Ta z gruntu lubelska opowieść łączy się i ze Lwowem, i z Krakowem, ale trzeba ją zacząć od Warszawy. Trzynastego czerwca w prywatnym mieszkaniu w warszawskim śródmieściu wybuchła bomba.

Ujawnieni sprawcy, Sergiusz K. i Wojciech Ch., nie byli jednak członkami mafii ani terrorystami, lecz młodocianymi entuzjastami chemii, którzy nie przewidzieli, że mieszanka nadmanganianu potasu i opiłków magnezu może wybuchnąć w laboratoryjnym moździerzu w wyniku samozapłonu – trwał rok 1967. Rodzice rzucili się ratować, co znaczyło nie tylko ochronić zdrowie w tym wypadku (w tym wzrok jednego z nich), ale i zainteresować chłopaków trochę mniej niebezpieczną dziedziną nauki. Dla tych ostatnich zresztą też wydarzenie to stało się linią graniczną: rzucili chemię, pierwszy po latach stał się Sergiuszem Kowalskim, znanym dziś socjologiem, a drugi..., o drugim powiemy nieco więcej za chwilę.

Jego rodzice, znani lekarze, już wcześniej przez kręgi towarzyskie starali się znaleźć kogoś, kto potrafiłby zaspokoić wieczny głód intelektualnych wyzwań syna, który nie lubił szkoły, a pociągało go to, co niebanalne. Tak Wojciech Ch. trafił na „korepetycje” do stosunkowo młodego entuzjasty matematyki, pracownika Instytutu Matematycznego UW w Warszawie, doc. dr. hab. Jana Marii Kisyńskiego.

Gdyby nie osobowość...

Gdybyśmy zapytali dzisiejszych wybitnych naukowców z dowolnej niemal dziedziny, co sprawiło, że zachwycili się pracą badawczą, spora część z nich powiedziałaby, że spotkali kogoś, kogo do dziś nazywają Nauczycielem, kto do niczego ich bynajmniej nie zachęcał, kto wpłynął na nich samym swoim istnieniem, może jakimś wykładem albo pozornie zwykłą rozmową. Gdyby nie osobowość Jana Marii Kisyńskiego, Wojciech Chojnacki nie nosiłby dziś przed imieniem i nazwiskiem skrótów prof. dr hab., nie napisał kilkudziesięciu pięknych artykułów i nie pracował w dalekiej australijskiej Adelajdzie. Wbrew tym wszystkim, którzy chcą z uniwersytetów zrobić fabryki pracowników dla żarłocznego przemysłu, to zaaranżowanie spotkania ucznia z mistrzem jest głównym zadaniem uczelni. Może tylko jednego ucznia dla jednego mistrza.

Saga o przemożnym wpływie nauczycieli na młodych i nauczycielskiej dumie z uczniów, porównywalnej tylko z miłością do synów, zaczyna się jednak znacznie wcześniej. Znana na całym świecie, najsłynniejsza anegdota polskiej matematyki to odpowiedź znakomitego prof. Hugona Steinhausa na pytanie o jego największe naukowe odkrycie: „ Jest nim Stefan Banach”.

A doszło do niego przypadkiem na krakowskich plantach w roku 1916: spacerujący po nich niedawno przybyły z zagranicy doktor Steinhaus, przechodząc obok ławki, na której siedziało dwóch młodzieńców, usłyszał dwa słowa „całka Lebesgue’a”. To tak jakbyśmy wędrując po dżungli, spotkali tubylców rozprawiających o dziełach Wergiliusza. Bo był to termin bardzo specjalistyczny, narzędzie wynalezione raptem 14 lat wcześniej, dla wielu studentów matematyki zbyt wyrafinowane dziś, a co dopiero mówić wtedy. Steinhaus oczywiście podszedł do nich i się przedstawił; pierwszym młodzieńcem był Stefan Banach, drugim Otton Nikodym; choć obaj potem zyskali światową sławę, to Banach był absolutnym fenomenem. To on razem ze Steihausem stworzył Lwowską Szkołę Matematyczną i położył podwaliny całej analizy funkcjonalnej (jednego z najważniejszych dziś działów matematyki). To z tej szkoły wyjdzie wiele lat później Stanisław Ulam, jeden z tych, którzy w Los Alamos stworzyli bombę wodorową.

Ale ta krakowska historia, której dalej opowiadać nie chcę, bo jest powszechnie znana, ma swój lubelski smaczek, dla nas najważniejszy; młodzieńcy powiedzieli Steinhausowi, że mają jeszcze trzeciego kompana, Witolda Wilkosza. Tenże Wilkosz, który, zanim został matematykiem, flirtował ze sporym powodzeniem z filologią, niemal dwadzieścia lat później, w roku 1935, wypromował na doktora Adama Bieleckiego, późniejszego, już po II wojnie światowej, współtwórcę i – po prof. Mieczysławie Biernackim – nestora lubelskiej matematyki (Obaj, Wilkosz i Bielecki, na początku wojny stali się więźniami niemieckich obozów koncentracyjnych po haniebnej Sonderaktion Krakau; uwolnieni wrócili do Krakowa, ale Wilkosz nie odzyskał zdrowia i wkrótce zmarł). Adam Bielecki zaś był promotorem Jana Marii Kisyńskiego, tego samego, którego spotkaliśmy w latach 70. w Warszawie jako „korepetytora” niedoszłego chemika Wojciecha Chojnackiego.

Jadący do Lublina Adam Bielecki wiózł ze sobą zapewne kilka książek, ale przede wszystkim niezwykłą matematyczną linię genealogiczną. Bo też i jego promotor nie wypadł sroce spod ogona: „pochodził” od S. Zaremby, który się doktoryzował u G. Darboux, ucznia M. Chaslesa, ucznia S. Poissona, ucznia J. Lagrange’a, ucznia Johanna Bernoulliego, doktoranta Jacoba Bernoulliego, doktoranta G. Leibnitza, jednego z twórców współczesnej matematyki. Może więc tak jak krakusi posadzili na ławce na plantach figury S. Banacha i O. Nikodyma, lublinianie powinni postawić na rogatkach krakowskich rzeźbę A. Bieleckiego, który zatrzymuje się na chwilę przed wejściem do miasta; pod pachą trzyma tylko parę podręczników, ale w głowie idee, które miały ożywiać jego matematycznych synów, wnuków i prawnuków.

Minęło oczywiście sporo czasu, zanim urodzony w 1933 r. Jan Maria Kisyński poznał opisaną tu historię i samego Adama Bieleckiego, który stał się jego nauczycielem i przyjacielem. W lubelskim Gimnazjum im. Staszica, jak sam twierdzi, nie uznawał autorytetów, więc komuś podpadł i mimo świetnych wyników w nauce wyrzucono go ze szkoły; maturę zdał w Liceum Zamoyskiego (może dlatego później łatwo mu było znaleźć wspólny język z młodym, niesfornym Chojnackim?). Czy decydującym o jego ekstradycji nauczycielom mogło przejść przez myśl, że wyrzucają z grona absolwentów przyszłego pierwszego w Lublinie, i jak dotąd jedynego, matematyka – członka elitarnych Polskiej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności?

Potem studiuje na UMCS: „Na studiach uczyli mnie analitycy: Mieczysław Biernacki (przed wojną członek PAU), Adam Bielecki, Krzysztof Tatarkiewicz, Jan Krzyż, Konstanty Radziszewski. Wszyscy oni mieli szerokie horyzonty intelektualne, nie tylko matematyczne. Gdyby nie uczyli mnie lubelscy analitycy, tylko warszawscy, to za wyjątkiem wykładów Stanisława Mazura zapewne niczego bym nie rozumiał i ewentualny mój potencjał matematyczny zostałby wygaszony. Podziw miałem dla wszechstronności, żwawości intelektualnej Bieleckiego. To był naprawdę wybitny umysł”. Pisze pracę magisterską, oczywiście u prof. Bieleckiego i zostaje jego asystentem.

Wbrew tym wszystkim, którzy chcą z uniwersytetów zrobić fabryki pracowników dla żarłocznego przemysłu, to zaaranżowanie spotkania ucznia z mistrzem jest głównym zadaniem uczelni.

