Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?
Cezary Łazarewicz radzi, jak pisać [PORADNIK]
"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]
Kochający mąż Sławek przypomina żonie Jolince, że są razem już 22 lata. Pawciunio wyznaje uczucia „najsłodszemu kwiatuszkowi”. Paweł Adamowicz pisze dedykację dla „ukochanych dziewczyn – Magdaleny, Antoniny i Teresy”. W parku w Oliwie stoi dziś ponad 30 drewnianych ławek z grawerowanymi plakietkami. Własny mebel z pamiątkowym napisem można mieć za 4,5 tys. złotych. Na tabliczkach uczucia wyznają sobie pary, rodzice, dziadkowie i przyjaciele.
Maria Biesiekierska, 91-letnia emerytowana nauczycielka z Gdańska, zamówiła ławkę ze specjalną dedykacją: na sto lat niepodległości Polski. Z przekory wobec Antoniego Macierewicza.
Pani Maria pamięta dom, w którym się wychowała: drewniany, kryty strzechą, bez ganku. W środku cztery pokoje, jedna izba niewykończona. Elektryczności nie było, wieczorami zapalało się lampy naftowe. Grało radio na baterie.
Maria Biesiekierska przypomina sobie także album ze zdjęciami. Na jednym z nich ojciec w mundurze legionisty, z szablą u boku. W czasie kolejnej wojny Jan Biesiekierski nie zdążył wziąć broni do ręki.
Dom stał na działce w osadzie Kletno w powiecie prużańskim. Ziemię na Polesiu agronom Biesiekierski dostał z mienia przeznaczonego dla osadników wojskowych. Na Kresach tacy jak on mieli krzewić polską kulturę, myśl techniczną i rolniczą.
Panienka Anna, o której rękę poprosił Jan po powrocie z pierwszej wojny, przyjechała do Polski z Rosji, nosiła krótkie włosy i paliła papierosy. Rodzina Biesiekierski kręciła nosem, że Jan popełnił mezalians, bo ożenił się z mieszczanką, nie szlachcianką. Krewni Anny odgryzali się: „Cóż po tytule, skoro pusto w szkatule”.
Dwa lata po ślubie na świat przyszedł pierwszy syn. Po roku zmarł na polio.
– Mama tak bardzo płakała po jego śmierci, że zajęła się nią służąca Hanna i nauczyła ją żąć, żeby nie popadła w apatię – opowiada Maria, która urodziła się w roku 1927 roku i miała dwóch braci – starszego Czesława i młodszego Andrzeja.
Kryzysy przychodziły i odchodziły, w gospodarstwie się nie przelewało. Zimą w chacie było tak chłodno, że malutkiej Marysi przymarzały nóżki. Jan przyjmował kolejne posady. Ziemię w tym czasie oddawał w dzierżawę.
Maria Biesiekierski: – Gdy w roku 1936 tata dostał pracę w Bielsku Podlaskim, mama została na wsi z najmłodszym bratem, żeby dopilnować jesiennych prac. Mnie i brata zawiózł do Bielska fornal. Jechaliśmy wozem konnym przez Puszczę Białowieską. Do dziś pamiętam smak rydzów smażonych na ognisku podczas popasu.
AKADEMIA OPOWIEŚCI. O co chodzi w naszym konkursie?
W Bielsku przed wojną były dwa kościoły, cztery cerkwie i cztery synagogi. Marysia bawiła się na przerwach z prawosławnymi koleżankami, ale dorośli pilnowali, żeby nie wchodziła do cerkwi.
Z żydowskimi dziewczynkami z klasy grała po lekcjach w piłkę. Najwięcej żydowskich sklepików i mieszkań było przy rynku i ratuszu. Mama Marii wróciła raz z zakupów z przyczepioną do pleców kartką: „Nie kupuj u Żyda”.
