Ratował cmentarz żydowski, zbierał po świecie okruchy wrocławskiej historii, remontował Pałac Królewski, stawiał na cokołach sławnych obywateli miasta. Bo Maciej Łagiewski uważa, że o dom trzeba dbać.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?

Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]

A jego domem jest Wrocław, tu się urodził i tu zamierza zostać na zawsze. Pasuje do niego cytat z wiersza Karla von Holteia, napisanego w śląskim dialekcie – „Suste nischt ock heem”, „nie ma jak w domu”. Wyryto go na nagrobku tego zakochanego w Polakach XIX-wiecznego poety, pisarza, aktora, jednego z nielicznych wrocławian, którzy weszli do historii literatury niemieckiej.

Ale ukochani Polacy splantowali grób Holteia na cmentarzu przy ul. Krakowskiej, więc Maciej Łagiewski kazał fragment tego wiersza wykuć na tablicy, którą w 1998 r. umieścił na budynku przy ul. Rzeźniczej 32/33. Kiedyś stał tam hotel Pod Trzema Górami, będący domem Holteia, więc „suste nischt ock heem” nabrało podwójnego znaczenia.

Holteiowskich pamiątek, które pokazuje teraz w Pałacu Królewskim na wystawie „1000 lat Wrocławia”, Łagiewski szukał po całych Niemczech. Chciał, żeby polski Wrocław zobaczył i zrozumiał, że czystki historyczne bywają wielkim wstydem. I że o małą ojczyznę należy dbać.

Mógł się zająć sportem – w 1975 r. zdobył wicemistrzostwo Polski w sztafecie 4 x 100 m, pracował na AWF, trafił nawet na plakat promujący sport. Mówi, że lubi sportową rywalizację.

Mógł zostać też adwokatem, bo skończył prawo. Albo architektem, jak ojciec, pracujący w Dyrekcji Odbudowy Wrocławia. Porządne zawody, godne potomka szanowanego wielkopolskiego rodu. Wiem, że ma w swojej bibliotece „Historię sztuki” Springera ze spalonymi kartkami, bo ojciec wyciągnął ją z ogniska rozpalonego na pl. Solnym. Z tej książki uczył się podstaw wiedzy o architekturze.

Ale został dyrektorem Muzeum Miejskiego Wrocławia. Historia budynków mu nie wystarczała. Postanowił poznać dzieje ludzi. Zaczął od własnego podwórka, próbując ustalić, kim był właściciel domu, w którym mieszkał z rodzicami przy parku Południowym. Bo wszędzie zostawił ślady: meble, książki, nagrobek psa w ogrodzie. Nawet na kluczach wyryto inicjały „CS” – Carl Sachs, kupiec. A potem zajął się całym Wrocławiem.

Widuję go czasem, gdy idzie przez Rynek. Zatrzymuje się, żeby podnieść papierki albo sprawdzić, czy rynna na kamieniczce się nie obluzowała. Chodzi na gruzowiska budynków, żeby zobaczyć, czy nie można ocalić jakiejś płaskorzeźby albo balustrady. Wzruszająca jest ta jego troska o miasto.

Romantyk z kluczami

Kilkanaście lat temu we „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ukazał się list czytelniczki, która opisała podróż do Wrocławia ze swoją matką, marzącą o odwiedzinach rodzinnego miasta. Chciały koniecznie wejść do ratusza, który był akurat zamknięty. Wszak poniedziałek to święty dzień odpoczynku dla muzealników. „W Niemczech nikt by nas do muzeum nie wpuścił” – pisała czytelniczka, ale „romantyczny polski dyrektor” dla tej jednej starszej pani otworzył ratusz. Niedługo potem zmarła, ta podróż do Wrocławia była więc pierwszą i ostatnią.

Czy Maciej Łagiewski jest romantyczny? Na pewno rozumie ból ludzi, którzy utracili małą ojczyznę. Rozumie, bo sam jest do niej przywiązany całym sercem. Widział ludzi, którzy po 60 latach przyjeżdżali do Wrocławia z kluczami od rodzinnego domu. I klucze pasowały do zamka, bo drzwi wejściowe stały się wewnętrznymi i nikt go nie wymienił. Spotykał się też z mieszkańcami Wrocławia, którzy do końca swojego życia nie lubili tego miasta, bo nie było ich miejscem na ziemi. Nie było Wilnem, Lwowem czy Stanisławowem.

Malarka Krzesława Maliszewska, która czasem odwiedzała Macieja Łagiewskiego, stwierdziła kiedyś, że ma wiele szczęścia. Bo pod jej oknem we Lwowie stał Fredro. I ona ze swojego wrocławskiego mieszkania spogląda na ten sam pomnik. Ale – jak mówi Łagiewski – nie każdy przywiózł ze sobą hrabiego Fredrę. Nie udało się zabrać szkoły, kościoła czy parku. Niektórzy nie mają żadnej rekompensaty, ani materialnej, ani duchowej.

Ta wrażliwość pomaga mu budować mosty między Polakami a Niemcami, między wysiedlonymi z Kresów i wypędzonymi z Breslau.

Opowiadał mi, że jego ojciec doświadczył przymusowego wysiedlenia. Mieszkał w Chojnicach, mieście granicznym. Zaraz po agresji niemieckiej w 1939 r. wprowadzili się tam Niemcy. Zajęli dom i zabrali wszystko, co w nim było. Gdy wrócił po wojnie z przymusowych robót, nowa władza przydzieliła dom komuś innemu. Tadeusz Łagiewski musiał poszukać sobie nowej ojczyzny, wybrał Śląsk. Poszedł drogą wydeptaną przez całe pokolenia Wielkopolan, dla których Breslau był naturalnym zapleczem edukacyjnym i miejscem pracy.

Do Niemców był uprzedzony, zabrał do Wrocławia cały bagaż poznańskiej historii zmagań z pruskim zaborcą i wspomnienie „najdłuższej wojny nowoczesnej Europy”. Ale rozumiał przeszłość Śląska. Dla niego dzieje Wrocławia nie kończyły się na średniowieczu i nie zaczynały ponownie w 1945 r. Wyjaśniał synowi cierpliwie, dlaczego na skrzynce jest napis „Briefen – Zeitungen”, a na żeliwnych włazach do kanałów widnieje nazwa firmy z „Breslau”. Dlaczego na budynku Biblioteki Uniwersyteckiej przy ul. Szajnochy oglądamy pięciopolowy herb miasta, a na tramwajach – dwupolowy. Wprowadził syna w przeszłość miasta. A teraz Maciej Łagiewski robi to samo dla wrocławian. Pisze książki, robi wystawy, zabiera ludzi na historyczne spacery.

Zawsze mam problem, gdy umawiam się z dyrektorem na rozmowę, bo idąc na spotkanie ze mną, Maciej Łagiewski ginie gdzieś po drodze. Muzeum Miejskie ma sześć oddziałów, więc między Ratuszem, Pałacem Królewskim albo Arsenałem wszystko może się wydarzyć. Ktoś zapyta, gdzie jest „Biały Bocian” albo jak dojść do pałacu Langhansa, a dr Łagiewski natychmiast zamieni się w przewodnika.

To silniejsze od niego – musi opowiedzieć, pokazać, wytłumaczyć. A że ma w sobie pasję, potrafi pociągnąć tłumy. Spacerów po starym cmentarzu żydowskim z Maciejem Łagiewskim lepiej nie reklamować, bo chętnych jest zawsze dużo za dużo.

Życie jest na cmentarzu

Żartuje, że zazwyczaj ludzie kończą na cmentarzu, a on na cmentarzach zaczynał. Siedział na murze przy grobowcu bankiera Heimanna i patrzył, jak Janusz Gajos wciela się w postać Janka Kosa. Na wojskowym cmentarzu przy ul. Wiśniowej zrobił swoje pierwsze zdjęcie, uwieczniając – o paradoksie – usunięty w latach 70. grób słynnego teoretyka wojskowości gen. Karla von Clausewitza. Z nagrobnych napisów poznawał losy ludzi, którzy na całe życie byli związani z tym miastem.

Epitafia kupców, polityków czy artystów opowiadają nie tylko o ich życiowych sukcesach, ale i o miejscu, w którym przyszli na świat i z którego zeszli. Czasem pisało się, że zmarły urodził się we Wrocławiu, a choć umarł np. w Berlinie, to na nagrobkach zaznaczano, że pochowany został w rodzinnym mieście. Bo nawet po śmierci ten powrót był ważny. W taki sposób zapuszczano korzenie.

FOT . WOJCIECH NEKANDA TREPKA

Kiedyś przed laty znalazł na cmentarzu żydowskim przy ul. Ślężnej napis: „Urodzony w Gnieźnie, zmarł w Inowrocławiu, pochowany w Breslau”. Pobiegł do ojca i powiedział: – Patrz, tato, oto historia naszej rodziny.

I w pewnym sensie nią była. Bo ojciec też pochodził z Gniezna, a mama z Inowrocławia. „Ojciec jako dziecko kupieckie dużo podróżował, studia architektoniczne kończył w Wolnym Mieście Gdańsku, a dyplom nostryfikował w Warszawie. – Byłem za Wisłą – mawiał, czyli na warszawskiej Pradze, i znaczyło to dla niego koniec świata. Miał oczy zwrócone na Zachód” – opowiadał Maciej Łagiewski.

Macewy mówią

Gdy w czasie stanu wojennego odszedł z uczelni, poszedł do konserwatora z propozycją, czy nie warto by ocalić cmentarza przy ul. Ślężnej jako przykładu małej architektury. Ale gdy stawiał powalone nagrobki i odczytywał zatarte inskrypcje, doszedł do wniosku, że istotniejsze od małej architektury jest to, co na niej zapisano. Daty, nazwiska, osiągnięcia. Życie Wrocławia.

Pani Danuta Łagiewska, żona dyrektora, wspomina, jak to z dziećmi w wózku – syn i córka urodzili się w odstępie roku – szła do sklepu, żeby „wystać” mięso na kartki, a zniecierpliwione maluchy krzyczały: „Mamo, chodźmy już do taty na cmentarz”. Zwykle zapadała współczująca cisza i kolejka nachylała się nad „biednymi sierotkami”. A tata z cmentarza nie chciał wyjść.

Bo kto pamiętał, że na tym cmentarzu leżą Kauffmannowie, którzy trzęśli w XIX w. śląskim przemysłem tkackim? Na światowej wystawie w Londynie wyroby z fabryki należącej do Meyera Kauffmanna ze Świdnicy pobiły jakością produkty angielskie, mimo że wyprodukowano je na ręcznych warsztatach tkackich.

Kto wiedział, że doktor Gustav Jacob to dziadek noblisty Maksa Borna i pradziadek sławnej australijskiej piosenkarki Olivii Newton-John?

Czy historia bankierskiej rodziny Heimannów nie jest ważną częścią historii Wrocławia? To przecież Heinrich Heimann dał miastu elektryczny tramwaj.

Albo taki Julius Schottländer, właściciel m.in. części obecnych Bielan, Starego Śleszowa, Karwian oraz gruntów na Krzykach i Ołtaszynie. Wzbogacił się, wyprzedając działkę po działce, kiedy miasto rozbudowywało się w kierunku południowym. Był hojny, ufundował linię tramwajową, park Południowy i dom dla starców. Siwa broda, wydatny nos, krzaczaste brwi – te cechy odziedziczył jego prawnuk Hans. Maciej Łagiewski nawiązał z nim kontakt, dostał nawet na wystawę rodzinne pamiątki Schottländerów.

Te spotkania z przeszłością czasem bardzo bolą. Niemal wszyscy Schottländerowie zginęli w Dachau. Do końca nie wierzyli, że coś złego może im się stać. Hans przetrwał w przytułku dla dzieci. Oddała go matka, chrześcijanka. Wcześniej wyparła się także męża, który trafił do obozu koncentracyjnego.

Byli zasymilowaną rodziną. Hans Schottländer opowiadał Maciejowi Łagiewskiemu o świętach Bożego Narodzenia w ich domu, o osiołku, którego dostał pod choinkę, o życiu w pałacyku na Partynicach i w Wysokiej. Dziś został już tylko grobowiec przy Ślężnej i pamięć, którą my musimy przechować.

Mam na półce postrzępione książki Macieja Łagiewskiego: „Stary cmentarz żydowski we Wrocławiu” z 1986 r. i „Macewy mówią” z 1991 r. Pomagały mi zbudować emocjonalną więź z moim miastem.

Mistrz dyplomacji

„Dajcie mi dobrych kucharzy, a podpiszę korzystne traktaty” – obiecał książę Talleyrand Napoleonowi i wiedział, co mówi. Mistrz gastrodyplomacji zatrudniał najprzedniejszych kucharzy epoki, Avice’a i Careme’a, wiedział, ile warte są nieformalne kontakty.

Maciej Łagiewski pomocy Avice’a nie potrzebuje, bo ma żonę. Danusia Palce Lizać – tak ją nazwał znakomity grafik i smakosz Eugeniusz Get-Stankiewicz. Genialna kucharka, zapraszana do kulinarnych gremiów jurorskich, sadzała przy swoim stole kardynałów, premierów i ministrów, a karmiła tak, że chcieli wracać.

W domu na Borku bywali m.in. Walter Momper, ostatni burmistrz Berlina Zachodniego i pierwszy po zjednoczeniu Niemiec, oraz breslauer Horst Milde, były prezydent Landtagu Dolnej Saksonii.

Piszę o tym, bo Maciej Łagiewski umie nawiązywać przyjaźnie i budować zaufanie. Do siebie, do muzeum, które prowadzi, i do Wrocławia. Widziałam, jak powstała wystawa „1000 lat Wrocławia” w Pałacu Królewskim. Gdy w niemieckiej telewizji zaapelował o pomoc, rozrzuceni po świecie breslauerzy zaczęli przywozić pamiątki.

„Dzisiejsi Niemcy mają tyle życzliwości i zaufania do polskich instytucji, że są gotowi przekazać zabytki ważne dla historii miasta” – mówi dr Łagiewski. Ale to nie jest zaufanie do instytucji, tylko do niego.

Dwa lata temu przyjechała do Wrocławia siostra Carola Kahler OSU, przełożona konwentu urszulanek w Bielefeld, i oddała do muzeum złotniczy skarb – naczynia liturgiczne wywiezione w 1946 r., w tym 300-letnią monstrancję wykonaną ze srebra i złota przez wrocławskiego mistrza Tobiasa Schiera oraz cyborium, czyli naczynie na komunikanty, które wyszło z pracowni seniora wrocławskiego cechu złotników Gottfrieda Heintzego około 1700 r. Nadzwyczaj hojny dar.

Galeria sławnych obywateli

Karl Holtei powiedział kiedyś, że „w naturze ukochanego rodzinnego miasta tkwi niedocenianie jego synów, którzy z wielkimi uczuciami i niejednymi ofiarami działają dla jego dobra”. Nawet dzisiaj trudno byłoby tę skargę odrzucić. Być może praca na rzecz miasta uważana jest przez wrocławian za zwykły obowiązek, bo ludzie, którzy przyczynili się do rozwoju Wrocławia, nie są specjalnie honorowani czy pokazywani jako modelowy przykład obywatela.

Wśród prawie 170 wrocławskich pomników, rzeźb i pamiątkowych głazów zaledwie kilka poświęconych jest wrocławianom, z urodzenia lub zasług. Tylko Maciej Łagiewski, tworząc ratuszową Galerię Sławnych Wrocławian, odsłaniając kolejne marmurowe popiersia, przypomina, że Wrocław zdobył sobie opinię miasta ludzi, dla których nie ma zbyt trudnych zadań. Na cokołach stoją Niemcy i Polacy. Bo i my, i oni mamy tę samą małą ojczyznę.

Cenię sobie ten most przerzucony między Breslau a Wrocławiem i cenię sobie jego budowniczego. Cieszę się, że to Karl Gotthard Langhans, architekt z Wrocławia, zaprojektował Bramę Brandenburską w Berlinie, wrocławski dermatolog Albert Neisser odkrył gonokoki, a Max Berg zaprojektował podziwianą w świecie Halę Stulecia. Że Hugo Steinhaus przeniósł ze Lwowa mit „lwowskiej szkoły matematycznej”, a wielki Hirszfeld budował wrocławską medycynę. Wszyscy są Cives Wratislavienses. Miasto włączyło ich do swojej historii.

AKADEMIA OPOWIEŚCI. "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem naszego FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto
za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto
za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Można było jeszcze wspomnieć o książce "Mosty Wrocławia", w jakiś sposób też ukazującej wyróżnik miasta
już oceniałe(a)ś
0
0