Jego wczesne zainteresowania naukowe były niewątpliwie kształtowane przez Nauczyciela. Ale sposób, w jaki mistrz wpływa na zdolnego ucznia, jest fascynujący; choć Jan Kisyński, jak się za chwilę przekonamy, już wkrótce znajdzie swoją odrębną dziedzinę, jakiś rys z umysłowości matematycznego ojca w nim pozostaje na zawsze; a może tylko pod jego przemożnym wpływem się rozwija? Czy to, że Wilkosz miał zamiłowania filologiczne, nie wpłynęło na Adama Bieleckiego, który pisywał dobre wiersze? Australijska prasa donosiła ostatnio o profesorze-morsie, który przez okrągły rok kąpie się w oceanie; czy „chemik”, W. Chojnacki, bo oczywiście o nim mowa, wpatrywał się w prof. Kisyńskiego, który pływał regularnie, przynajmniej raz w tygodniu i biegał po lesie, w zimie na nartach, a w sezonie, nawet będąc po 80, spędzał tydzień czy dwa szusując po stokach Alp? A może mamy tylko do czynienia z wielkimi oryginałami? Inny uczeń prof. Kisyńskiego, dr hab. Jan Rusinek to równocześnie wybitny szachista. S. Kowalski natomiast, zanim został socjologiem, zdążył skończyć studia matematyczne i działać w solidarnościowej opozycji, a prof. Kisyński musiał wykazywać się odwagą cywilną, by cytować pewien jego matematyczny pomysł.

Wystarczyło popatrzeć globalnie, „z góry”

By wrócić do matematyki: Adam Bielecki wymyślił bardzo sprytny sposób mierzenia odległości między wykresami funkcji; sposób tak sprytny, że żmudne dowody istnienia i jedyności rozwiązań tak zwanych równań różniczkowych stały się bardzo proste. Wystarczyło popatrzeć globalnie, „z góry”. Dziesięć lat później Jan Kisyński podaje przepiękny, cytowany dziś niemal we wszystkich podręcznikach z tej tematyki dowód pewnego twierdzenia. Główną rolę odgrywa w nim ciąg (ciąg to taka kolejka: za pierwszym obiektem stoi drugi, potem trzeci itd. – jest ich nieskończenie wiele) pewnych skomplikowanych obiektów matematycznych, o którym chcielibyśmy wiedzieć, czy jego „koniec” do czegoś się zbliża, czy też nie. Jan Kisyński pokazuje, że to trudne zagadnienie można sprowadzić do prostszego: wystarczy znów popatrzeć „z góry”, rozważyć przestrzeń, której elementami są takie do czegoś się zbliżające ciągi. By użyć analogii turystycznej: tego, że można dotrzeć przez lasy z miejscowości A do B, można dowieść, przedzierając się przez gąszcz i mokradła, ale można też spojrzeć, przestudiować strukturę lasu „z góry” i odkryć wiodącą przez las przecinkę. Trzeba „tylko” umieć latać, to znaczy radzić sobie z przestrzeniami takich zbieżnych ciągów.

Przełomowym doświadczeniem w życiu Jana Kisyńskiego okazuje się wykład prof. Włodzimierza Mlaka, który przyjechał do Lublina, by opowiedzieć o nowej dziedzinie: równaniach różniczkowych w przestrzeniach Banacha (tak, tego Banacha z krakowskich plant). Jan Kisyński systematycznie się w nią zagłębia, a w roku 1959, z chęci matematycznego rozwoju, przenosi do Warszawy, gdzie pracuje na tamtejszym uniwersytecie i w Instytucie Matematycznym PAN. Publikuje na jej temat artykuły, które dziś uważane są za klasyczne. W tym czasie pozostaje także pod wielkim wpływem prof. prof. Krzysztofa Maurina i Bogdana Bojarskiego. Współpraca z tym pierwszym powoduje, że pisze ważną pracę, także dziś klasyczną, o generowaniu ciasnych miar, w której zamiast iść utartą przez wielkich ścieżką przeciera zupełnie nowy matematyczny szlak. Wtedy także zostaje „korepetytorem” W. Chojnackiego.

Do Lublina wraca w roku 1985, z powodów rodzinnych i praktycznych, już jako profesor tytularny, i rozpoczyna pracę w Politechnice Lubelskiej. Do Lublinianki, Marii Magdaleny, znajomej od dzieciństwa i wiernej towarzyszki w trudnych chwilach. Z wielkim zapałem wykłada matematykę zdolnym studentom, których znajduje także tutaj, ale jak wspomina, ich poziom systematycznie spada. Ma tu natomiast, już emerytowanego, prof. Bieleckiego, do którego często chodzi w odwiedziny, porozmawiać i może posłuchać jego gry na pianinie: „Bielecki był absolwentem konserwatorium, ja zaś chodziłem do (średniej) szkoły muzycznej. Tu mieliśmy styk”. W Lublinie także, wykorzystując wiedzę z rozwijanych przez siebie wcześniej działów matematyki, zajmuje się analizą procesów losowych, a w szczególności bardzo trudnym zagadnieniem ich zachowania na tak zwanym brzegu. Tu też w roku 1991 otrzymuje nominację na członka-korespondenta Polskiej Akademii Nauk.

Profesor Jan Kisyński( z lewej) z uczniami, profesorami Wojciechem Chojnackim i Adamem Bobrowskim
Profesor Jan Kisyński( z lewej) z uczniami, profesorami Wojciechem Chojnackim i Adamem Bobrowskim Archiwum Prywatne

Jestem funkcjonalnym analitykiem

Nie wystarczy pisać artykuły naukowe; trzeba, by były one ciekawe dla innych, posuwały naukę rzeczywiście naprzód. Jakąś miarą ich wkładu jest to, czy inni te prace czytają i cytują. Wyniki Profesora znajdują się bardzo szybko w zaawansowanych, fundamentalnych monografiach i to z kilku dziedzin naraz. Niezwykłe jest wydanie „Analizy Funkcjonalnej” (oczywiście po angielsku), której autor, matematyczny gigant, Kosaku Yosida, przytacza jeden z artykułów Jana Kisyńskiego praktycznie słowo w słowo: rozumowania nie można było ulepszyć. Podobnie dzieje się w trzech zaawansowanych monografiach z teorii miary.

Nie sposób w tak krótkim i niespecjalistycznym artykule opisać wszystkie osiągnięcia naukowe Profesora, a wymienianie wszystkich nagród i wyróżnień jest zapewne nudne. Zanotujmy tylko, że jego nazwisko kojarzy się wielu ze wspomnianą wyżej analizą funkcjonalną i jej szczególną poddziedziną: półgrupami operatorów. Swoją drogą, nigdy nie słuchał wykładów na ten temat, a poznał ją, studiując literaturę; stąd też wyrobił sobie dość oryginalny, odmienny od panującego w Polsce, punkt widzenia na nią. Ale jego najbardziej uderzającą cechą jest zainteresowanie wieloma bardzo różnymi gałęziami matematyki. Sam przyznaje: „Zmuszony do scharakteryzowania swoich zainteresowań mówię, że jestem funkcjonalnym analitykiem”, ale analizę funkcjonalną rozumie szeroko, nowocześnie, jako naturalne uogólnienie lub odgałęzienie analizy klasycznej. Nawet pobieżny rzut oka na jego bibliografię ukazuje niezwykłe spektrum zainteresowań: półgrupy operatorów, równania różniczkowe i cząstkowe, teoria miary, topologia ogólna, analiza fourierowska. I we wszystkich tych dziedzinach Profesor ma znaczące osiągnięcia!

Stał się niezwykłym erudytą, przypadkiem rzadkim w czasach daleko idącej specjalizacji. Recenzował ponad 120 prac doktorskich, habilitacyjnych i wniosków profesorskich z różnych dziedzin matematyki. Potrafił jak nikt inny poznać i docenić dorobek innych naukowców. Powszechnie wiadomo, że wiele zagadnień, na których, jak twierdzi się nie zna, rozumie i czuje lepiej niż niejeden specjalista. Nic dziwnego, że w swych pracach tak po mistrzowsku łączy wyniki z różnych dziedzin. To wybitny analityk, obdarzony niezwykłą umiejętnością docierania do sedna sprawy. Jego prace zachwycają świeżością spojrzenia i elegancją, wręcz ascezą słowa, daną nielicznym umiejętnościom użycia papieru i pióra. Matematyczny wnuk Wilkosza, którego przecież nigdy nie poznał?

Sam jest taki jak jego prace. I to sprawia, że ma tak przemożny wpływ na swoich uczniów. Jego niezwykła osobowość, głęboka wiedza, dokładność, entuzjazm do pojmowania i stosowania matematyki, do odkrywania istoty problemu i wyrażania go precyzyjnie, analitycznie, stanowi dla nich niewyczerpane źródło inspiracji. Spośród 9 jego doktorantów 5 się habilitowało, a troje uzyskało tytuł profesora. Jako trzeci zrobił to W. Chojnacki. Ten ostatni nosi wiele cech Profesora: jego koleżanka ze studiów widząc jego australijskie zdjęcie z doktorantem, uśmiechnęła się i rzekła: „Wojtek jak zwykle ze swoimi uczniami”. Matematyczni wnukowie Wilkosza, Bieleckiego i Kisyńskiego rosną w dalekiej Australii.

W Lublinie pozostał jeden uczeń prof. Kisyńskiego (po prof. Bieleckim jest też na szczęście inna linia, wiodąca od jego drugiego wybitnego ucznia, prof. Kazimierza Goebla), niżej podpisany, który robi badania na własną, znacznie skromniejszą miarę, ale może się poszczycić swoimi doktorantami – oby oni napisali dalszą, jeszcze ciekawszą historię.

Nasz Kis

Prof. Jan Maria Kisyński wśród uczestników seminarium w Katedrze Matematyki Politechniki Lubelskiej
Prof. Jan Maria Kisyński wśród uczestników seminarium w Katedrze Matematyki Politechniki Lubelskiej  JAKUB ORZECHOWSKI

Na międzynarodową konferencję organizowaną co pięć lat przez Katedrę Matematyki Politechniki Lubelskiej wspólnie z mieszczącym się w Warszawie Centrum Banacha, w okrągłe rocznice urodzin Profesora, przyjeżdżają naukowcy z całego świata. Zjeżdżają się z USA, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Rosji, Węgier, Ukrainy, Francji, Szwecji, Australii czy RPA – jego nazwisko działa jak magnes. Bo Profesor ciągle, mimo 85 lat, publikuje. Bo nieraz wiele czasu potrzeba, by inni zrozumieli głębię jego wyników uzyskanych znacznie wcześniej.

W aktywności naukowej nie przeszkadza mu to, że w roku 2005 odszedł na emeryturę; na uczelniach polskich nie ma pieniędzy ani woli utrzymywania stanowisk wybitnych profesorów emerytowanych, którzy mogliby samą swą obecnością i autorytetem pozytywnie wpływać na badania młodych. Nie musi narzekać na „studentów”, których matematyka nie interesuje. A przecież w Warszawie jego wykłady były rarytasami, a i w Lublinie swego czasu chadzali na nie nie tylko studenci, ale i pracownicy naukowi, by nacieszyć się ich klarownością, precyzją i polotem. Nie musi się już szarpać z często nieudolną administracją ani spotykać z panoszącymi się na uczelniach, żądnymi władzy i zaszczytów, pseudonaukowcami. W Lublinie pozostaje raczej nieznany, choć w roku 2013 Politechnika nadała mu zaszczytny tytuł honorowego profesora.

W domowym zaciszu skromnego mieszkania może się cieszyć swoją matematyką. Choć czasem ma jej dość, bo to trudna cholera i łeb od niej boli, a poza tym – jak dodaje filuternie – prowadzi do choroby zawodowej, „dupczycy bolesnej”. I odwiedzinami uczniów, w tym W. Chojnackiego – z którym łączą go więzy szczególne – zawsze, gdy ten odwiedza Polskę. Nie ma ich zbyt wielu, bo tematyka, którą się zajmował, jest bardzo wymagająca. Ale jego świat to przede wszystkim kochająca żona, wspaniały syn i dwie przeurocze wnuczki. Jest dla kogo żyć.

Przeczytawszy wstępną wersję tego artykułu po pierwsze prosi, by usunąć wzmianki o jego sławie (co, chcąc nie chcąc, zrobiłem), które uznaje za przesadzone i dodaje: „Uprawianie matematyki nie jest dla mnie przyjemnością. Robię to, co potrafię. Fascynuje mnie, że bardzo długie sekwencje trywialnych kroków logicznych mogą do czegoś doprowadzić. Uważam, że otrzymane taką drogą twierdzenia powinny być wyrażone w ludzkim języku, wyzwolonym z matematycznej technologii, która niezbędna jest w dowodach. Bardzo długie ciągi trywialnych kroków logicznych przypominają mi łańcuchy RNA i DNA z genetyki”.

Dla mnie to typowy Profesor. Jego uczniowie w Warszawie nadali mu ksywkę „Kis”, najczęściej wymawianą z nieznaną mi w takich proporcjach mieszaniną szacunku i serdeczności, i ozdabianą przymiotnikiem „nasz”. Dla mnie też trochę „mój”.

*Prof. Adam Bobrowski, kierownik Katedry Matematyki Politechniki Lubelskiej

Od 12 kwietnia do 15 września 2019 r. czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca; ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali. Nadesłane prace wezmą udział w akcji pod hasłem „Nauczyciel na całe życie”.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
Za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto;
Za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto;
Za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.

Komentarze