Niedługo przed wybuchem drugiej wojny dzieci szkolne z powiatu bielskiego pojechały na wycieczkę do Warszawy i do Gdyni. Gdy pociąg zwolnił, dojeżdżając do Wolnego Miasta Gdańska, uczniowie śpiewali „Pierwszą Brygadę”.
– Na dworcu w Gdańsku pełno było hitlerowskich flag, nauczyciel kazał nam odsunąć się od okna, bo się o nas bał – przypomina sobie pani Maria. – Ktoś nam wygrażał, ale gdy wyjechaliśmy za miasto, ludzie do nas machali.
W szkole powszechnej nauczyciele ogłosili wśród uczniów zbiórkę pieniędzy dla polskiego wojska. Klas było niewiele, udało się kupić jeden ręczny karabin maszynowy. Rodzice Marysi sprzedali obrączki i wpłacili pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej.
Wakacje przed pierwszą klasą gimnazjum Maria spędzała w domu w Kletnie, z koleżanką ze szkoły. Niebo tego lata było najczęściej jasnobłękitne, nad polami i domami przetaczały się upały.
– Na koniec sierpnia do Ali, mojej koleżanki, przyszedł telegram, że ma wracać. Pojechałyśmy z fornalem na dworzec. Gdy się żegnałyśmy, ktoś tak pięknie grał na gitarze – mówi Maria Biesiekierska. – Ja miałam za kilka dni też pojechać do Bielska do szkoły. W domu wszystko już było spakowane, jabłka ułożone w skrzyniach. Gdy dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna, mama zdecydowała, że zostaniemy na wsi, gdzie łatwiej było o żywność.
Do Kletna przybyli też koledzy Jana Biesiekierskiego z Bielska. Wojna na Polesiu była na razie tylko w radioodbiorniku.
Spiker ogłosił, że skapitulowało Westerplatte. Dziesięć dni później, w niedzielę, poinformował, że wojska Armii Czerwonej wkroczyły do Polski. Marysia płakała w swoim łóżku, gdy dorośli przy kolacji rozmawiali o klęsce wrześniowej. Ze szkoły pamiętała piosenkę: „Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły, Śmigły-Rydz”.
– Może to wychowanie szkolne dzieci i młodzieży było aż nadto patriotyczne – zastanawia się dziś Maria.
Koledzy Jana postanowili uciekać na północ. Ojciec Marysi nie chciał z nimi jechać. „Co ma mnie spotkać, niech spotka mnie w domu” – powiedział.
W poniedziałek do domu Biesiekierskich przyszli białoruscy chłopi. Pytali o flagę. Polacy w okolicy oddzierali biały płat materiału i zostawiali czerwony.
– Nie było biało-czerwonej, nie ma też czerwonej – odpowiedziała Anna, mama Marii.
Wrócili we wtorek, postawili Jana pod płotem i wycelowali w niego broń. Anna wyszła do sieni z najstarszym synem. Najmłodszy, Jędrek, był na polu z pastuchem.
Córka zapamiętała słowa matki: – Stań tu z nami, niech nas razem zabiją.
– Mamusiu, ale Jędrusia z nami nie ma – rozpłakała się Marysia.
Chłopi splądrowali dom i odeszli. W nocy Annie przyśniło się, że strzelają do jej męża.
W środę Jan Biesiekierski pojechał do wsi po przepustkę od nowej władzy. Chciał przenieść się z rodziną do Prużany, najbliższej większej miejscowości. Po drodze spotkał znajomego nauczyciela. Przy kapliczce natknęli się na uzbrojoną bandę. Chłopi zaprowadzili Polaków na pole.
W domu w Kletnie Anna i dzieci usłyszały strzały. Gdy Jan nie wrócił do domu, poszedł go szukać fornal Wicek. Przyszedł przed północą: "Nasz pan zabity".
