Jak już coś było w Kielcach, to musiało być i w Radomiu. Ojciec starał się o utworzenie szkoły wyższej, w Kielcach uczelnia już była. To było dla niego punktem honoru. Jak to? Oni mają, to i my musimy mieć! A przed wojną Radom górował nad Kielcami, choćby ze względu na przynależność do COP-u. A jeszcze ojciec stawał na głowie, żeby wszystko zdobyć dla Radomia.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?

Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]

Rozmowa z Haliną Szpilman, córką Józefa Grzecznarowskiego.

Małgorzata Rusek: Gdy pani się urodziła, pani tata Józef Grzecznarowski od roku był prezydentem Radomia i właśnie zostawał posłem na Sejm II RP, działał w PPS.

Halina Szpilman: – Był bardzo zajęty. Oddawał się intensywnie życiu politycznemu i prawdę powiedziawszy, przede wszystkim u niego najważniejsze były sprawy społeczno-polityczne. Budowa Domu Robotniczego, osiedli dla robotników, wodociągu i kanalizacji, gazowni, działalność w związkach zawodowych. A niedawno znalazłam jego zdjęcie w otoczeniu piłkarzy z jakiegoś klubu radomskiego. Więc i tam się udzielał. Ale przede wszystkim skupiał się na rozbudowie Radomia. Pamiętam, że było zabawne współzawodnictwo między Radomiem a Kielcami…

Zostało do dzisiaj.

– Jak już coś było w Kielcach, to musiało być i w Radomiu. Ojciec starał się o utworzenie szkoły wyższej, w Kielcach uczelnia już była. To było dla niego punktem honoru. Jak to? Oni mają, to i my musimy mieć! A przed wojną Radom górował nad Kielcami, choćby ze względu na przynależność do COP-u. A jeszcze ojciec stawał na głowie, żeby wszystko zdobyć dla Radomia. Tu była fabryka broni, która dawała zupełnie inną perspektywę miastu, tu była fabryka obuwia Bata i tytoniówka. I Ericssona sprowadził. To słynna historia: zaproponował im grunt pod budowę zakładu za symboliczną złotówkę, ale też zastrzegł w umowie, że Ericsson ma zatrudnić miejscowych fachowców przy budowie, a potem radomian przy produkcji telefonów.

Czy przy tych wszystkich obowiązkach tata znajdował czas, żeby odrabiać z panią i siostrą lekcje? Chodzić na spacery?

– A skąd! Chociaż… nie. Raz zabrał mnie na spacer. Mama mi o tym opowiadała. To było w zimie, ciągnął mnie na sankach. Szedł zamyślony. Dobrze, że ruch na ulicy nie był wtedy duży. Bo w pewnej chwili zorientował się, że mu te sanki jakoś lekko idą. Ogląda się, dziecka nie ma! Później się przyznał mamie, że mnie zgubił na tym spacerze…

Mama go obsztorcowała?

– Raczej nie, ale zadowolona nie była (śmiech). Więcej go nie prosiła, aby chodził ze mną czy siostrą na spacery. Chodziłyśmy za to do kina w Domu Robotniczym, który wybudowano z inicjatywy ojca. Wtedy oczywiście o tym nie wiedziałam. Na parterze była sala kinowa. Pamiętam projekcję „Królewny Śnieżki” Disneya. To było przeżycie. Przy wejściu do kina stał boy, miał czapeczkę zapiętą pod brodą, odprowadzał do miejsca na widowni. Bardzo elegancko i uroczyście. Robiło to wrażenie. A na placu przed Domem Robotniczym odbywały się pochody pierwszomajowe i wiece. Byłam już starsza, ojciec mnie na nie zabierał. Proszę sobie wyobrazić, że przychodziły ogromne tłumy. I była taka historia śmieszna… chociaż ja wiem, czy to warto upamiętniać…

Józef Grzecznarowski archiwalne zdjęcia
Józef Grzecznarowski archiwalne zdjęcia ARCHIWUM RODZINNE

Warto.

– No dobrze. Na każdym wiecu było zawsze dużo mówców, którzy w dodatku przedłużali swoje wystąpienia. A mówili do ludzi z balkonu Domu Robotniczego. W pewnej chwili widzę, że tym mówcom uwiązują sznurek u nogi. I jak który za długo mówił, i cały czas: towarzysze nasi, towarzysze i towarzysze – odmieniał przez wszystkie przypadki tych „towarzyszy”, to wtedy ktoś pociągał za sznurek, przywołując mówiącego do porządku i dając sygnał, że czas mija i kolej na następnego. Tak to zapadło mi w pamięć. Mechaniczne urządzenie, bardzo proste, a jak skuteczne.

Miała pani wtedy świadomość, że jest córką najważniejszej osoby w mieście?

– A skąd. Ani w szkole, ani nigdzie indziej. Nigdy nie czułyśmy z siostrą, że my jesteśmy trochę ważniejsze od innych. Broń Boże. Mieliśmy tylko pomoc domową, ale to mama była w całości odpowiedzialna za prowadzenie domu. Nie pracowała zawodowo, tylko zajmowała się nami, sprawami szkolnymi.

Czytaj także: Ostatnia z Polonii w Breslau. Nigdy nie chciała rozmawiać o tym, co się działo, gdy weszli Rosjanie

Była w tym surowa?

– Nie. Raczej była łagodną, pogodną osobą.

To kto karcił za złe oceny?

– Nie było karcenia. Uczyłyśmy się dobrze, nie było powodów. Byłyśmy wtedy w szkole podstawowej…

Beztroskie dzieciństwo, które skończyło się w 1939.

– Miałam wtedy 11 lat. Od razu nas ewakuowali, tak jak i innych samorządowców i ich rodziny, na Wschód. Jechały z nami dokumenty, żeby nie wpadły w ręce Niemców. To była dramatyczna podróż: drogi były bombardowane. Jak przez sen pamiętam sytuację, że z pobliskiego lasku padły strzały, które wkrótce całkiem zamilkły. Tak, jakby ci ostatni broniący się żołnierze zginęli. Dojechaliśmy do Łucka. Tam zastało nas wkroczenie wojsk radzieckich. Ktoś uprzedził ojca, że może być aresztowany. Zapadła decyzja: wracamy. Ojciec powiedział: w rosyjskim więzieniu siedziałem 11 lat, już mam dosyć. Uciekaliśmy przez zieloną granicę, jakąś furmanką, przeprawialiśmy się przez Bug we Włodawie. Wróciliśmy do domu, a w zasadzie do tego, co w nim zostało. Dom był otwarty i całkowicie rozszabrowany. Zniknęły wszystkie prezenty, które ojciec dostawał na imieniny czy urodziny. W jego gabinecie na przykład wisiało śmigło od samolotu, w które oprawiony był zegar. Śmigła nie było, tak jak naszych portretów i wielu innych przedmiotów. Meble zostały, bo były trudne do wyniesienia. Co ciekawe, na stole pozostały porozkładane zdjęcia z olimpiady w Berlinie, które ojciec od kogoś otrzymał. Gdyby okradli nas Niemcy, pewnie te zdjęcia wzięliby sobie na pamiątkę…

MARCIN DABROWSKI

Tata nie uratował się od więzienia.

– Niestety. Gestapowcy przyszli przed 11 listopada, ja otworzyłam im drzwi. Nie byłam jakoś przerażona, przecież wtedy nikt nie wiedział, co to jest gestapo. Jeden z nich zapytał po polsku, czy jest pan Grzecznarowski. W tym momencie ojciec wyjrzał z gabinetu. Powiedzieli, że spodziewają się rozruchów w Radomiu, więc chcą ojca zabrać jako zakładnika na trzy dni.

Ale ojciec po trzech dniach nie wrócił?

– Nie. Chyba po tygodniu dostaliśmy wiadomość, że jest w więzieniu. Zaraz potem szłam z mamą ulicą, zobaczyłyśmy jednego z tych gestapowców, którzy przyszli po ojca. Mama go zaczepia: „Pan mi obiecał, że mąż wróci po trzech dniach, a siedzi już ponad tydzień”. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa tej sytuacji. A on spojrzał na mamę jak na wariatkę, odwrócił się na pięcie i odszedł.

Skąd mama wiedziała, gdzie jest ojciec?

– Od polskich pracowników więzienia, których Niemcy pozostawili. Przekazywali wiadomości rodzinom i paczki więźniom. Stąd też na początku 1940 roku dowiedziałyśmy się, że ojca będą wywozić. Kazali nam iść do kościoła, do którego przylegało więzienie. Była tam też rodzina doktora Kelles-Krauza [działacz PPS, przewodniczący Rady Miejskiej, senator – przyp. red.] i jeszcze jednego działacza. To było tuż przed godziną policyjną, zostaliśmy wszyscy zamknięci w kościele na noc. W środku nocy polscy strażnicy przyprowadzili naszych krewnych, abyśmy mogli z nimi się pożegnać. Ojciec był spokojny, nie rozczulał się. Gdy ich zabrali, my zostaliśmy w kościele do rana. Widzieliśmy, jak odjeżdżał samochód z więźniami. Co ciekawe, nie więźniarka, tylko prywatne auto. Potem zaczęło się najgorsze. Przychodziły informacje, że ktoś widział, jak mojego ojca rozstrzelali pod Radomiem, że przed egzekucją zrzucił z siebie płaszcz, wskazywano nawet drzewo, pod którym to się stało. To było okropne. Dopiero dużo później okazało się, że ojciec został przewieziony do obozu w Sachsenhausen.

Jak mama sobie radziła, sama z dwójką dzieci?

– Niemcy zaraz wyrzucili nas z naszego domu. Trafiłyśmy do mieszkania, pokój z kuchnią, nota bene w robotniczym bloku wybudowanym przed wojną za prezydentury ojca. Mama nie pracowała, wyprzedawała wszystko, co tylko się dało. Nigdy o tym nie mówiła, ale wiem, że organizacje podziemne pomagały nam finansowo. Ja zaczęłam znów szkołę. Oficjalnie chodziłam do szkoły gospodarstwa domowego, pielęgniarskiej, a ukradkiem na tajne komplety. Organizowano je w prywatnych mieszkaniach moich koleżanek. U nas nie, bo cały czas jako rodzina byłego prezydenta miasta byliśmy pod nadzorem. Gdy w Warszawie wybuchło powstanie, gestapo przyszło do naszego domu i zabrało mamę na rozstrzelanie, bo była żoną więźnia politycznego. To była zupełna makabra. Zostałyśmy z siostrą same, w dodatku zamknęli nas w tym mieszkaniu na klucz. Uciekłyśmy przez okno. Nikt z sąsiadów nie chciał nas do siebie wpuścić, ludzie się bali. Pomogła nam taka folksdojczka z parteru, kazała nam wejść pod swoje łóżko. Stamtąd słyszałyśmy, jak Niemcy wrócili, jak kopali w nasze drzwi. Potem okazało się, że gestapowcy, którzy wyprowadzili mamę pod bronią, puścili ją gdzieś na ulicy. Przez podwórka przedostała się do nas.

Czytaj także: Kontrole i nagonka w prasie zniszczyły go psychicznie. Postępująca izolacja zrujnowała mu zdrowie

Do tego mieszkania już nie wróciłyśmy. W pobliżu kolejnego było przedsiębiorstwo skupu owoców i warzyw dla niemieckiego wojska. Dostałam tam pracę. Na początku zaangażowano mnie do zwożenia buraków z pól. Po trzech dniach zniknął kasjer. Kazano mnie i o rok starszej koleżance zastąpić go. Nie miałyśmy o tym pojęcia, a pomyłka mogła nas kosztować życie. Szef – Niemiec, który przyjechał z Argentyny, uwielbiał wyżywać się na Polakach. Chodził w czarnym ubraniu z czerwoną opaską ze swastyką na ramieniu. I dowiedział się, kim jestem. Potrafił przy swoich kolegach gestapowcach mówić o mnie, że jestem córką największego komunisty w Radomiu. Za każdym razem odpowiadałam, że jakby ktoś powiedział do mojego ojca, że jest komunistą, to by się obraził. Ten Niemiec mówił też, że jak przyjdą Rosjanie, to on powie, że jest moim wujkiem. Dla niego to były takie żarciki. Dla mnie to było straszne, ale z drugiej strony ta praca chroniła mnie przed wywózką. No i zaczęłam zarabiać. Dostawałam pensję i deputaty: mięso, papierosy i wódkę, które moja mama sprzedawała. I tak nagle się okazało, że ja, piętnastolatka, utrzymuję rodzinę. Teraz niedawno przypomniałam sobie, że zajmowałam się też dla zarobku nauczaniem muzyki. Udzielałam pięcioletniej dziewczynce lekcji fortepianu, na tyle na ile umiałam, choć moja gra koncertowa nie była.

Ojciec wrócił z obozu w 1945.

– Od stycznia już nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Potem opowiadał, że w maju pędzono ich na północ Niemiec, 300 kilometrów, bez jedzenia i picia. Ludzie umierali po drodze. Tam wyzwoliły ich wojska amerykańskie. I wtedy umarło jeszcze więcej ludzi, na skutek własnej głupoty. Po tak długiej głodówce rzucili się na jedzenie. Ojciec miał doświadczenia po 11-letniej katordze, wiedział, czym to grozi. Stamtąd dostał się do Szwecji, na rekonwalescencję. Jego powrót do kraju pomagał zorganizować Osóbka-Morawski [późniejszy premier – przyp. red.].

Tata wysiadł z samochodu i…

– Pierwsze, co powiedział, to: to ty masz jednak warkocze! Mama wysyłała mu do obozu pocztówki świąteczne z naszymi zdjęciami. Na jednej z nich miałam włosy podwiązane, ojciec myślał, że je obcięłam. Fakt był taki, że zostawiał nas małe, a zastał dorosłe.

Traktował wreszcie panią jak partnerkę do rozmowy?

– O, to już dużo później. Gdy mogliśmy porozmawiać na tematy polityczne. Przed tym traktował nas, córki na zasadzie: dobrze, że są, że się uczą. Przystąpiłam do małej matury, a razem ze mną Andrzej Wajda. Pamiętam, że nawet zagrałam ze dwa razy w przedstawieniach teatralnych, które wystawiał.

I wybrała pani studia medyczne.

– Nie do końca był to mój wybór. Bardzo chciałam iść na architekturę. Ojciec zabrał mnie wtedy do znajomej pary architektów, żeby przemówili mi do rozsądku. Sam mówił: pójdź na medycynę, lekarz to i w więzieniu, i w obozie sobie poradzi.

Bardzo praktyczne podejście.

– Często się potem z tego śmialiśmy – „i w więzieniu, i w obozie”. Zdawałam do Warszawy, ale się nie dostałam. Zabrakło miejsc. Próbowałam do Lublina, ale tam też miejsc nie było. Tyle, że miałam zdane egzaminy, mogłam iść na farmację. Nawet już indeks miałam w ręku, gdy okazało się, że jest szansa na miejsce na medycynie w Krakowie. Zaczęłam studia z miesięcznym opóźnieniem.

Co w tym czasie robił ojciec?

– Dla ojca okres powojenny był bardzo trudny. Gdy nie zgodził się na połączenie partii [PPS z PPR – przyp. red.], wykluczono go, kazano mu opuścić Radom i skierowano do budowy Nowej Huty. Ukazała się też taka broszura pt. „Grzecznarowszczyzna”. Dwie panie historyczki napisały o tym, jak to ojciec wyprzedawał polski majątek zagranicznym firmom. Chodziło m.in. o tę ziemię dla Ericssona za symboliczną złotówkę. Generalnie był przedstawiony w bardzo negatywnym świetle. W pewnym momencie podobno próbowano go oskarżyć o kontakty szpiegowskie, bo jakiś lotnik, który był w Londynie, pisał do niego listy. Chcieli to podciągnąć pod większą sprawę, która pachniała zdradą państwową, ale interweniował premier Józef Cyrankiewicz i dali spokój.

Pani wyszła za mąż za Władysława Szpilmana, przeprowadziła się do Warszawy, pracowała, wychowywała dzieci, a pani tata nadal budował Radom. Prawie do końca życia, zmarł, gdy miał 92 lata…

– Trafił do szpitala z problemami krążeniowymi. Sytuacja została opanowana, chodził po korytarzu, szykował się do wyjścia. Przyjechałam do niego wieczorem i widzę, że ma objawy niedrożności jelit. Natychmiastowa operacja, po której już nie doszedł do siebie. Zmarł miesiąc później.

Akademia Opowieści. "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto

* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto

* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Bardzo ciekawa historia.
Choć w niektórych fragmentach smutna. Gdy rodzina wróciła do wyszabrowanego przez sąsiadów mieszkania we wrześniu 1939 roku albo gdy aresztowano Mamę Pani Haliny i sąsiedzi nie udzielili osamotnionym córkom pomocy, tylko folksdojczka... Przecież nie były polskimi żydówkami. Za to nie groziła kara śmierci.
Mimochodem powstał obraz polskiego społeczeństwa pod okupacją niemiecką. Brzydki obraz.
już oceniałe(a)ś
4
0