Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Cezary Łazarewicz radzi, jak pisać [PORADNIK]
Ubrany w marynarkę, spodnie w kancik i ze skórzaną teczką w koszyczku przyjeżdża na rozmowę służbowym rowerem w barwach Kolei Dolnośląskich. W takim wydaniu po Wrocławiu Piotr Rachwalski pedałuje najczęściej na trasie Dworzec Główny – urząd marszałkowski – Dworzec Główny.
W tygodniu mieszka na Dolnym Śląsku, a w weekendy w Słupsku, gdzie ma rodzinę i dwójkę dzieci – Ksenię i Gaję.
Autostradą A4 z Wrocławia w stronę Katowic podróżował samochodem tylko raz w życiu. Źle znosi przejazd przez Górę św. Anny. Nie dlatego, że – jak w samolocie – skok ciśnienia zatyka tam uszy. Piotr Rachwalski wciąż nie może patrzeć na asfalt w miejscu, w którym 20 lat temu władza zniszczyła park krajobrazowy, a w nim starodrzew bukowy, paprotnika kolczystego, jaszczurkę żyworodną, pazia królowej, jeża zachodniego i wschodniego.
Pod ochroną było tu więcej gatunków, ale A4 była priorytetowa. Kiedy wojewoda opolski w 1996 r. wykroił przez środek parku pas o szerokości 500 m, jeszcze niewiele się działo. Ekolodzy podnieśli alert rok później, a w 1998 r. wkroczyli do akcji.
W styczniu wezwali wojewodę do zmiany trasy A4. W lutym napisali do premiera Jerzego Buzka, a kiedy nie doczekali się odpowiedzi, zrobili w Opolu manifestację. W kwietniu na jeden dzień przykuli się do półtonowych beczek na budowie drogi. W maju założyli obóz i pierwsze domki na przeznaczonych do wycinki drzewach.
W jednym, przykuty łańcuchem, zamieszkał Rachwalski (wówczas student ochrony środowiska) i wywiesił czarno-czerwoną flagę anarchistów.
Gdy media protest opisały, na Górę św. Anny ściągnęli okoliczni mieszkańcy – zwolennicy i przeciwnicy autostrady, uczniowie z nauczycielami biologii, a także główny i wojewódzki konserwator przyrody.
Wojewoda też przyjechał i wydał oświadczenie: „Państwo polskie na tym proteście każdego dnia traci 50 tys. zł. To już nie jest zabawa”. Zaraz potem w ruch poszły piły, do akcji wkroczyli ochroniarze i zarówno Rachwalski, jak i inni ekolodzy zostali pobici.
8 czerwca o godz. 4 wkroczyła policja, zwinęła obóz i zatrzymała 24 osoby. W ich obronie wystąpili m.in. Jacek Kuroń i Tadeusz Mazowiecki, apelując o ich uwolnienie.
Mimo że śledczy ekologom stawiali zrzuty, sądy uznawały, że działali w interesie społecznym, z chlubnych pobudek. Wszystkich uniewinniono. I co najważniejsze – odtąd nikt nie porywał się na inwestycje na terenach chronionych. Na wszelakie władze działał straszak „tych, co przyjdą i przykują się do drzew”.
Na Górze św. Anny Rachwalski nie pierwszy raz miał bezpośredni kontakt z policyjnymi pałkami. W czerwcu 1997 r. stał po punkowym koncercie w bramie squatu przy ul. Reja 69 we Wrocławiu, gdy o godz. 3 nad ranem zjawiła się policja i zaczęła szukać właściciela stojącego obok malucha pod pretekstem, że samochód nie jest zamknięty. Rachwalski z aktywistką Agatą Ferenc wyjaśniali, że właściciel śpi, jest wszak środek nocy. Gdy gospodarz squatu dorzucił, by zajęli się lepiej łapaniem prawdziwych przestępców, zamiast budzić ludzi, zaczęła się „interwencja”. W ruch poszły pały rozdawane w rytm wyzwisk: „hołota”, „brudasy” i „pedały”.
Squattersi wyskoczyli z łóżek w piżamach. Żaden nie miał butów. Policjanci kazali wszystkim stać pod ścianą i z rękami uniesionymi w górę. – Za co? – za takie pytanie był cios. Za opuszczenie rąk – kolejny.
Rachwalski (ksywka „Piszpunt”), wówczas poznański student i radny miejski w Wągrowcu, zebrał razy, bo wyciągał dokumenty. „Policjant źle zinterpretował jego intencje i uderzył, by zapobiec atakowi” – tak bronił się polski rząd pozwany przez Rachwalskiego i Ferenc do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Oboje zdaniem władz „zachowywali się agresywnie, przemawiali do policji podniesionymi głosami i wzięli bardzo aktywny udział w walce z nimi”.
Wcześniej wrocławska prokuratura umorzyła postępowanie przeciw policjantom. W sierpniu 2009 r. Trybunał w Strasburgu uznał, że policja pogwałciła zasadę miru domowego i prawa do prywatności. Że działała brutalnie i poniżająco.
1 maja 2001 r. mimo swej znacznej postury nie miał szans z kilkunastoma uzbrojonymi w pałki policjantami. Przy Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej w Warszawie zbiórkę zarządzili wtedy anarchiści, antyglobaliści i działacze ruchów ekologicznych. „To święto pracowników, nie polityków!”, „Precz z kapitalizmem!” – krzyczeli, idąc w pochodzie przez miasto. Policja szczelnie otoczyła ich kordonem. Nikt nie mógł wyjść, nawet po wodę. Rachwalski, organizator tej legalnej i pokojowej demonstracji, interweniował, kiedy kilku dziewczynom zrobiło się słabo.
– Wypierdalaj – usłyszał od mundurowych.
Kiedy przesunął dwóch i wyszedł z kordonu, rzuciło się na niego kilkunastu. Tłukli pałami, kopali i uderzali głową o asfalt. Karetki do leżącego bez czucia Rachwalskiego nie wezwali.
Nagranie z pobicia Piotra Rachwalskiego, związanego wtedy ze squatem Rozbrat w Poznaniu, jest częścią filmu dokumentalnego „Władza precz” Andrzeja Wojciechowskiego. Zrobił go na zlecenie TVP, ale ta nigdy go nie opublikowała. W 2013 r. zrobił to za nią w sieci Radykalny Kinematograf. A sprawę pobicia przez policję umorzono.
– Miałem szczęście, że policja nie miała wtedy jeszcze paralizatorów elektrycznych – komentuje tamtą historię prezes KD, który jest także absolwentem Helsińskiej Szkoły Praw Człowieka, która kształci ekspertów z zakresu problematyki łamania praw człowieka.
Po procesie w Strasburgu Rachwalski i Ferenc dostali po 2 tys. euro. Ale nie pieniądze były dla nich ważne, tylko uznanie racji i zmiana prawa, którą wymusił wyrok Trybunału. Po nim squaty stały się domami.
Komendant policji odmówił spotkania z pobitymi i przeprosin, zaś rzecznik prasowy policji zaproponował spotkanie, by opowiedzieć, jak od 12 lat policja przestrzega praw człowieka w pracy.
– W tym cyrku to już my nie chcieliśmy brać udziału – skomentował Rachwalski. A kiedy TVN ujawnił sprawę śmierci Igora Stachowiaka, miał taką refleksję: – Gdyby po naszej sprawie wyciągnięto konsekwencje służbowe, być może chłopak dziś by żył.
Autostradę przez Górę św. Anny uważa za porażkę. Po Polsce jeździ pociągami. Wykształcił się na menedżera transportu publicznego. W 1999 r. powołał do życia Instytut Rozwoju i Promocji Kolei zajmujący się wdrażaniem nowoczesnych, alternatywnych i prospołecznych rozwiązań w transporcie oraz kreowaniem świadomości społecznej. Później zasiadł w zarządzie Instytutu Rozwoju i Promocji Kolei, aż w 2014 r. został prezesem Kolei Dolnośląskich.
A te idą jak burza. W 2014 r. przewiozły 3,5 mln pasażerów, w 2017 r. – już bez mała 9,5 mln, a do końca tego roku planują skok do 11 mln.
Gdy w grudniu ubiegłego roku wrocławska „Wyborcza” umieściła go wśród postaci związanych z Dolnym Śląskiem, które odniosły sukces, skomentował na Facebooku: „Przesadzili, moje zasługi są o niebo mniejsze. Robię swoją robotę, a sukces kolei to praca zespołowa. Jeszcze jeden taki ranking i będę musiał szukać pracy”.
Internauci zaraz złożyli propozycję: „Wracaj do Słupska, byłbyś dobrym kandydatem ruchów miejskich”, „Piszpunt na prezydenta!”.
W 90-tysięcznym Słupsku zapamiętali go po tym, jak w 2013 r. postawił się inwazji Biedronek. Sieć opanowała wtedy już dawne kino w centrum miasta, a kiedy przymierzała się do zabytkowego starego browaru, skrzyknął ludzi i poprowadził kondukt pogrzebowy przez miasto. W czarnych strojach protestowali przeciw „gargamelskiej polityce przestrzennej” ówczesnych władz Słupska w osobie Macieja Kobylińskiego, działacza PZPR, a później SLD.
– To był beton, tyran i satrapa – podsumowuje Rachwalski. – Potrafił powiedzieć podczas publicznego spotkania w ratuszu: „Zamknij ryj”. Bywało, że obwiniał obywatela o to, że zgubiono w urzędzie jego dokumenty. Nie liczył się z nikim i niczym. Dewastował centrum Słupska tak, jak chciał.
Rachwalski był wtedy szefem stowarzyszenia Aktywne Pomorze i wymyślił, że trzeba w ten beton uderzyć mocniej. Cała Polska usłyszała, że chce zmienić nazwę miasta ze Słupska na Biedronkowo.
„Odjechane” – ocenili pomysł internauci, nie wróżąc sukcesu. Ale akcja była prowokacją na serio. Aktywiści napisali projekt uchwały i zbierali pod nią podpisy, by tematem mogli zająć się później miejscy radni. Nie zrobili tego, ale za to udało się wywołać debatę i wywalczyć zachowanie historycznego charakteru sklepu w browarze.
W 2014 r. Kobylińskiego w ratuszu zastąpił Robert Biedroń (także przy pomocy aktywistów z Aktywnego Pomorza), a Jeronimo Martins tylko trochę wyhamowało z budową kolejnych Biedronek. Rachwalski naliczył kilka nowych sklepów i do Biedronia czuje żal. Nie o Biedronki. Ale o to, że zamiast ściągać do siebie najlepszych ludzi z Polski, otoczył się tymi od Kobylińskiego. – Cztery lata temu głosowałem na Biedronia. Teraz w lokalnych wyborach nie zamierzam. Chyba że wystartuje na prezydenta Polski. Na takie stanowisko się nadaje, ale do pracy w samorządzie już nie. Zmarnowana kadencja – kwituje.
Sam od działalności stricte politycznej stara się trzymać z daleka. Jako 20-letni student w 1994 r. został niezależnym radnym w Wągrowcu, z którego pochodzi. – Zadarłem z nietykalnym establishmentem i do końca kadencji dotrwałem na zasadzie „na złość wrogom – nie poddam się”. Ale ileż można samemu głosować za czy też częściej jako jedyna osoba być przeciw? Chyba ta rada miasta ostatecznie wykurzyła mnie z rodzinnego Wągrowca – wspomina.
Gdy został już prezesem Kolei Dolnośląskich i od najlepszego w Słupsku baru mlecznego Poranek dzieliło go kilkaset kilometrów, w pewien piątek po pracy zdjął garnitur, wsiadł w pociąg i pojechał na sobotnią pikietę do Słupska. Aby stanąć w obronie kotletów ziemniaczanych, jajecznicy i pierogów.
Był marzec 2015 r. i afera o ich smak zrobiła się na cały kraj. Kucharki w Poranku, który należał do PSS „Społem”, wkroczyły na drogę przestępstwa. Urzędnicy Izby Skarbowej wykryli, że w swych pierogach ukrywały skwarki, w kotletach – pieprz, a w jajecznicy – masło. O ich winie świadczyła też kiełbasa. Pływała w żurku, niezgodnie z przepisami Ministerstwa Finansów, które przecież jasno określiło, że w takich Porankach tylko solą można wydobywać smak.
„Tu się soli, tu się pieprzy i od tego świat jest lepszy” – skandował pod barem mlecznym Rachwalski z grupą stołujących się tam mieszkańców. Lokalowi groziło zamknięcie, bo PSS musiał oddać do skarbu państwa ponad milion złotych dotacji. Taka kwota dla Społem była jak wyrok. Eugenia Rębacz, prezes PSS, alarmowała: – Działamy od 70 lat, mamy 130 pracowników. Grozi nam upadłość.
Temat stał się gorący jak kartofel. Podobne protesty wybuchły w innych częściach kraju, więc rząd Ewy Kopacz przepisy zmienił ekspresowo. Od 1 kwietnia pierogi odzyskały skwarki, kotlety – pieprz, a kucharki – swobodę w dopieszczaniu podniebień swoich gości.
Aktywne Pomorze ogłosiło sukces. Nie pierwszy, nie ostatni. W mniej spektakularny sposób stowarzyszenie z udziałem Rachwalskiego wywalczyło jawny rejestr umów podpisywanych przez magistrat i podległe mu jednostki, a także drugi tor kolejowy do Słupska.
Z kolei gdy obecnie we Wrocławiu idzie demonstracja przeciw łamaniu prawa przez policję, to wiadomo, że wśród demonstrantów jest Rachwalski.
Wprawdzie w garniturze, pod którym ze starych czasów można dostrzec tylko czarny pas z ćwiekami, ale – jak mawia Biedroń: – Piotrek zawsze będzie sumieniem społecznym i wciąż będzie władzy dawał popalić.
AKADEMIA OPOWIEŚCI. "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszego FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom zostaną przyznane nagrody pieniężne:
Wszystkie komentarze
Dobrze, że po raz kolejny zostały opisane brutalne "interwencje" policji. Swoją drogą - nie rozumiem dlaczego nazywa się to "interwencją" - a nie bandyckim napadem umundurowanych ludzi. Żadna władza nie potrafiła z nimi zrobić porządku. Może ta która przyjdzie po PiS coś zdziała.
Za brak wezwania karetki do nieprzytomnego - powinien być wyrok bez zawieszenia.
Nie da się być "dobrym" królem, nie krzywdząc innych.
po prostu nie da się
Tam gdzie władza, różne wzajemnie nakładające się wpływy, gdzie (wielkie) pieniądze, by$nes, a w szczególności na styku tych dwóch "wartości", tam zawsze jest bezwzględna walka i konkurencja, brutalna Gra o Tron w której wszystkie chwyty są dozwolone, a jak walka i gra, to i są straty (można jest ładnie nazwać "pobocznymi")
"Dobry" król czasem też musi kogoś powiesić, ściąć, wychłostać, zabrać dom i ziemię, wydłubać jakieś kaprawe, wredne, nielojalne oko (oczywiście nie sam, "dobry" król nie robi ludziom takich rzeczy od tego ma ludzi), kogoś zwolnić i precz pogonić, na ostracyzm skazać, a kogoś z wpływowych, możnych rodów przyjąć (wiadomo, polityka stary, tak to już jest, rozumiesz), komuś pogrozić złotym berłem, a kogoś postraszyć, odprawić i odprawić z dworu, "dobry" król, jak każdy władca musi mieć swoją tajną milicję i zaufanych dworzan, tajnych, acz "życzliwych" współpracowników - inaczej szybko przestanie być królem (bo chętnych na tron wielu, a każdy ma swoją historię do opowiedzenia, a nawet jak nie ma, to agencja PR dopowie i pomoże) - ale "dobry" król, jako że jest wszak "dobrym" królem, nie robi tych rzeczy nader często - i wiadomo, to zawsze: "To nic osobistego, stary, ale sam wiesz jak jest, rozumiesz, nie mamy wyboru..."
...a podobno zawsze jest wybór
cóż...
Mnie o wiele bardziej interesuje historia, interesują losy, tych osób, którym się nie udało (tak jak Panu Prezesowi Rachwalski), tych squatersów i tych, którzy przewinęli się przez squat, choćby incydentalnie (ale z serca popierali pewne idee i wartości, a czasem z naiwności, różnie bywało), a plecy i twarze których posłużyły jako jeden ze szczebelków w drabinie sukcesu dla Pana Prezesa
Co z nimi? Żyją? Mają pracę? Zdobyli wykształcenie? Zawód? Dobrze zarabiają? Są szczęśliwi? Mieszkają godnie? Mają opiekę medyczną, ubezpieczenie? Podróżują? Stać ich? (na bilet)?
car dobry, tylko urzędniki złe
*choć ekologom skór nosić (przed kamerami) nie wypada
Zależy którzy buntownicy. Byłe hipisy a obecne marszałki z sejmu to zrobili to z dzika przyjemnością.