– Mama nas obudziła, zmówiliśmy pacierz – Marii Biesiekierskiej trudno ukryć wzruszenie. – Następnego dnia poszłam z bratem na pole. Nauczyciel leżał na twarzy, z dziurą w plecach. Ojciec wyglądał, jakby spał, z ręką pod głową. Miał przestrzelone obojczyki, umarł chyba z upływu krwi. Ci, którzy go zastrzelili, nie rabowali, bo nie zabrali butów. To byli pierwsi zabici, których widziałam w czasie wojny.
Ciało Jana jego żona zawiozła do Prużany. Najmłodszy syn siedział na trumnie, dwójka rodzeństwa szła za wozem. Po drodze spotkali kolumnę czerwonoarmistów śpiewających „Katiuszę”.
Maria Biesiekierska: – Kazali nam otworzyć trumnę, bo myśleli, że wieziemy polskich oficerów, ale po chwili zrezygnowali. Było gorąco, widocznie poczuli trupi zapach. W Prużanie ksiądz bał się przyjść, pokazał nam tylko, gdzie w poświęconej ziemi mamy ojca pochować.
Anna z dziećmi wróciła do domu, w którym do jednego z pokoi wprowadzili się radzieccy żołnierze. Dowódca chronił rodzinę przed grabieżami.
– Z tego domu zabrali gospodarza, nic więcej nie można stąd wynosić – rozkazał.
Pierwszej zimy przyszło NKWD i kazało pakować się do podróży. Maria z braćmi i matką czekali przez tydzień na dworcu na pociąg. W tym czasie ciotka zdążyła przywieźć im sankami walizkę z materiałami, która Anna kupiła przed wojną. W Archangielsku mieli dzięki temu co jeść: tkaniny wymieniali na chleb i ziemniaki.
Po czterech latach przejechali ponad 2,5 tys. km z północy na południe. W domu dla polskich dzieci w Stawropolu Anna została wychowawczynią, Marysia pomagała w kuchni.
– Wojna zabrała mi szkołę, a ja bardzo chciałam się uczyć – opowiada Maria Biesiekierska. – Przeczytałam całych „Mużyków” Reymonta cyrylicą. Tak poznałam rosyjski. W domu dziecka zwolniło się miejsce po jednej z nauczycielek. Miałam 17 lat i skończonych sześć klas szkoły. Mama, która cieszyła się wielkim autorytetem, załatwiła z dyrektorką, że dostanę pod opiekę najmłodsze dzieci. Gdy mnie zobaczyły, zaczęły płakać: „My chcemy do panny Stasi”. Sama z płaczem pobiegłam wtedy do mamy.
Do Polski Maria z braćmi i matką wróciła rok po zakończeniu wojny, razem z transportem dzieci z domu w Stawropolu. Ciężarówka jechała zimą po zamarzniętej Wołdze. Maluchy płakały, chciały jeść albo siku. Kiedy dotarli do wsi, Maria znalazła dla wszystkich miejsce do spania, załatwiła ciepłe mleko.
– Wtedy stałam się dorosła – wspomina.
Po wojnie Anna Biesiekierska kierowała pogotowiem opiekuńczym w Sopocie. Maria została nauczycielką. Wyjechała z mężem na Dolny Śląsk, wróciła do Trójmiasta w 1979 roku.
W ubiegłym roku pani Maria usłyszała, że w parku Oliwskim będzie można wykupić ławeczkę z dedykacją. Potem dowiedziała się, że Antoni Macierewicz chce postawić sto obelisków na stulecie niepodległości Polski.
Maria Biesiekierska: – Pomyślałam, że na taki obelisk to może wrona usiąść i narobić. Poza tym po tylu latach życia w Gdańsku chciałam coś miastu dać od siebie. Na mój grób ludzie nie przyjdą, a na ławce każdy może usiąść, o Polsce pomyśleć. I może jeszcze moje nazwisko przeczyta.
***
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym w jednym z jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynie Świątecznym”, „Dużym Formacie”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze