Rozumiał patriotyzm tak: przeżyłem, więc wracam do Polski, zakładam rodzinę, dbam o nią, pracuję uczciwie, buduję kraj, który będzie dla wszystkich. Rozmowa z Michałem Niezabitowskim, dyrektorem Muzeum Historycznego Miasta Krakowa.

Renata Radłowska: Tata?

Michał Niezabitowski: Tak, tata.

Kim był?

– Dobre pytanie... Żeglarzem, turystą, geodetą, znawcą i miłośnikiem kultury rosyjskiej w stopniu tak dalekim, że Rosjanie uważali go za swojego. Pieśniarzem, który znał na pamięć Okudżawę i Wysockiego; mistrzem gry na organkach ustnych (kiedyś uratowały mu życie). Majsterkowiczem, który uwielbiał naprawiać wszystko, nawet to, co nie było zepsute. Wyjątkowym ojcem.

Dlaczego to dopiero na końcu?

– Bo jestem wyznawcą porządku olimpijskiego – to, co najważniejsze, zostawia się na koniec; wszystko, co przed nim, ma służyć podkreśleniu wagi rzeczy ostatnich.

Gdzie jest miejsce taty w historii Niepodległej?

– Był żołnierzem Armii Krajowej i zesłańcem na Syberię. Ale może zacznę od korzeni głębszych – w mojej rodzinie jest taka legenda dotycząca pochodzenia naszego nazwiska, w którą można wierzyć albo nie. Nasz prapraprzodek był żołnierzem straży przedniej u króla Jana Olbrachta (tego, za którego „wyginęła szlachta”) w czasach wyprawy na Bukowinę w Mołdawii; kiedy wojska się wycofywały, trup słał się gęsto. A on, ten nasz przodek, przeżył. Stał się kimś „nie do zabicia”. Oczywiście nie znalazłem żadnego poparcia dla tej legendy w historycznych źródłach. Rodzina taty pochodziła z Kresów, z Wileńszczyzny. Rodzina mamy, ród Hassmanów, przybyła do Lwowa z Austrii, byli w niej wysoko postawieni urzędnicy państwowi, potem świetnie spolonizowani. I te dwie rodziny się spotkały – ród szlachecki z całym tym kolorytem właściwym kresowiakom, z rodziną galicyjskich urzędników.

Mój dziadek, Czesław Niezabitowski, był przed wojną działaczem politycznym związanym z Polskim Stronnictwem Ludowym, ziemianinem, dzierżawcą majątku w Nesterowcach (dzisiejsza Ukraina). Zaangażował się w politykę, został delegatem Rządu Londyńskiego na obwód lwowski (pseudonim „Doktor”), wielkim autorytetem. W czasie wojny wstąpił do struktur państwa podziemnego, potem wciągnął mojego tatę. Ojciec miał 17 lat, kiedy został żołnierzem AK. Nie tym liniowym, zajmował się raczej sabotażem, przenosił broń, meldunki, brał udział w akcjach wywiadowczych. Obaj nie zdawali sobie sprawy, podobnie jak i inni z lwowskiego AK, że jeszcze przed zakończeniem wojny zostali rozpracowani przez NKWD.

W czerwcu 1944 roku Rosjanie wkroczyli do Lwowa, była wielka radość, prawie euforia. Co jest zrozumiałe po tylu latach niemieckiego terroru. Władze Lwowa otworzyły publiczny basen, tata zaczął tam chodzić, bo lubił pływać, a poza tym był niezwykle towarzyski. Pewnego czerwcowego dnia też wybierał się na basen, był umówiony z dziewczyną. A babcia Jadzia prosiła go, żeby najpierw narąbał drzewa, on na to, że narąbie, jak wróci.

Nie wrócił i nie narąbał. W drodze do domu zatrzymał się obok niego czarny samochód, ktoś wciągnął go do środka. Trafił do aresztu. Został osądzony i skazany. Dziadek Czesław dostał 25 lat, tata 10. Kierunek: Syberia. Ojciec miał wtedy 22 lata.

I tu zrobię mały wtręt, żeby zakończyć wątek tego nienarąbanego drzewa: kiedy tata wrócił do Polski i odnalazł mamę, po długim tuleniu i płaczu, babcia Jadzia powiedziała: „A teraz idź wreszcie i narąb mi tego drzewa”. Poszedł, narąbał.

Gdzie tata trafił na Syberii?

– Miasto Inta pod Workutą. Wylądował tam, gdzie wielka rzeka Peczora odpycha Ural. Dziesięć lat to bardzo dużo, zwłaszcza gdy nie ma się nadziei, bo ona codziennie po kawałku umiera. Zabijały głód i przepracowanie, ale najbardziej chyba jednak brak nadziei. Tatę uratowały dwie rzeczy – determinacja i optymizm. Któregoś dnia do obozowego baraku przyszedł kapo i powiedział, że szuka kogoś, kto potrafi majsterkować. Potrzebny był piekarnik dla młodej żony komendanta obozu, bo ona bardzo chciała piec ciasto, żeby było po domowemu. Tata się zgłosił, ale pojęcia nie miał, jak zrobić coś z niczego – dostał nożyce do cięcia blachy, arkusz blachy, śrubokręt. Wiedział, że jak sobie nie poradzi, zabiją go. Zrobił coś w rodzaju puszki, która szczęśliwie zadziałała. Potem przyszedł kapo, dał tacie pajdę chleba i rzucił: „No, Andriusza, pierwszy nie zginiesz”. A któregoś dnia przyszła do obozu paczka – wysłała ją tacie babcia Jadzia. Oczywiście wszystko z niej ukradli, poza jednym małym zawiniątkiem. Tata odebrał i rozpakował – a tam sześć harmonijek ustnych! Tata zrozumiał: miał się czymś zająć, szukać nadziei, odnajdywać ją chociażby w dźwiękach. Niewiele umiał grać, coś z dawnych czasów, „Mędrcy świata, monarchowie”, „Za górami, za lasami...”, ale zaczął ćwiczyć. A był bardzo uzdolniony muzycznie. We Lwowie każdy chłopak, baciar, nosił w kieszeni scyzoryk i organki...

Zagrał więc „Mędrcy świata, monarchowie”, ale wtedy jeszcze nie był wirtuozem, za to melodia wpadła w ucho któremuś z oficerów. Zawołał innych, mówiąc im, że jest tu taki Andriusza, co gra. Potem tata regularnie dla nich grał. Musiał więc ćwiczyć, żeby być lepszym, żeby zagrać więcej i więcej.

Powiem pani zresztą, że w latach 70. tata występował w Telewizji Kraków z minikoncertami. Przygrywał też w kabarecie Pod Budą, w zespole Pieśni i Poezji Rosyjskiej „Łada”.

Syberia brzmi jak sielanka.

– Absolutnie nią nie była! Z tych 100 mężczyzn, którzy dostali razem z tatą wyroki, przeżyło 20. Kto nie umierał z głodu, popełniał samobójstwo, co nie było takie trudne. Stracił zęby, wychudł, ale trzymał się życia. Bo potrafił odnaleźć nadzieję we wszystkim, umiał się zdystansować od tego, co go otaczało. I chyba najważniejsze – regulował mechanizmy pamięci. Pamiętał to, co pozwalało mu przeżyć. Tylko to dobre.

Kiedy kończył się stalinizm, w obozie zrobiło się swobodniej. Założono teatr. Występowali w nim przede wszystkim Rosjanie, też skazani jak tata. Za niepopieranie komunizmu, za byle co. Tata pokochał wtedy język rosyjski, był nim zachwycony. Z obozowej biblioteki pożyczał dzieła Tołstoja, Puszkina, Czechowa. Nauczył się grać na gitarze siedmiostrunnej, śpiewał Okudżawę, Wysockiego. Pokochał literaturę, język, obyczaje, ludzi. Zwyczajnych ludzi, nie oprawców. Pokochał naród, nie państwo.

Miał potem kłopoty, już w Polsce. Wielu ludzi wiedziało, że kocha rosyjską kulturę, ale niewielu wiedziało, że nie jest komunistą, że dojrzewa do bycia antykomunistą. W obozie odbywał wyrok z wieloma komunistami skazanymi przez Stalina, poznał wielu ludzi uczciwych i przekonanych, że komunizm z ludzką twarzą jest możliwy. Dopiero po powrocie do Polski i przeżyciu kilku lat w warunkach wczesnego PRL-u wiarę w ten komunizm stracił. Niemniej ludzie, którzy słyszeli, że mówił po rosyjsku, zawsze uważali go za komunistę.

W akademiku ktoś oblał go pomyjami, ktoś inny pobił. Siadał na balkonie i śpiewał Okudżawę, Wysockiego; ludzie się krzywili, a on nie tłumaczył im, że przecież to piosenki antysystemowe. Zresztą to niczego by nie zmieniło. O ten rosyjski miałem do niego wielki żal, nawet mu to często mówiłem, i to dość stanowczo, że nie będę komunikował się z nim w tym języku. A dla niego to był język, który pozwolił mu przeżyć. Ja tego wtedy nie rozumiałem.

Zejście z Maciejowej  - 1972
Zejście z Maciejowej - 1972  Archiwum Michała Niezabitowskiego

Pana pierwsze wspomnienie taty?

– Żeglujemy razem po Mazurach. Są lata 60., Mazury są dzikie, zarośnięte, a my płyniemy łódką, czasem się zatrzymujemy i przygotowujemy posiłek. Te zarośnięte chaszczami poniemieckie cmentarze, które odkrywaliśmy, to śpiewanie Okudżawy i gra na gitarze. Dzięki niemu nauczyłem się też grać na gitarze i oczywiście żeglować (a miłość do pływania przekazałem potem, mam nadzieję, że skutecznie, moim dzieciom), nauczyłem się posługiwać się siekierą. Od taty oczywiście.

Ta umiejętność wiele razy mi się przydała. W 1993 roku Muzeum Historyczne Miasta Krakowa przygotowywało wystawę o Juliuszu Kossaku i ówczesny dyrektor Andrzej Szczygieł zlecił mi zrobienie programu wystawy, wpadliśmy na pomysł, żeby odtworzyć zagrodę dla koni (żywe konie oczywiście były). No to wziąłem siekierę i zrobiłem, co trzeba. Cała ekipa była pod wrażeniem, że „pan magister Niezabitowski robił siekierą”.

Na wielkiej wodzie
Na wielkiej wodzie  Archiwum Michała Niezabitowskiego

Pewnie i tata był dumny.

– Mogło tak być. Tata zmarł pięć lat później. Ale może wróćmy na Syberię: po dziesięciu latach w obozie tata wyszedł na wolność. Nie mógł jednak jeszcze wrócić do Polski. Przez rok musiał zostać w mieście, mógł tu pracować, znaleźć mieszkanie, byle tylko nie opuszczać granic ZSRR. Poznał dziewczynę, zakochał się, ale ona go nie chciała. Przeżył zawód miłosny. I wtedy przyszła wiadomość, że dostał pozwolenie na wyjazd do Polski. Szukał rodziny, znalazł swoją mamę w Wysokiej Wielkopolskiej. Jako repatriant miał prawo wybrać sobie dowolny kierunek studiów, zdecydował się na Akademię Górniczo-Hutniczą, bo miał już jakieś doświadczenie w pracy na kopalni. Przeniósł się do Krakowa, zamieszkał w akademiku. Na jednej z potańcówek poznał mamę, góralkę spod Żywca. Miała 20 lat, tata już 36. Bardzo doceniał jej maniery, mówił, że była jedyną dziewczyną na tej potańcówce, która pozwoliła się mężczyźnie odprowadzić na miejsce; inne uciekały do koleżanek i chichrały się w kącie. Dla taty był to dowód ziemiańskiego wychowania. A mama, ta młoda dziewczyna, studentka polonistyki, po prostu nie wiedziała, jak ma się zachować, była ogłupiała. Dała się tacie prowadzić i odprowadzić.

Po Syberii ludzie się zmieniają. Przeważnie nie chcą już niczego zaczynać od początku, nie żyją, a dożywają. A tata, wbrew wszystkiemu, postanowił żyć. Wyżyć życie. Miał taki spokojny apetyt na nie. Więc żona, dom, dzieci, praca. Karierę zawodową zaczynał późno, miał przecież 40 lat. Pracował jako geodeta, był mierniczym, jeździł w teren, a ja z nim – samochodem terenowym gdzieś na ziemie odzyskane, w lubuskie. Oni mierzyli, a ja zbierałem grzyby, chodziłem po lesie. Tata miał różne hobby, na przykład zajmował się projektowaniem – miał wizję, że narysuje i stworzy jacht swojego życia. Nie zdążył. Ale książkę o pobycie na Syberii napisał.

Karpacz 1967
Karpacz 1967  Archiwum Michała Niezabitowskiego

W co wierzył?

– W człowieczeństwo. Tego nas wszystkich nauczył. Człowieczeństwo, które pozostaje w harmonii z przyrodą. Wierzył we wspólnotę – że jak ludzie są ze sobą, nieważne skąd są i kim są, udaje im się więcej. Nigdy nie dzielił ludzi, nie potrafił powiedzieć złego słowa o Rosjanach (nie mówię o ZSRR), a miał przecież powody do tego, żeby nienawidzić. On nie umiał nienawidzić, on szanował inność. Tego nas uczył, myślę, że nie tylko nas.

Próbował przyłączyć się do organizacji zrzeszających Sybiraków, jednak nie mógł. Patriotyzm taty nie był oparty na nienawiści, na wykluczaniu; ten patriotyzm mu nie odpowiadał (ten dzisiejszy pewnie też nie). Wiedział, że niczego nie zbuduje się na pogardzie. Rozumiał patriotyzm tak: przeżyłem, więc wracam do Polski, zakładam rodzinę, dbam o nią, pracuję uczciwie, buduję kraj, który będzie dla wszystkich.

Jeżeli miałbym powiedzieć, z czym najbardziej kojarzy mi się tata, byłoby to ognisko. Zawsze je rozpalał podczas naszych podróży, zawsze go pilnował. Tak, tata był ogniskiem.

Tato przy foku, syn za sterem
Tato przy foku, syn za sterem  Archiwum Michała Niezabitowskiego

AKADEMIA OPOWIEŚCI. "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj - zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych - ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów - kobiet i mężczyzn - nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej TUTAJ. Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszego FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np., „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r. 

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto 
za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto
za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Piękne wspomnienia, piękny Człowiek.
już oceniałe(a)ś
24
0
Polak bez nienawiści - niemożliwe :-)
już oceniałe(a)ś
24
1
"W drodze do domu zatrzymał się czarny samochód, ktoś wciągnął go do środka".
Czyli jedzie sobie taki czarny samochód do domu, zatrzymuje się na chwilę (może żeby odpocząć?), aż tu nagle ktoś wciąga go do środka (może do bramy, nie jest to jasne).
Tytuły w Gazecie Wyborczej często czyta się jak "Humor zeszytów" w dawnym "Przekroju".
@pelomyska
Pewnego razu.. jak wracal do domu ....tuz przy nim zatrzymalo sie auto.
Wypadli z niego obcy ludzie, ktorzy go zlapali i wciagneli do srodka.. uff..
już oceniałe(a)ś
2
0
Wspaniały człowiek. Przy okazji na myśl przychodzi mi inny wielki Polak - Wojciech Jaruzelski. Dziękuję i Panu, Panie Generale.
już oceniałe(a)ś
11
7
...W drodze do domu zatrzymal się czarny samochód...
Tesla?
już oceniałe(a)ś
1
0