Prof. Jan Moll jako pierwszy przeszczepił serce w krajach Europy Wschodniej. - Lekarzem został przez rozlany wyrostek, a światową kardiochirurgię poznał dzięki zaproszeniu na obiad - wspomina jego syn - prof. Jacek Moll.

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszej akcji?

Cezary Łazarewicz radzi jak pisać [PORADNIK]

"Nieznani bohaterowie naszej niepodległości". Weź udział w naszej akcji, przyślij opowieść [FORMULARZ]

 

Elżbieta Sokołowska: Pana tata urodził się w Polsce, której wtedy jeszcze nie było na mapach, ale do szkoły poszedł już w wolnym kraju.

Prof. Jacek Moll, szefem Kliniki Kardiochirurgii Centrum Zdrowia Matki Polki: – Przyszedł na świat 24 października 1912 roku, a więc niemal dokładnie sześć lat przed odzyskaniem niepodległości. Dzieciństwo spędził w Inowrocławiu.

Jak opowiadał, o wyborze zawodu, podobnie jak o wielu rzeczach w jego życiu, zadecydował przypadek, czyli rozlane zapalenie otrzewnej z powodu pęknięcia wyrostka robaczkowego. Zachorował, mając 9 lat i w tamtych czasach była to choroba nieuleczalna.

Jego ojciec, inowrocławski farmaceuta, znalazł jednak w Toruniu odważnego chirurga, który podjął się operacji, która co prawda przebiegła z licznymi komplikacjami i późniejszymi powikłaniami, ale uratowała dziecku życie. Nic dziwnego, że po ukończeniu gimnazjum podjął decyzję, że zostanie lekarzem. Medycynę zaczął studiować w Poznaniu, ale po roku przeniósł się do Francji, skąd po trzech latach wrócił, żeby dokończyć studia w Warszawie. Dyplom otrzymał w czerwcu 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny.

W latach wojny zawodowe doświadczenie zdobywał w Radomiu, tam także poznał swoją przyszłą żonę, a moją mamę, której ojciec również był aptekarzem. Pracował jako lekarz w szpitalu, jednocześnie leczył również pacjentów w okolicznych wsiach, udzielał także pomocy medycznej tamtejszym partyzantom. To była prawdziwa szkoła, bo w tamtych trudnych czasach lekarz musiał sam radzić sobie ze wszystkim, m.in. jako chirurg zszywać rany albo operować brzuchy. Kiedy np. partyzant został postrzelony w nogę, to ranę się zaszywało i nogę wkładało w gips, że to niby złamanie, aby Niemcy się nie dowiedzieli o postrzale. Problem był w tym, że rana pod gipsem swędziała i ludzie musieli się drapać.

Ojciec wspominał, że później się okazało, iż w tych ranach zalęgały się muchy. To jest może obrzydliwe, ale było skuteczne, bo ich larwy wyjadały również martwe tkanki, co sprzyjało gojeniu się ran i ludzie dzięki temu przeżywali.

ZOBACZ TAKŻE: Największe Centrum Symulacji w Polsce już otwarte. Studenci odbierają poród i znieczulają tu fantomy [ZDJĘCIA]

Przyjmował także porody. Pamiętam, że kiedy pewnego razu, już w Łodzi, opowiadał prof. Teresie Pajszczyk, która przyjmowała na świat również nasze dzieci, o tym, jak musiał sobie poradzić z porodem pośladkowym, pani profesor ginekolog położnik, aż się za głowę złapała: „I ta kobieta to przeżyła?!”. W odpowiedzi usłyszała: „No przeżyła. Wszystkie pacjentki przeżywały”...

Na wsi zdarzały się również zabawne sytuacje.

Kiedyś na przykład jeden z gospodarzy poprosił go, żeby zbadał niedomagającą krowę. Ojciec wyjaśnił, że nie jest weterynarzem, tylko lekarzem, który leczy ludzi. W odpowiedzi gospodarz stwierdził uspokajająco: „Ale krowa o tym nie wie, niech pan ją leczy”. No więc zbadał ją i coś tam podobno pomógł…

Dla mnie opowieści ojca o tym, co musiał robić w czasie wojny, były fascynujące. Dzisiaj, w związku z postępem w medycynie, mamy przecież tak wąskie specjalizacje, że nam, kardiochirurgom, nie wolno np. nawet dotknąć brzucha, jeżeli nie mamy specjalizacji z chirurgii ogólnej.

Zaraz po wojnie pański tata trafił do Poznania?

