Kolejna odsłona Amkademii Opowiesci. O co chodzi w naszej akcji?
Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]
"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]
Ulicę Wojciechowską i Nałęczowską łączy ulica Kazimiery Litwiniukowej. Rada miasta nadała taką nazwę w 2016 r.
– Podczas obrad poproszono mnie, abym powiedziała dziesięć zdań na temat mamy. Odpowiedziałam, że nie można ani w dziesięciu zdaniach, ani nawet w ciągu dziesięciu minut, opowiedzieć o kimś, kto był wielkim człowiekiem, wielką społecznicą, wielką patriotką. Prawdziwą. Teraz patriotyzm często jest tylko hasłem wypisanym na sztandarze. U niej był głęboko przeżytą identyfikacją. Jej myśli zawsze krążyły wokół ojczyzny i drugiego człowieka. Powtarzała, że nie wolno nikogo krzywdzić i należy jednakowo traktować każdego. Wszystko jedno, kim jest, jakiej jest narodowości czy religii – opowiada Barbara Malinowska, córka Kazimiery Litwiniukowej.
Kim była patronka lubelskiej ulicy? Urodziła się w 1900 r. na Podolu. Dwanaście lat później razem z rodzicami i trójką rodzeństwa przeprowadziła się do Lublina. Ojciec, Wincenty Dąbrowski, był ogrodnikiem i sadownikiem. Wydzierżawił ogród biskupi, w którym hodował jarzyny i owoce. Ze względu na swoje duże doświadczenie w tej dziedzinie niedługo potem został zaangażowany na stanowisko instruktora sadownictwa na okręg lubelski, a w budynku hotelu Victoria przy Kapucyńskiej założył sklep owocowo-warzywny Pomona. Rodzina przyjaźniła się lubelskimi społecznikami, m.in. Janem Hemplem.
Kazimiera jeszcze przed I wojną rozpoczęła naukę na pensji Michaliny Sobolewskiej, ale potem przeniosła się do znanej z dużo wyższego poziomu Szkoły Żeńskiej Władysława Kunickiego. Tutaj działała w tajnym harcerstwie i tajnym samokształceniu w Organizacji Młodzieży Narodowej. Należała również do Polskiej Organizacji Wojskowej. Legitymację POW Kazimiery, wydaną przez zarząd główny w Warszawie, córka z przechowuje do dziś. Numer 13807. – Myślę, że niewiele osób w Polsce ma jeszcze dziś ten dokument – mówi z dumą.
Po maturze Kazimiera zapisała się na polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. W 1920 roku, podczas wojny z bolszewikami, uczelnia została zamknięta. Kazimiera została skierowana przez POW do Krzemieńca, gdzie poznała Jana Litwiniuka, również przez POW wysłanego do pracy w Ochotniczej Straży Kresowej. Wzięli ślub, w 1923 r. urodził się syn Jerzy, rok później córka Krystyna. Gdy mąż dostał pracę w banku w Poznaniu, mieście uniwersyteckim, przed Kazimierą otworzyła się szansa na studiowanie medycyny, o czym marzyła od dawna. Wcześniej nie było jej na to stać. Aby zaoszczędzić na wynajmie, rodzina Litwiniuków mieszkała w Puszczykówku pod Poznaniem. Do egzaminów Kazimiera uczyła się w pociągach. Absolutorium miała już w 1934 r., ale dyplom lekarski uzyskała dopiero w 1939 r. Studia wydłużały się przez pracę społeczną, która wciągnęła przyszłą lekarkę, oraz trzecią ciążę. W 1936 r. urodziła córkę Barbarę. Kazimiera staż odbywała w Katowicach. Przerwał go wybuch II wojny światowej. Litwiniukowie przyjechali do Lublina, gdzie mieszkała siostra Kazimiery.
Barbara Malinowska: – Moje pierwsze wspomnienie z mamą? Niesie mnie na rękach, ja cała dygocę ze strachu. Huk samolotów, bombardowanie, łuna nad Dziesiątą. Znosiła mnie do rowu przeciwlotniczego, który wykopany był w ogródku. To był wrzesień 1939 r. ale na to wspomnienie mogą nakładać mi się też późniejsze obrazy.
Gdy rano stanęła przy stole opatrunkowym, odchodziła od niego dopiero około drugiej, by zjeść. „Przestawałam widzieć twarze – tylko rany, rany bez końca
Całą okupację mieszkali przy Wyspiańskiego 5 (dziś tego domu już nie ma). Litwiniukowa zgłosiła się do Szpitala Czerwonego Krzyża urządzonego w gmachu liceum im. Unii Lubelskiej, przy Narutowicza 12. Gdy rano stanęła przy stole opatrunkowym, odchodziła od niego dopiero około drugiej, by zjeść. „Przestawałam widzieć twarze – tylko rany, rany bez końca (...) Byłam przemęczona i głodna. Mieszkając pod Abramowicami pieszo robiłam pięć kilometrów na Narutowicza i z powrotem. Cały dzień ciężkiej pracy o talerzu rozgotowanego pęcaku, a w domu żywiłam się z rodziną chlebem z pomidorami (...) Nie mieliśmy ani rzeczy ani pieniędzy. Tak minęły dwa miesiące. Straciłam dwanaście kilogramów wagi, co zresztą wyszło mi na dobre” – zanotowała Kazimiera w swoich wspomnieniach spisanych w 1969 r.
Kiedy sowieckie lotnictwo zbombardowało Lublin w maju 1944 r., Kazimiera Litwiniukowa wywiozła Barbarę do przyjaciółki do Wilczopola. Dzieciństwo najmłodszej Litwiniukówny skończyło się niedługo potem. – 1 sierpnia w naszym domu został zrobiony kocioł. Zabrali mamę, siostrę, brata. W domu była radiostacja Armii Krajowej – wyjaśnia Barbara Malinowska. Mąż Kazimiery aresztowania uniknął, bo akurat pojechał odwiedzić najmłodszą córkę. Krystyna została zwolniona po czterech tygodniach. Matka i brat zostali wywiezieni do łagrów do Związku Radzieckiego: matka do Riazania, brat do Charkowa, a potem też do Riazania. Ale nie spotkali się w obozie. Wrócili w kwietniu 1947.
Pierwszą przychodnię Kazimiera Litwiniukowa stworzyła w zasadzie dlatego, że bardzo chciała mieć dom.
– Bałam się, że jak mama wróci, będzie siwa. Miałam 11 lat. Wyjechaliśmy po nią na stację kolejową, z ojcem i siostrą. Na szczęście, co mnie bardzo ucieszyło, nie miała ani jednego siwego włosa. Tylko taki cienki warkoczyk dookoła głowy – wspomina Barbara Malinowska.
Gdy lekarka wróciła do Lublina, mąż oznajmił, że odchodzi. Podczas jej nieobecności związał się z inną kobietą. Kazimiera musiała zaczynać wszystko od nowa. „Za wszelką cenę należało zdobyć kąt i pracę. Byłam bliska załamania. I wtedy przyszła mi z pomocą moja dzielnica Dziesiąta” – napisała po latach. Na Dziesiątej, gdzie mieszkała podczas wojny, zaproponowano jej pokój na gabinet lekarski. Niedługo potem dowiedziała się, że Wydział Zdrowia poszukuje kierownika przychodni, którą chce urządzić w odebranej małżeństwu lekarzy willi-bliźniaku przy Morsztynów 2 i 4. W ośrodku miało być też mieszkanie dla kierownika. „Nie tęskniłam wprawdzie do pracy administracyjnej, ale chciałam mieć dom, do którego mogłabym wreszcie sprowadzić córki [kilka miesięcy mieszkały u znajomej; syn wyjechał na studia do Warszawy – red.]. Zgłosiłam swoją kandydaturę, zresztą jedyną. Nikt się do tej pracy nie palił”.
Budynek nie miał bieżącej wody ani kanalizacji. Litwiniukowa dostała sto tysięcy złotych na urządzenie placówki. „Suma przeznaczona na ten cel była tak śmiesznie mała, że musiałam dobrze kręcić głową. W sklepie przy ul. Królewskiej kupiłam pięćdziesiąt krzeseł. Korzystając z ogłoszeń, chodziłam do ludzi wyprzedających swoje stare meble”. Znalazła stolarza, który według jej rysunków robił kozetki lekarskie, szafki pielęgniarskie i ramy do parawanów. Wszystko to, razem z jedną z pierwszych pielęgniarek malowały na biało. Szyły prześcieradła na kozetki, zasłony do okien i parawanów. Fartuchy uszyła sąsiadka – krawcowa.
Ośrodek Zdrowia nr 2 – bo taką miał oficjalną nazwę – zaczął przyjmować pacjentów na początku 1948 r. Rentgen Kazimiera Litwiniukowa dostała w darze od UNRA. Był to polowy Picer, dzięki któremu można było zorganizować poradnię przeciwgruźliczą. I pierwszą w historii Lublina tak dużą akcję badania wszystkich mieszkańców dzielnicy. Pielęgniarki chodziły od domu do domu i kierowały na prześwietlenia. Akcja pokazała, że bardzo potrzebna jest także przychodnia dla dzieci, ale nie było żadnego chętnego, by ją poprowadzić. Wtedy Litwiniukowa zdecydowała się na kurs organizowany przez Akademię Medyczną w Łodzi, gdzie mogła uzupełnić kwalifikacje. Rok od otwarcia przychodni na Morsztynów przyjęła już pierwsze dzieci.
Barbara Malinowska: – Mama bardzo dużo pracowała. To była praca dla kilku osób. Budowie oddała się z niesłychanym zapałem. Nie miała dla nas wiele czasu. Ale nigdy nie mieliśmy wątpliwości, że nas bardzo kocha. Byłam strasznie dumna, od zawsze, ogromnie dumna, że jestem córką swojej matki. Tak samo siostra i brat. Mama była dla nas wzorcem z Sevres. Wychowywała nas po prostu swoim przykładem, pokazywała, jaki człowiek powinien być. Cudownie było mieć taką matkę.
W 1952 r. Kazimiera Litwiniukowa została kierownikiem Miejskiego Wydziału Zdrowia. Nie chciała. Odmawiała tłumacząc, że nawet nikt się na to nie zgodzi, bo była w AK. Zarząd Miasta nie miał jednak lepszego kandydata.
Służba zdrowia była w fatalnej kondycji. Państwo zlikwidowało instytucję lekarza domowego, który przyjmował pacjentów w pobliżu ich miejsca zamieszkania. Zamiast tego medycy zostali ulokowani w przychodni przy ul. Hipotecznej 4, a część w baraku przy ul. Młyńskiej 14 (Dziesiąta nadal miała swoją przychodnię przy Morsztynów). „To skupienie wielkiej liczby pacjentów w budynkach absolutnie do tego nieprzystosowanych powodowało nieraz dantejskie sceny. Na Młyńskiej nierzadko trzeba było wzywać milicję dla uspokojenia wzburzonych pacjentów (...) Gabinety były wykorzystywane od rana do wieczora bez możliwości przewietrzenia i sprzątnięcia”*. Co gorsza, wielu chorych, np. z Kalinowszczyzny, nie było w stanie dotrzeć do przychodni. Do tego lekarze chodzili w brudnych fartuchach, ginęły strzykawki.
Litwiniukowa zaczęła wprowadzać swoje porządki: nowe pomieszczenia, zamykane szafki itp. A pacjentom z Kalinowszczyzny zaczęła urządzać ośrodek zdrowia. „Wynajęłam niewykończoną część nędznego zresztą domu przy ul. Kalinowszczyzna 47, bez podłogi i pieców i znowu zabawiłam się w architekta. Zaprojektowałam tam dwa gabinety z poczekalnią, gabinet zabiegowy i malutką rejestrację” [podczas budowy wielkopłytowego osiedla na Kalinowszczyźnie nowa przychodnia stanęła naprzeciwko tej zapoczątkowanej przez Litwiniukową i działa do dziś – red.]. Przychodnię zorganizowała też na nowym osiedlu ZOR Bronowice, gdzie wystarała się o trzypokojowe mieszkanie w bloku nr 16 przy ul. Puchacza. Wystarczyło jej to na zorganizowanie pokoju dla lekarza ogólnego, dentysty i pokoju zabiegowego.
Ale więcej dzielnic miało swoje potrzeby, dlatego lekarka przygotowała dla Lublina plan przychodni, a potem walczyła o pieniądze na jego realizację. Dla dzielnicy Rury – przy ul. Narutowicza, Kośminka – ul. Żelaznej, Krochmalnej – ul. Piekarskiej, Lubartowskiej – ul. Kowalskiej. Pierwsza wolnostojąca przychodnia z prawdziwego zdarzenia stanęła przy ul. Weteranów 11 (również działa do dziś). „Kosztowała mnie ona wiele płomiennych wystąpień na Komisjach Oceny Projektów Inwestycyjnych, gdyż była za duża według norm dla budującej się dzielnicy Racławickiej”.
Kazimiera Litwiniukowa na przychodniach nie poprzestała. Gdy obejmowała stanowisko, w mieście były dwa małe żłobki „mieszczące się w absolutnie nieodpowiednich pod względem higienicznym pomieszczeniach na ulicy Przemysłowej i Kalinowszczyźnie”. Budował się wprawdzie jeszcze jeden, ale potrzeb było znaczne więcej. Przy współpracy z wydziałem architektury rezerwowała place pod ich budowę, ale te inwestycje nie szły łatwo. „Problem ten sprawiał mi najwięcej trudności i goryczy. Byłam jakimś don kichotem walczącym o straconą sprawę. Mówiono o mnie: Zabiera głos, na pewno będzie mówić o żłobkach. Kobiety powinny wrócić do domu i zająć się dziećmi. Zapewne wiele z nich chętnie by to zrobiło, gdyby miały zapewnione utrzymanie dla dziecka i siebie”.
Zdecydowanie sprawniej szło tworzenie gabinetów lekarskich i dentystycznych w szkołach. Na tym polu lekarka miała duże sukcesy.
Gdy w 1963 r., po 11 latach opuszczała stanowisko kierownika Wydziału Zdrowia, uczniowie wszystkich szkół podstawowych i średnich mieli opiekę profilaktyczną i stomatologiczną. Litwiniukowa wróciła na pełen etat do przychodni przeciwgruźliczej dla dzieci.
Barbara Malinowska: – Mama była zawsze pełna emocji. Z jednej strony jeżeli była sprawa, która wydawała się podła, nędzna, złościło ją to. Jednocześnie w kontaktach z ludźmi szalenie opanowana. Pracowała prawie do końca. Jedno z ostatnich wspomnień związanych z mamą jest takie. Byliśmy na wakacjach. Mama, już nie będąc kierownikiem Wydziału Zdrowia, dalej pracowała nad programami profilaktycznymi. Rozłożyła na trawie wielkie arkusze papieru, a ja pomagałam jej liczyć ogniska gruźlicy, liczbę przychodni. A ona ciągle martwiła się, że jest za mało szpitali i sanatoriów. Jak widać, jej życia zawodowego nie dało się odłączyć od naszego życia rodzinnego. Ale to nam nie przeszkadzało.
Mama do spraw materialnych wagi nie przywiązywała zupełnie. Dwa razy straciła dom: najpierw w 1939 r., a potem w 1944, jak ją Sowieci zabrali. Zawsze mówiła, że najważniejsze jest to, co ma się w głowie. Kiedyś oddała całą swoją pensję kobiecie, którą okradli, a potem od babci pożyczała pieniądze abyśmy mieli co jeść przez miesiąc. Mama była właśnie takim człowiekiem.
***
Kazimiera Litwiniukowa zmarła 25 października 1963 r. na raka wątroby. Została pochowana na cmentarzu przy ul. Lipowej.
Krystyna Litwiniuk-Płatakis również jest lekarzem (pediatrą). Napisała książkę „Póki pamięć dopisuje, póki jeszcze czas”, w której wykorzystała fragmenty wspomnień matki. Kazimiera Litwiniukowa spisała je na konkurs „Lublin w moim życiu” w 1969 r. (właśnie te wspomnienia cytowane są w tekście).
Jerzy Litwiniuk zmarł w 2012 r. Był poetą, tłumaczem języka białoruskiego, ukraińskiego, rosyjskiego, francuskiego i angielskiego. Z fińskiego przetłumaczył „Kalevalę” [dzieło nazywane jest fińskim eposem narodowym – red.].
Barbara Malinowska, na pierwszym roku historii sztuki KUL wyszła za mąż, urodziła córkę. Następnie zrobiła specjalistyczne studium bibliotekarskie, a potem wyższe studia na UMCS – pedagogikę kulturalno-oświatową. Przez całe zawodowe życie pracowała w szkole, m.in. przy ambasadzie polskiej w Wiedniu i dawnym technikum mechanicznym przy ul. Długosza.
Akademia Opowieści. "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze