Ach, na "o" jest jeszcze "oryginalna". To słowo prześladowało mnie latami. Usłyszałam je, kiedy rodzice przedstawiali moich braci i mnie jakimś swoim znajomym. Chłopcy zyskali uznanie, a o mnie powiedziano: "No, taka... oryginalna". Przez lata bałam się nawet sprawdzić, co to znaczy. No cóż. Taka byłam. Co zrobić.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?

Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu

Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]

Nauczycielka gry na fortepianie w Państwowej Szkole Muzycznej, wychowawczyni wielu płockich muzyków, w tym obecnych pedagogów, była dyrektorka Płockiej Orkiestry Kameralnej, którą uratowała od upadku i przekształciła w Płocką Orkiestrę Symfoniczną. Kobieta „Solidarności”, w 1990 roku została radną pierwszej kadencji, rozwijała kontakty pomiędzy Płockiem a zagranicznymi miejscowościami. Współorganizatorka Tygodni Ekumenicznych, doprowadziła do zbudowania pierwszej w Płocku kaplicy ewangelickiej, od samego początku uczestniczyła w odbudowie bożnicy, w której powstało Muzeum Żydów Mazowieckich. Choć pochodzi z Wielunia, od 1973 r. związana jest z Płockiem. I jak mówi – dzieli serce między miasto rodzinne i to, w którym spędziła większość życia. Płocczanka Roku 2011.

Pani Hania, jej genialne stworzenia i bestia komunizmu [ZAPOWIEDŹ PIĄTKOWEGO KONCERTU]

W piątek w szkole muzycznej podczas wielkiego koncertu (początek o godz. 19) świętować będzie 80. urodziny. A dla nas ułożyła swój alfabet.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści.

O co chodzi w naszym konkursie?

Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu.

Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]

A jak... albo.

– Albo sport, albo muzyka – tak powiedziała nauczycielka gry na fortepianie, gdy po raz pierwszy odwiedziła nas w domu i zobaczyła mnie z rakietą tenisową. Tłumaczyła, że Paderewski w obawie o dłonie właściwie nie brał do ręki niczego, co nie było niezbędne. Nawet laskę nosił za nim lokaj. Na usta cisnęło mi się pytanie, do czego w takim razie była potrzebna ta laska. Nie zadałam go, nauczycielka była niezwykle surowa i z braćmi niesłychanie się jej baliśmy.

A skąd tenis w skromnej powojennej rzeczywistości? Ewangelicy ze Stanów przysyłali ewangelikom w Polsce paczki, w paczkach często były ubrania, a w ich kieszeniach ukryte karteczki z adresami rodzin chętnych do niesienia pomocy. Mój ojciec, poliglota, wysyłał na te adresy podziękowania, tak rodziły się korespondencyjne przyjaźnie, trwające aż do jego śmierci. Amerykanie pytali, czego nam potrzeba, a my odpowiadaliśmy, że wszystkiego, co ma związek ze sportem! Przysyłali nam więc piłki, rakiety, raz nawet dotarła do Polski siatka tenisowa.

„A” to także ambicje. Moją było wtedy dorównać we wszystkim starszym braciom. To były szachy, gra zwana kwartety, wszelkie rodzaje sportu, łącznie z boksem i nożną. Tylko o tyczce nie skakaliśmy, trudno było nam zgłębić technikę. Nasze dzieciństwo to były godziny na powietrzu, aktywność fizyczna, przesiadywanie w „gnieździe” między konarami wierzby, z dziećmi państwa Piotrowskich, Dziekanowskich, Czajków... Wspaniałe czasy.

B

Bach, Beethoven, Brahms. Moi ulubieni kompozytorzy, szczególnie Beethoven. I bracia – Janusz i Ryszard. Byliśmy niezwykle zgodnym rodzeństwem. Jakieś bójki? W życiu.

C

Rzecz jasna Chopin. I czas. Czas dzieciństwa i jego zabaw, młodości – wielkiej muzyki, koncertów. I tzw. wiek średni, w moim przypadku poświęcony przede wszystkim nauczaniu. Wiek zaawansowany... W mojej ocenie ludzie w takim wieku nie są w Polsce odpowiednio doceniani, wykorzystywani. A przecież to ich doświadczenie, w połączeniu z siłą i entuzjazmem młodych ludzi, mogłoby dać najlepsze efekty.

D

Dom rodzinny w Wieluniu. To najstarszy budynek mieszkalny w tym mieście, zwłaszcza część, którą zajmowaliśmy – prawdopodobnie z XIV wieku. Był to rodzaj dworca biskupiego przy jednej z bram muru obronnego. Przed wiekami dostojnicy kościelni zatrzymywali się tam w drodze do Rzymu. Zimno było w środku nieprawdopodobnie i ciemno, słońce zaglądało tylko na godzinę. W domu – rodzina, rodzice i trójka dzieci. Stanowiliśmy wiązkę, każda gałązka była może krucha, ale razem byliśmy siłą. W domu ewangelików nie mówi się dużo o miłości, rodzice nie zwracali się do nas „słoneczko”, „Haneczko”. Ale kochaliśmy się prawdziwie. I szanowaliśmy.

E

Ewangelia św. Mateusza. Udało mi się doprowadzić do wydania reprintu jedynego jej egzemplarza w tłumaczeniu ewangelika Stanisława Murzynowskiego vel Suszycki herbu Ogończyk z Murzynowa. Tak, z tego Murzynowa koło Płocka. To dzieło, z którego dumna jestem niezwykle. Murzynowski wydał swój przekład w roku 1551, o 10 lat wyprzedził Jana Leopolitę i o 42 lata Jakuba Wujka, który w dodatku tłumaczył z łaciny. A Murzynowski z greckiego oryginału. Pomysłem z reprintem zaraziłam Towarzystwo Naukowe Płockie i sponsorów – Orlen, Kościół ewangelicko-augsburski w Polsce, płockie starostwo i ratusz, Urząd Gminy Brudzeń Duży. Tysiąc egzemplarzy przedruku w 2003 roku rozeszło się w okamgnieniu, w 2011 wydałam go już sama, ponownie. Szkoda, że Murzynowski, geniusz, znający – jak podejrzewam – dziewięć języków, zwolennik międzywyznaniowego dialogu, zmarły młodo, w wieku 25, może 27 lat, jest wciąż tak mało znany. W Płocku nie ma nawet swojej ulicy.

„E” to także Ewa, moja synowa.

I ewangelicy. Od kilku wieków nasza rodzina jest ewangelicka. Urodziłam się w tej wierze i ma to dla mnie ogromne znaczenie. Nigdy nie było to źródłem kłopotów, może poza kilkoma głupimi epizodami w dzieciństwie. Przeciwnie, czuję się wyróżniona w taki napawający dumą sposób. Niedawno oglądałam na mieście plakat zapowiadający mój jubileusz. Niedaleko stali panowie w potrzebie, pojawiła się nawet prośba o wspomożenie „na bułkę”. W pewnej chwili jegomoście zorientowali się, że jestem panią z plakatu. – Fajna z pani kobieta, tylko dlaczego... nie katoliczka? – wykrzyknęli. Uśmiałam się i dałam im na dwie bułki.

„E” to również esperanto, mój czwarty i ostatni język obcy. Nie licząc węgierskiego, bo gdy dowiedziałam się, że matka męża pochodzi z Węgier, uczyłam się i jego, potrafiłam napisać proste listy. A wracając do esperanto... Pod koniec lat 80. Płock zwariował na jego punkcie. Ideę przywiozły do miasta „Dzieci Płocka”, potem były pierwsze kursy. Byłam na kilku lekcjach i wypadł mi wyjazd do Berlina. Wzięłam ze sobą podręcznik i uczyłam się w drodze do Niemiec i z powrotem. I się nauczyłam! Po powrocie od razu zdałam egzamin, potem kolejne, trudniejsze. Potem dostałam prawo nauczania i sama prowadziłam zajęcia. Organizowaliśmy Płockie Dni Przyjaźni, na które zjeżdżały zespoły folklorystyczne, rockowe, taneczne z całego świata. Każda z tłumaczem esperanto. Koncerty były w amfiteatrze i właściwie w każdym zakątku miasta, na ulicach ruch, jak teraz na Jarmarku Tumskim. Apogeum nauki języka przypadło na lata 1987-89. Zapisywało się mnóstwo lekarzy, np. państwo Pawińscy, Grażyna Przybylska-Wendt, oczywiście Roman Paszta z synami... Przychodzili też technicy, inżynierowie, w sumie ok. 2 tys. ludzi. I to było coś więcej niż tylko nauka języka. Esperanto to przecież także solidarność, tak, nasza esperancka solidarność była pierwsza niż ta późniejsza przez wielkie „S”.

F

Fortepian. Moje przeznaczenie. Był w mojej rodzinie od zawsze. Do momentu... gdy przyszłam na świat ja i w naszym biskupim dworcu zrobiło się za ciasno. Rodzice sprzedali fortepian, pojechali do Warszawy i za tysiąc złotych kupili pianino. Mam je do dziś w swoim mieszkaniu na Międzytorzu.

