. O postaci, które nie są pierwszoplanowe. O to, jak się egzystowało w kolejnych latach XX i XXI wieku.

Być może „udomowienie niepodległości” to także sposób na odzyskanie tej rocznicy dla wszystkich, którzy chcieliby ją świętować, a którzy wzdragają się przed uczestnictwem w wydarzeniach zawłaszczonych przez jedną stronę sceny politycznej.

A kto dla pani jest prywatnym bohaterem niepodległości?

– To jest najtrudniejsze pytanie. Długo się zastanawiałam, o kim opowiedzieć. Wybór postaci historycznej byłby wpisywaniem się w którąś z tych gotowych narracji, do których twórczego naruszania namawiamy tu wszystkich. Miałabym wielką pokusę opowiedzenia o kobietach niepodległości. W niektórych miastach ten wątek jest eksponowany w przestrzeni publicznej – poświęca mu się wystawy. W Szczecinie trudno się przebić do głównego nurtu z oczywistością, że 100 lat niepodległości to również 100 lat praw wyborczych kobiet (czyni to Bogna Czałczyńska jako pełnomocniczka marszałka). Budowanie nowoczesności i demokracji zaczyna się jednocześnie z równouprawnieniem kobiet. Musimy ten temat dobrze zrozumieć, żeby pójść dalej. Odtworzyć wątki biografii kobiet, które były związane i z partiami politycznymi, i z ruchem emancypacyjnym, i z budowaniem instytucji odrodzonego państwa, i z działaniami w regionach. W wielu miastach powstały już książki czy też turystyczne szlaki związane z postaciami kobiecymi. Mamy Kraków Kobiet, Poznań Kobiet, ale też np. Cieszyn Kobiet. Potrzebujemy opowieści o kobietach w życiu publicznym Stettina-Szczecina, o przodkiniach, które tu żyły w XX w., przemieszczały się, przyjeżdżały, wyjeżdżały, wracały. To jest niedostatecznie opracowany temat wspólny Roku Niepodległości.

Nie opowiem o żadnej wielkiej postaci, bo choć są ważne i chciałabym, żeby miały swoje ulice, żeby uczono o nich i odnoszono się do ich dzieła, chcę dać próbkę opowieści sprywatyzowanej, wychodzącej od potocznego doświadczenia każdej i każdego z nas. O niektórych osobach musimy opowiedzieć, bo inaczej nikt się nie dowie, ile dobra wniosły do wyobrażonej, wspólnej księgi. W podręcznikach nie mają szans się zagnieździć, nigdy nie staną się bohaterkami zbiorowej wyobraźni. Szukajmy kogoś takiego, kto miał wpływ na rzeczywistość, ale to nie był wpływ spektakularny. Nie taki, który – jak mówimy patetycznie – zapisuje się na kartach historii. Tylko na przykład zapisuje się na kartce naszej pamięci, w kronice małego środowiska. Pomyślałam o kimś, kogo znam z czasów studiów na szczecińskiej polonistyce: o mojej nauczycielce romantyzmu Zofii Wójcickiej.

Nieżyjąca już Pani Profesor, kojarzona była przez nas, studentów polonistyki, z Kresami. Właściwie byliśmy przekonani, że musiała przyjechać do miasta właśnie stamtąd. Ponieważ najbardziej interesował ją romantyzm, w tym krajowy, związany między innymi z Lwowem i Wilnem. I tu zdziwienie (uczucie częste, gdy zaczynamy budować opowieść) – przeczytałam sobie na świeżo biogram ze współredagowanego przecież także przeze mnie słownika „Literatura na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku” i okazuje się, że pani Zofia pochodziła spod Inowrocławia. A wydawało się, że w jej sposobie mówienia słychać Wileńszczyznę, matecznik Mickiewicza. To niezwykle ciekawe, jak schemat życzeniowy, pewna aluzja, którą chcieliśmy w wielu miejscach usłyszeć, wpływała na odbiór naszej nauczycielki. Jej sposób mówienia był raczej staranną polszczyzną łączącą prowincjonalny rodowód i dobre szkoły polonistyczne. Najpierw to był uniwersytet w Toruniu, później we Wrocławiu, gdzie pani profesor ukończyła studia polonistyczne. Potem przyjechała do Szczecina, była nauczycielką w Ośrodku Średnich Szkół Medycznych i Technikum Mechanicznym. Na pewno więc wielu dzisiejszych mechaników ją pamięta. A później uczestniczyła w uruchamianiu polonistyki w Wyższej Szkole Pedagogicznej, która przekształciła się następnie w Uniwersytet Szczeciński. Była więc kimś takim, kto współtworzył ważny kierunek humanistyczny w powojennym Szczecinie.

Można by rzec: cóż to ma wspólnego z niepodległością? Otóż jest to ściśle związane ze wspólnotą, z instytucjami jej służącymi.

Ktoś taki jak nauczycielka języka polskiego przenosi idee, sposoby myślenia, rytmy opowiadania o przeszłości, które wywodzą się z nurtu nazywanego niepodległościowym.

Pani Zofia była jedną z autorek, które zajmowały się w Szczecinie wątkami romantycznymi. W 2003 r. napisała dla „Pograniczy”, wówczas współredagowanych przez mnie, tekst „Podróż Kornela Ujejskiego ze Lwowa do Szczecina”. Zbadała ze starannością archiwistyczno-detektywistyczną dzieje tego pomnika. A pomnik „ostatniego romantyka” był „ostatnim repatriantem”. Złożony najpierw w parku wilanowskim, następnie po cichu przetransportowany do Szczecina i postawiony w niemal sekretnym, zarośniętym krzakami miejscu. Niby w centrum – przy Bramie Portowej – ale dyskretnie, niemal chyłkiem. Zofia Wójcicka przeanalizowała fakty, dając wykład patriotyzmu i tego, co ważne, a zablokowane oraz jak dbać o przeszłość. To była oczywiście opowieść, która miała za zadanie stworzenie przestrzeni „pomiędzy”. Pomiędzy lwowską przeszłością, romantyczną spuścizną, tradycją niepodległościową a naszą codziennością. Nasuwała się analogia – pomnik ufundowano jeszcze przed odzyskaniem państwa i w PRL-u był znów niewygodny dla państwa. Pani Zofia Wójcicka pokazywała w mikroskali tworzenie wspólnoty wokół symboli i ciągłości. To brzmi wszystko na razie nieco patetycznie: romantyczny poeta, pomnik, tajemnica, miejsce, w którym można składać kwiaty. Ale uczniowie profesor Wójcickiej pamiętają ją zapewne zupełnie inaczej, jako postać niosącą anegdoty.

Poprosimy więc o anegdotę.

– Najpierw charakterystyka. Pani profesor była osobą niezwykle grzeczną, lecz bezpośrednią. Zaczynała sprawdzać listę obecności od „Panowie i panie” i tu leciały szybko nazwiska bez imion. W następnym rzucie oznajmiała: „Proszę wyjąć zeszyty i notować”. Sprawdzała, czy piszemy. Traktowała nas jak uczniów. Ale jeśli miała chwilę czasu między odpytywaniem nas z nigdy nie dość nauczonego romantyzmu, zaczynała dawać nam rady ogólne. I mówiła na przykład: „Drodzy państwo, wątroba jest bardzo ważna. W czasie wojny ratowała nas cebula. Ale wątroba mi tego nie zapomni”. W czasach stanu wojennego, gdy mieliśmy wszyscy te same nieznośne kłopoty aprowizacyjne, profesor Wójcicka przychodziła do gabinetu, w którym pracowałam i mówiła:

Te zakupy mnie wykończą, zupełnie nie wiem, co robić. Chyba się sama położę na kanapkę.

Trudno było to potraktować jako poradę kulinarną i słabo przylegało do „ Prelekcji paryskich” Mickiewicza, choć kto wie? W końcu i tu, i tu chodziło o sposoby radzenia sobie z brakiem wolności. To pamiętam, te opowieści o trudnościach życia codziennego, ten akcent, który miała i który nie okazał się kresowym. Później profesor Wójcicka odeszła na emeryturę, powoli przestała uczestniczyć w naszym życiu. I to jest też coś, co potraktować można jako ostrzeżenie: ludzie nam się wypłukują z naszego życia. Zostają po nich drobinki. Dlatego wspominam o niej, nie o postaci historycznej.

Naszą nauczycielką metodyki języka polskiego była Janina Wasiłojć-Smoleńska, o wiele bardziej znana szczecinianka. Żołnierka AK z Wileńszczyzny, która od 1947 r., po procesie, w którym skazano ją na podwójną karę śmierci, do 1956 r. siedziała w stalinowskim więzieniu.

Później także skończyła polonistykę, choć pierwotnie studiowała medycynę, i również zaczęła pracę w szczecińskich szkołach, trafiła na WSP. Uczyła nas metodyki, ale przede wszystkim podejścia do uczniów: niezwykle łagodnego, wyrozumiałego, rozumiejącego, w którym nie można było się domyślać śladów traumatycznych przeżyć. I właściwie do pewnego momentu nikt z nas nie wiedział, że to osoba, która ma taką historię. Później się tego dowiedzieliśmy i na szczęście udało się ją uhonorować także na US, a nie tylko wpasować w tę rodzącą się już w latach 90. coraz silniejszą narrację żołnierzy wyklętych. Pomiędzy narracją, która jest dziś bardzo na czasie a naszą prywatną pamięcią studentek i studentów, którzy mieli kontakt z mądrą, kompetentną osobą.

Jaki wpływ prof. Zofia Wójcicka wywarła na panią osobiście?

– To są zawsze wpływy, których nie można skatalogować. Anegdot można opowiedzieć o niej wiele, jest też jedna bardzo poważna i pouczająca sytuacja. Pani Zofia, osoba konserwatywna, zawodowo skrupulatna i rzetelna, włączyła się w głośną wówczas sprawę molestowania seksualnego na uczelni. Poprosiła mnie o współdziałanie, też zresztą bezpośrednią frazą: „Zna pani feministki, więc się tym zajmijmy”. Studentki miały do niej zaufanie i właśnie jej się zwierzyły. Miała takie powiedzenie, dotyczące modnego w literaturoznawstwie dekonstrukcjonizmu: samo się nawet nie pozamiata. Spotkałyśmy się – dwie osoby w różnym wieku, różnych światopoglądów, w zupełnie różny sposób definiujące także kobiecość – i zwyciężyłyśmy, bo udało się doprowadzić tę sprawę do dobrego finału.

Była silną osobowością. Silne osobowości zawsze rodzą opór u swoich uczennic i uczniów. Kiedy miałam 22 lata i ona zaczęła mnie uczyć, na pewno wiele rzeczy robiłam w kontrze. W inny sposób chciałam czytać romantyzm, nie lubiłam notatek, inaczej chciałam przekazywać wiedzę.

Ten zeszyt, który kazała prowadzić na ćwiczeniach, sprawdzając nawet czasem zadania domowe, mam do dzisiaj. A w nim niezłe analizy, które wielokrotnie wykorzystywałam. Tyle, ale jednak dużo. Przez te notatki mam kontakt z jej sposobem mówienia. Mogłabym teraz je czytać i odtwarzać sposób, w jaki opowiadała o literaturze. Więc to jest ta kartka prywatna, nie karta historii.

Wyobraźmy sobie, że chce pani napisać wspomnienie o prof. Wójcickiej w ramach Akademii Opowieści. Jakby je pani zaczęła?

– Zaczęłabym ogólnie, od zdania: „Każdy z was zna kogoś takiego. Nie szukajcie za daleko, rozejrzyjcie się wokół siebie. Przypomnijcie sobie na początek, kto was uczył”. Albo: „W ciężkich czasach warto hodować cebulę”.

Porozmawiajmy chwilę o samym Szczecinie w kontekście kłopotów z obchodzeniem tutaj 100-lecia niepodległości. Mieszkamy przecież w mieście, które jest polskie nieco krócej. Czy wśród ludzi, którzy tu przyjechali zaraz po wojnie, też można byłoby znaleźć takich „nieznanych bohaterów niepodległości?” Może można byłoby ich wskazać wśród bohaterów pani powieści „Bambino”?

– Bohaterowie „Bambina” są bohaterami fikcyjnymi. To jest konwencjonalne zastrzeżenie z gatunku: „Wszystkie wydarzenia w tej historii zostały wymyślone i nie mają żadnego związku z faktami”. Wierzcie lub nie. Każda z tych fikcyjnych postaci ma bardzo wiele wspólnego z ludźmi, których znałam, w tym z moimi najbliższymi. Jednocześnie nie można byłoby żadnej zidentyfikować. Ani korygować jej biogramu. Mówię o tym także dlatego, że powieści, które robią wrażenie autentyku, kuszą w taki właśnie sposób. Co było też losem „ Bambina” – odbierałam uwagi korygujące, zażalenia, oskarżenia o kradzież cudzego życia.

Wśród bohaterów tej książki są ludzie doskonale nadający się do Akademii Opowieści. To nie postacie historyczne, podręcznikowe – ale z codzienności. Ich historie są dostępne na wyciągnięcie ręki, lokalne. Dzieją się we wnętrzach, które znamy. Nie musimy ich wymyślać, szukać w bibliotekach. Są z nami, w pewnym sensie w powietrzu, którym oddychamy, w przestrzeni, którą przemierzamy.

Jeśli zaczniemy się zastanawiać nad ich losami, możemy jednocześnie znaleźć odpowiedź na pytanie, jak obchodzić w Szczecinie rocznicę odzyskania niepodległości.

Trochę na tej zasadzie, na jakiej przypomniałam postać Zofii Wójcickiej – Janek, Anna, Maria, Ula wyjdą z cienia, staną blisko naszych dziadków, babć, rodziców, kuzynów, sąsiadów. Każda z tych postaci coś przynosi ze sobą, z jakiegoś miejsca, gdzie narracja z mocną datą 11 listopada 1918 r. była bardziej oczywista. Przybyli z inaczej wyrywanej mapy. Jesienią Instytut Polonistyki, Kulturoznawstwa i Dziennikarstwa zamierza z Książnicą zorganizować w naukowym trybie spotkanie, podczas którego będziemy rozmawiać na temat „Niepodległość: mapy i narracje”. W Szczecinie, na tym poruszonym terytorium, opowiadanie musi być związane z ludźmi, z tymi, którzy przenieśli tu idee i doświadczenia. Lubimy historie rozpoczynające się od pociągu, walizki, tobołka. Tym razem chodzi nie o nostalgię, lecz o linie ciągłości i zerwań biegnące przez rodziny, instytucje, szkoły. To szansa na oderwanie tradycji niepodległości od metafor terytorialnych, na zanurzenie jej w doświadczeniu.

W tobołkach przesiedleńców często są też traumy.

– Ale my mamy świętować niepodległość. Dajmy na chwilę spokój traumie, znajdźmy dla niej kontrapunkty.

Szczecinianie lubią o rozmawiać o swoich traumach.

– Ja wiem, także mam takie opowieści, nie brakuje ich w mojej prozie, nie brakuje ich w moim krwioobiegu, moim genotypie. Ale jeżeli mamy znaleźć także coś, co by nas integrowało nie tylko pod pomnikami, nie tylko patetycznie i nie tylko traumatycznie, sięgnijmy po wspomnienia o szkołach, szpitalach, małych zakładach rzemieślniczych. O tych miejscach, które razem z ludźmi się przenosiły. Niechby to były opowieści po prostu o rodzinach, które żyły już w niepodległej Polsce, korzystały z tego, co Polska im oferowała, czasami się z nią kłóciły, nie miały na nią ochoty, były w kontrze – ale to wszystko, co należało do ich życia, później miało tutaj swoje konsekwencje, wpływało na tutejsze ciągi dalsze. Te nasze małe historie rodzinne, prywatne, ale także historie instytucji, które zakładaliśmy – w szerszym sensie instytucji życia społecznego.

Kilka porad dla początkującego pisarza. Jak zacząć?

CEZARY ASZKIELOWICZ

– Na początek muszę się napić wody.

Sądzę, że nie da się w instrukcji zamknąć procesu pisania. Ale pierwsza porada byłaby taka, że trzeba przede wszystkim zacząć – i może właśnie napić się wody. Ze wszystkiego potencjalnie będzie opowieść. Z ułamkowego zdarzenia, z obsesyjnej myśli, z luki w pamięci, z przedmiotu, z fotografii, natrętnego skojarzenia. Należy zacząć od szczegółu, który pamiętamy (lub właśnie który nam uszedł), a potem dać się prowadzić strużką opowieści. Lepiej tak niż „pod tezę”. Czytać własny tekst, raz, drugi, dziesiąty, skracać go lub wydłużać, dać go komuś do przeczytania. Na końcu wysłać do „Gazety Wyborczej”.

Chyba łatwiej jest pisać fikcję niż przekazywać historię rodzinną. Trudno się dzielić opowieścią o kimś, kogo zna więcej osób i każda z nich może mieć jakieś zastrzeżenia, każda może mieć w pamięci coś innego.

– Dlatego powstaje tak wiele cukierkowych opowieści rodzinnych, które zawsze są podejrzane. Często na zamówienie czy zaproszenie do konkursu piszemy wersje ocenzurowane. Sami się najsilniej ograniczamy. Laurkowe opowieści mają swoją funkcję – ale zastanówmy się, czy warto naszą pamięć, rodzinę, wspomnienia na zawsze uwięzić między kwiatkami? Na zawsze, gdyż bywamy ostatnimi mającymi bezpośredni dostęp do zdarzeń. Nadmiernie upudrowana kronika rodzinna bywa odpowiednikiem dywanu, pod który zamiatamy trudne sprawy. Nie ma idealnych historii. Jeżeli ktoś ma przekonanie, że to za trudne, że będzie miał czytających cenzorów wokół – może lepiej nie zaczynać, może lepiej napisać fikcję, która będzie tylko trochę przypominać nasze życie. Inną skrajnością jest „zabijanie” pisaniem. Odpłata za krzywdy. Zwykle w tekstach powstających pod wpływem żalu do najbliższych jest więcej pasji niż w pomniczkach. Ale [takie historie] też są podejrzane, bo udowadniają z góry założoną tezę o narratorze jako ofierze. Pisanie nie jest takie łatwe. Na szczęście też nieobowiązkowe. Są różne sposoby kultywowania pamięci. Album z fotografiami, rozmowa z najbliższymi… Nie wszystko musi zostać zapisane. Po napiciu się wody i uprządkowaniu biurka zalecam wyciszenie cenzorów.

Ta rocznica powinna być też okazją do rozmów rodzinnych, wspólnego wspominania.

– Rozmowa to gatunek, który można uprawiać w ramach Akademii Opowieści. Wyobrażam sobie taką rozmowę literacką, napisaną, w pewnym sensie sfingowaną, która byłaby próbą opowiedzenia dziecku o postaciach z przeszłości. Relacja dorosły – dziecko usprawiedliwia „laurkowatość”, ale nie oferuje jej samemu narratorowi jako formy kryjówki. Myślę też, że wiele osób, które spisują prywatne historie, traktuje je jako płaszczyznę terapeutycznej rozmowy, w której kierujemy wypowiedź do kogoś konkretnego, komu nie zdążyliśmy lub nie mieliśmy odwagi się zwierzyć. Pragniemy też znaleźć pośrednika, chcemy, żeby ktoś się dowiedział. Pisanie jest z natury rzeczy czynnością wychyloną ku innym. Nikt z nas, piszących, bez względu na to, czy wybieramy pamiętnik, czy powieść, nie marzy o tym, by schować tekst w szufladzie, a raczej w komputerowej chmurze zabezpieczonej hasłem.

W Akademii Opowieści wy, dziennikarze składacie obietnicę, że nasze historie znajdą czytelników, przynajmniej w redaktorach. To już jest coś. Każda opowieść potrzebuje odbiorcy. Ta, która jest listem w butelce, ta podarowana matce, z którą nie potrafimy rozmawiać. Przypominająca życiorys babci – sklepowej (tej formy często używano), poznany od niebanalnej strony zbyt późno albo może dziadka, aptekarza z Kresów. Dowiadujemy się sporo, bo jest moda na drzewa genealogiczne i skrobiemy w archiwum prywatnym, szukamy w internecie. Może okazać się, że ktoś z rodziny został oskarżony w politycznym śledztwie. A ktoś inny był skrupulatnym robotnikiem, dobrze wykonującym swoją pracę. Albo rzemieślnikiem, który – jak dziadek mojego męża – robił buty w Gorlicach, przez których środek przebiegał front pierwszej wojny światowej. I spisał swoje wspomnienia o byciu posłańcem rosyjskim i niemieckim, przenoszącym meldunki przez linię frontu w kamuflażu dostarczającego obuwie czeladnika.

Czy w pani szufladzie jest kolejna książka?

– Próbuję napisać nową powieść przynajmniej od roku. Do przepisu na pisanie dodałabym też zasadę „znaleźć czas”. Wyczyścić biurko, wyczyścić głowę. Jeśli w tej głowie są dziesiątki obowiązków związanych z pracą akademicką i z tym wszystkim, co wnosi w nasze życie polityka, jeśli pisanie powieści styka się bezustannie z demonstracjami, martwieniem się o to, co będzie jutro…

Od paru tygodni od pisania odciąga mnie tzw. Ustawa 2,0, prawo o szkolnictwie wyższym, której przyjęcie może doprowadzić do wygaszenia Uniwersytetu Szczecińskiego. To jest też nasza opowieść wspólnotowa – początki, zakrzątanie wokół uniwersyteckiej codzienności, idee, badania, a teraz realne zagrożenie bytu. Nie ma wyczyszczonej głowy ani biurka.

Nowa powieść ma już ponad 300 stron, ale nie wiem, czy ją kiedyś skończę, nawet tytuł się zmienia. Za każdym razem, gdy nabiera kształtu, nagle się zawala. Myślenie konstrukcją jest w tym przypadku myśleniem zawaloną konstrukcją. Właśnie dlatego, że tyle się wdziera w tę powieść. Podczas jednej z licznych dyskusji, w których biorę udział (co też nie jest idealnym stanem pisarskim) wymyśliłam, że może to powinny być kroniki uliczne, zapiski z burzliwych czasów. Wówczas rozchwiana konstrukcja byłaby usprawiedliwiona. Ale ta myśl uleciała, bo coś tąpnęło obok. Nie wiem, czy dam radę to jakoś skonstruować, czy zostanie gruzowisko. Po mojej śmierci ktoś odnajdzie zawirusowany dysk z ruiną. Od tego mogłaby się zaczynać opowieść.

*Inga Iwasiów to profesorka literaturoznawstwa, poetka, pisarka, krytyczka literacka, kieruje Zakładem Literatury Polskiej XX i XXI w. w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa Uniwersytetu Szczecińskiego. Autorka m.in. zbioru opowiadań „Smaki i dotyki”, powieści „Bambino” (nominowanej m.in. do Literackiej Nagrody Nike), „Ku Słońcu”, „Na krótko”, „Umarł mi. Notatnik żałoby”. Członkini Komitetu Nauk o Literaturze PAN.

Książki Ingi Iwasiów dostępne są w formie ebooków w Publio.pl >>

Akademia Opowieści. Nieznani bohaterowie naszej niepodległości

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki.

Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości. Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy. Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszej formatki konkursowej.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np., „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto

za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto

za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Zawsze gdy słucham Ingi Iwasiów lub czytam wywiady z nią mam nieodparte wrażenie, że mamy do czynienia z autentyczną i, że tak to ujmę, rasową intelektualistką. To takie dziś rzadkie w mediach i wśród większości naszych autorów, którzy nawet jeśli piszą interesująco to mówią nieskładnie i bez większej chęci powiedzenia czegoś istotnego.
już oceniałe(a)ś
3
0
ważne i piękne!
już oceniałe(a)ś
2
0