– Pracując w szpitalu w Radomiu, poznał znakomitego chirurga, prof. Kazimierza Nowakowskiego, też zresztą pochodzącego z Inowrocławia, który wracając po zakończeniu wojny do Poznania, gdzie był ordynatorem oddziału chirurgicznego w Szpitalu Miejskim, zabrał go ze sobą. Tam powstał oddział torakochirurgii, czyli chirurgii klatki piersiowej, która wtedy była jeszcze w powijakach, bo wcześniej nawet respiratorów nie było. Operacyjnie leczono tam głównie gruźlicę, która zaraz po wojnie była największym problemem, bo antybiotyki były trudno dostępne, a właściwie ich nie było. Rozwiązano ten problem dopiero po jakimś czasie, kiedy pojawiła się streptomycyna.

W „Tajemnicach serca” profesor pisze: „Poznając w codziennej pracy problemy chirurgii płuc i tętnic, niespodziewanie skierowałem swoje zainteresowanie na chirurgię serca”. Wtedy się zaczęła ta bodaj największa przygoda jego życia?

– Tak było. Pod koniec lat pięćdziesiątych do Polski przyjechał przedstawiciel Fundacji Rockefellera, rozglądający się za ludźmi, których mógłby wziąć na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Pewnego dnia trafił również na mojego tatę. Mieszkaliśmy wtedy całą rodziną w służbowym mieszkaniu na terenie szpitala. Jak później ojciec wspominał, dr. Petersonowi spodobało się to, że kiedy przyszedł, a on był właśnie w przerwie między operacjami i wybierał się coś zjeść, zaprosił go do domu i poczęstował obiadem.

– Wszyscy, których spotykam, opowiadają mi o sobie różne rzeczy, a pan jest pierwszym, który zaproponował, żebym coś zjadł – powiedział. I tak, dzięki przypadkowemu posiłkowi, zdobył jego sympatię.

We wrześniu 1958 roku, a było to w okresie kończenia działalności w Poznaniu i obejmowania kliniki w Łodzi, wraz z dwoma kolegami ojciec poleciał do kolebki światowej kardiochirurgii w Minneapolis, czyli kliniki chirurgicznej Uniwersytetu Minnesota, której pionierskie osiągnięcia w tej dziedzinie były dziełem dwóch ludzi, profesorów Owena Wagensteena i Clarence’a Lilleheia. Wśród jej wychowanków było wielu znakomitych lekarzy, w tym również prof. Christian Barnard, który w grudniu 1967 roku dokonał w Kapsztadzie pierwszego przeszczepu serca. Chociaż stypendium było roczne, a prof. Lillehei, któremu asystował do operacji i przygotowywał pacjentów, chciał go koniecznie zatrzymać, do Polski wrócił już po pół roku, bo ciągnęło go do rodziny i do pracy. W tym stosunkowo krótkim czasie nauczył się jednak bardzo wiele, odwiedził m.in. słynne kliniki braci Mayo w Rochester oraz prof. De Bakeya w Houston i zrozumiał, co to jest prawdziwa kardiochirurgia.

Ponieważ aby zoperować serce, trzeba je na dłużej zatrzymać, niezbędnym urządzeniem jest aparat do krążenia pozaustrojowego, którego wówczas w Polsce nie mieliśmy. Wcześniej operacje tego rodzaju odbywały się u nas z wykorzystaniem hipotermii, która pozwalała na krótko zatrzymać serce bez konsekwencji w postaci uszkodzenia mózgu. Chociaż w Ameryce mieli te urządzenia znacznie wcześniej, początki były bardzo trudne i ryzykowne, a z powodu wysokiej śmiertelności pacjentów, których średnio przeżywała połowa, stanowiły też ogromne obciążenie psychiczne dla lekarzy. Prof. Lillehei swoje pierwsze operacje u dzieci wykonywał, podłączając je do krążenia ojca lub matki, co umożliwiało wyłączenie i naprawę serca.

U nas największą przeszkodę stanowił wówczas brak dewiz na zakup tego urządzenia za granicą. Ojciec nawiązał więc współpracę z inżynierami poznańskiej fabryki im. Cegielskiego, m.in. z Franciszkiem Płużkiem i Stanisławem Szymkowiakiem. Było to możliwe, bowiem chociaż produkowano tam silniki okrętowe, to narzędziownia była precyzyjna. Mimo że byłem wtedy dzieckiem, pamiętam te rozmowy i dyskusje, bo ojciec, kiedy nie miał co ze mną zrobić, zabierał mnie ze sobą. Po kilku latach i wielu próbach, w tym także doświadczeniach na zwierzętach, w których również uczestniczyłem, dzięki poznańskim inżynierom powstało pierwsze polskie płucoserce i powoli sprawy mogły ruszyć do przodu.

W tym czasie pana ojciec pracował już w Łodzi?

– Formalnie kierownikiem II Kliniki Chirurgicznej w łódzkim Szpitalu Klinicznym im. dr. Seweryna Sterlinga został 1 czerwca 1958 roku i wrócił tam po stypendium Fundacji Rockefellera. Początkowo jednak dojeżdżał do pracy, a cała rodzina przeniosła się na stałe dopiero wtedy, kiedy ojciec dostał mieszkanie. Miałem wówczas 14 lat i byłem już w pierwszej klasie liceum.

Kilka lat później przyszedł wielki dzień: trzynaście miesięcy po historycznym zabiegu prof. Christiana Barnarda w Kapsztadzie, 4 stycznia 1969 roku prof. Jan Moll dokonał pierwszego przeszczepu serca w Europie Wschodniej…

– W literaturze został on opisany jako bodaj 102. przeszczep na świecie. To wtedy zrobiło, można powiedzieć, bardzo dużo złego. Pacjent zmarł kilkanaście godzin po operacji, a ojciec był bardzo krytykowany za – jak mówiono – „eksperymenty na ludziach” i nie brakowało takich, którzy robili wszystko, żeby zdeprecjonować jego działalność. A przecież wszystkie pierwsze operacje, również ta prof. Barnarda, skończyły się niepowodzeniem. W przypadku późniejszych zabiegów prof. Religi, kilkanaście lat później, również dopiero trzeci pacjent przeżył dłużej. Gdyby nie eksperymenty, nie byłoby postępu w nauce, także w kardiochirurgii, która w ciągu kilkudziesięciu lat rozwinęła się w iście błyskawicznym tempie, porównywalnym z rozwojem elektroniki.

ZOBACZ TAKŻE: Profesor Moll przeszczepia serce

Ojciec tak bardzo przeżył tę sprawę i sytuację, która wytworzyła się wokół niego, że nigdy więcej nie powtórzył przeszczepu. Zresztą na całym świecie, po początkowych zachwytach nad przeszczepami serca, w pewnym momencie wszystko stanęło, ponieważ nawet jeśli pacjenci przeżywali, było za dużo przypadków odrzucenia wszczepionych organów. Dopiero po wynalezieniu cyklosporyny, czyli leku o działaniu immunosupresyjnym, który temu zapobiega, sytuacja się poprawiła i w 1985 roku w Polsce znów zaczęto wykonywać przeszczepy, co bardzo ucieszyło ojca, który szczerze gratulował prof. Relidze. Poza tym okazało się, że ważna jest również kwalifikacja pacjentów do tego zabiegu. Według obecnie obowiązujących kryteriów, dzisiaj powiedzielibyśmy, że pacjent mojego ojca „nie nadaje się” do operacji przeszczepienia serca z powodu m.in. nadciśnienia płucnego.

Ten nieudany przeszczep okazał się wielką traumą dla pańskiego ojca. Co było dalej?

– Kontynuacja tego, co było przed przeszczepem, czyli budowa łódzkiej kardiochirurgii i jej zespołu. Leczono zawały i chorobę wieńcową, operowano zastawki i tętniaki, a kiedy na początku lat siedemdziesiątych zaczęto wstawiać by-passy, ojciec wysłał prof. Ryszarda Jaszewskiego do Francji, żeby się tego nauczył. W klinice przy ul. Sterlinga leczono wówczas zarówno dorosłych, jak i dzieci, jednak najczęściej te, które ważyły już powyżej 10 kg, podczas gdy marzeniem mojego ojca było to, żeby operować noworodki z wadami serca.

W międzyczasie ja skończyłem najpierw politechnikę, a następnie medycynę i w 1981 r. zacząłem pracować w tym samym szpitalu. W 1987 przeniosłem się do Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej, którą kierował Zbigniew Religa, gdzie zajmowałem się właśnie noworodkami. Trzy lata później wróciłem do Łodzi, do Centrum Zdrowia Matki Polki, a w tym samym, 1990 roku zmarł mój ojciec. Żałuję, że nie zobaczył, jak żeśmy to wszystko rozkręcili: obecnie co roku operujemy ok. 500 dzieci z całej Polski, w tym przede wszystkim właśnie te najmłodsze, spełniając w ten sposób jego marzenie…

Akademia Opowieści. Nieznani bohaterowie naszej niepodległości

Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.

Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej Wyborcza.pl/akademiaopowiesci. Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto

za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto

za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto

Komentarze
Pamiętajmy również o tym, że Ci ludzie dla obecnie rządzących są odpadami, które budowały potęgę okupacyjnego rządu Komunistów-bo Polski wtedy nie było...
już oceniałe(a)ś
8
0
Bardzo ciekawy artykuł. To są prawdziwi polscy bohaterzy.
już oceniałe(a)ś
6
0
fajnie, że jest taka akcja przypominająca ludzi tamtych czasów
już oceniałe(a)ś
5
0