„F” to także finał Konkursu Pianistycznego im. Paderewskiego w Bydgoszczy. Był rok 1961, kończyłam właśnie Akademię Muzyczną w Katowicach. Spośród siedmiorga studentów wybrano tylko nas dwoje, mnie i kolegę. Tylko że... nikt w Katowicach nie spodziewał się, że na tak prestiżowym konkursie uda się komuś spoza akademii z Warszawy i Krakowa. Nawet gazety pisały, że nie ma sensu w innych miastach utrzymywać katedr fortepianu. Tak więc na 10 dni przed konkursem byłam sobie w Wieluniu, bardzo z siebie zadowolona, i nawet nie przeczytałam utworu, który miałabym ewentualnie zagrać w finale. Wtedy w domu zjawił się mój profesor. I powiedział: „Haniu, jeśli ty, nie daj Boże, dojdziesz do tego finału, to ja wyjdę na oszusta”. Zabrałam się więc do nauki, ćwiczyłam „Fantazję polską” Chopina. Stanęło na tym, że jako jedyna spoza Warszawy i Krakowa weszłam do finału. I jestem laureatką tego konkursu.

G

Granie. Fortepian traktowaliśmy z braćmi... ze sportowym zaangażowaniem. Zresztą baliśmy się strasznie tej nauczycielki. Cała nasza rodzina grała, moja mama brała lekcje jeszcze po ślubie. Było i inne granie – to sportowe, jak mówiłam – we wszystko. Wciąż pamiętam okrzyki: „Hania na bramę!”.

H

Hanna, moje imię. Bardzo je lubię.

Haydn. Niezwykle interesujący, a wciąż niedoceniany kompozytor. Pomysły na podanie tematu muzycznego miał zdumiewające.

I

Irys. Mój ukochany kwiat. Najdelikatniejszy, o pięknych kolorach. Kwitnie w okolicy moich urodzin, 30 maja. Niesłusznie zdetronizowany przez wyglądające jak plastikowe storczyki.

A także... IPN. W jego archiwach jest moja teczka, mam status osoby pokrzywdzonej.

J

Janusz. Mój nieoceniony brat, prowodyr szalonych zabaw, inicjator eskapad, sportowiec. Potem wykładowca Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. W 2008 roku w ramach Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego był ambasadorem kultury polskiej obok m.in. prof. Leona Tarasewicza i Agnieszki Holland.

„J” to też Joanna, moja druga synowa. I wnuki – 15-letnia Jagoda i 7-letni Jeremiasz.

K

Kłamstwo – nie znoszę.

Kredyt – nigdy nie wzięłam nawet jednego.

Kościół – niezwykle ważny. Dlatego zrobiłam wszystko, by powstała ewangelicka kaplica. Pamiętam, że kiedyś spotkałam na naszym cmentarzu młodego katechetę. Opowiedział mi, że na jego lekcje religii chodzi dziewczynka wyznania ewangelickiego, bo nie ma swojego kościoła. Wtedy już wiedziałam, że będę walczyć o budowę kościoła. W 2001 roku poświęciliśmy kaplicę przy Kazimierza Wielkiego. Bez optymizmu nie udałoby mi się doprowadzić tego do końca, przecież kiedy zaczynałam i miałam już załatwione wszystkie formalności, okazało się, że parafia na tę budowę ma 2,6 tys. zł.

L

Liceum muzyczne w Katowicach. Łączące przedmioty ogólnokształcące i muzykę, pierwsze tego typu w Europie. Powstało w roku 1937, dziś nosi imię mego szkolnego kolegi Wojtka Kilara.

„L” to także lekarz. Ta profesja zadomowiła się w naszej rodzinie po wiekowej hegemonii nauczycieli. Najpierw wyłamał się mój średni brat, lekarzami są mąż, syn i synowa.

M

Mamusia. Kiedy w domu padało: „Bo mamusia mówiła...”, wiadomo było, że chodzi o naszą mamę, Paulinę. „Mama mówiła...” to było o matce męża. Lub jeszcze innej matce.

Mamusia. Mąż. Miłość. Takie słowa na „M”. Co tu dużo mówić...

N

Nauczyciel. Ćwierć wieku uczyłam w Państwowej Szkole Muzycznej gry na fortepianie. Mam pewnie około setki uczniów, z wieloma do dziś się przyjaźnię.

O

Orkiestra. Stanęłam na jej czele i przeprowadziłam przez najtrudniejsze lata 90., gdy radni głośno mówili o jej likwidacji. Za mojej kadencji z Płockiej Orkiestry Kameralnej przekształciła się w Płocką Orkiestrę Symfoniczną. Wdzięczna jestem losowi, że znalazłam się wśród takiej grupy muzyków połączonych w jeden organizm. Były trudne momenty, wszyscy musieliśmy wykazywać się wyrozumiałością. Ale byliśmy i wciąż jesteśmy przyjaciółmi.

„O” to także ojczyzna. I odpowiedzialność. Bardzo lubię to słowo.

Ach, jest jeszcze „oryginalna”. To słowo prześladowało mnie latami. Usłyszałam je, gdy rodzice przedstawiali moich braci i mnie jakimś swoim znajomym. Chłopcy zyskali uznanie, a o mnie powiedziano: „No, taka... oryginalna”. Przez lata bałam się nawet sprawdzić, co to znaczy. No cóż. Taka byłam. Co zrobić.

P

Tu mamy z kolei Polskę i Paderewskiego – patriotę, pianistę, premiera. Mojego wnuka Piotra, już 18-latka.

I Płock. Jest w moim sercu taka linia, po jednej stronie mam rodzinny Wieluń. A po drugiej Płock i dojrzały okres życia.

R

Rodzice – Paulina i Bertram, ukształtowali nas na zawsze.

Roman – mój mąż.

Ryszard – mój brat, lekarz pracujący za granicą.

Rada miasta – byłam radną w pierwszej kadencji, w demokratycznej już Polsce. Ku mojemu zaskoczeniu dostałam imponującą liczbę głosów. Jakub Chmielewski i Tadeusz Taworski bili rekordy, mieli po 1,5 tys. głosów. Ktoś jeszcze miał 900, a potem był mój wynik. Zagłosowało na mnie 800 osób. Jakie to było wtedy dla nas wyróżnienie mieć mandat radnego! Pracowaliśmy do godz. 22, o głodzie i chłodzie, bo przerwa w obradach była krótka, a kolejka do gorącej herbaty czy kiełbaski – długa. Mieliśmy ogrom rzeczy do zrobienia, zorganizowanie całego samorządu na nowo. Nikt jednak nie myślał, żeby na pracy radnego zarabiać. I każdy głosował samodzielnie, nie było sytuacji, w których klub Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” głosował według ustaleń i dyscypliny.

S

Spacery. Rodzice wyciągali nas na takie marsze po 10 km. I to przez jakieś łąki, pola. Wszyscy do parku, a my w drugą stronę! Człowiek wracał do domu ledwo żywy.

I „Solidarność”. W 1980 roku założyłam ją w szkole muzycznej, zostałam przewodniczącą. W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku wracałam z zebrania w kombinacie razem z Andrzejem Sosnowskim – jednym z założycieli „S” w szpitalu na Winiarach. Wtedy jeszcze nic się nie działo, a potem przyszli po Andrzeja, ale szukali go pod starym adresem, a on właśnie się przeprowadził. Byli też w szpitalu, ale personel nie pozwolił go zabrać. Ludzie zeszli na dół, śpiewali „Boże coś Polskę...”. Żona Andrzeja zamartwiała się, że oczyszczają więzienia. – Będą wywozić – mówiła. A on na to ze stoickim spokojem: – Będą wywozić, to się pojedzie.

Ja oczywiście natychmiast zaczęłam się zastanawiać, co wziąć na tę wywózkę, płaszcz z kapturem czy kożuszek... kaptur przydatny, ale rujnuje włosy... Takie dziwne rzeczy mi wtedy do głowy przychodziły. Sosnowski przez kilka dni ukrywał się u nas, jednak doszedł do wniosku, że nie wypada, skoro inni siedzą. Potem wyrzucili go z pracy, w końcu wyjechał do Wielkiej Brytanii i zrobił tam karierę jako kardiochirurg. Stan wojenny to był smutny okres, lecz także niezwykły. Po mszy za ojczyznę do jednego mieszkania przychodziło np. 25 znajomych, by wspólnie śpiewać.

T

Tatuś. Słodkie słowo, nie trzeba za każdym razem dodawać: „I love you”. Mój tatuś Bertram Witt urodził się w 1891 roku w Zgorzu w zaborze rosyjskim. Był nauczycielem na Podolu, następnie w Moskwie. W 1915 roku powołano go do carskiego wojska, skończył szkołę wojskową, na front pojechał już jako oficer. Do 1918 roku był w niewoli niemieckiej. Od 1919 roku do końca życia uczył w Wieluniu matematyki, rosyjskiego, niemieckiego i angielskiego. Oraz śpiewu. Tak rozśpiewał miasto, że dziś Wieluńskie Towarzystwo Muzyczne nosi imię Bertrama Witta. W 1920 roku zgłosił się do wojska, chciał bić Rosjan, na szczęście udało się ich zatrzymać już wcześniej. W 1939 roku na piechotę poszedł do Łodzi, chciał zgłosić się do oddziałów generała Rómmla. Niestety. Żadnych oddziałów już nie było. Poszedł więc do Warszawy i tam kopał rowy przeciwlotnicze.

U

Ustawy, uchwały. Podejmowane w tak szybkim tempie... Naprawdę, końca tego nie widać.

W

Mój syn Witold.

Z

Mój syn Zbigniew.

Ż

Żeglarstwo. Nie uprawiałam, ale mąż i synowie tak. Mąż zbudował nawet jacht. Ma 8,5 metra!

***Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynu Świątecznego”, „Dużego Formatu”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.

Komentarze