Po raz pierwszy od kilku tygodni dzień był słoneczny. Chciało się żyć. Mężczyźni wrócili do swoich codziennych prac na roli. Była wojna, ale trwała już tak długo, że każdy zdążył się do niej przyzwyczaić. Dzieci sąsiadów bawiły się przed domem. Obserwowałam je z okna kuchni. Ojciec z bratem zginęli w partyzantce. Zostawili mnie samą ze schorowaną matką. Jakie miałam szanse, żeby wyjść za mąż? Żadne. Wszyscy kandydaci byli już pozajmowani, a ci wolni walczyli na froncie. Byli tylko po to, żeby za chwilę ich nie było. Wąską drogą od strony lasu jechał czarny samochód. Nie znałam się na markach, ale wiedziałam, że to Niemcy. Tylko oni jeździli takimi samochodami. Jakoś się ich nie bałam. Dzieci rozbiegły się do domów. Sąsiedzi ostrzegali je codziennie: jak zobaczysz samochód, to uciekaj, ratuj się.
Ale przed czym? U nas w wiosce od dwóch lat już nie było ataków. Niemcy często przejeżdżali wzdłuż naszych domów, bo to jedyna droga do miasta.
Ten samochód zatrzymał się pod naszym domem. Mama siedziała na werandzie. To dobrze, bo gdybym ja miała się porozumieć moim niemieckim, niewiele by zrozumieli. Nie mam głowy do języków. A mama świetnie sobie radziła. Nie tylko z niemieckim, ale z francuskim i rosyjskim. Nawet trochę po angielsku rozumiała. Z tarasu dobiegał śmiech mamy. Lubiła żartować. Nawet teraz, kiedy już wcale nie wstawała z wózka, była iskierką, dzięki której ja się jeszcze śmiałam. Bo z czego miałam się cieszyć? Przed pójściem spać modliłam się zawsze o jedzenie. Żeby mieć co do garnka włożyć następnego dnia. O męża już dawno przestałam. Dla ludzi byłam już starą panną przykutą do matki. Nieśmiało wyszłam z domu, wycierając dłonie w ścierkę do naczyń. Mama dalej rozmawiała z Niemcem, a ja tylko robiłam dobrą minę. Rozumiałam co któreś słowo. Z samochodu wybiegł ogromny pies. Mordę miał wielką, ale z oczu dobrze mu patrzyło. Podbiegł do mnie. Zaczął obwąchiwać mi spódnicę, w którą niedawno wycierałam ręce. Chyba wyczuł, że mięso na obiad. Pierwszy raz od nie wiadomo kiedy. Pies wpychał swój mokry nos w każdy kąt werandy. – To moja córka – matka zauważyła, że wyjrzałam z swojego azylu, kuchni. – Magdalena. Ma 23 lata. A nadal panienka – chwyciła mnie za rękę, a ja wymusiłam uśmiech. Nie musi o tym mówić wszystkim napotkanym mężczyznom. – Dzień dobry – odezwałam się nieśmiało, nie byłam pewna czy mówię „dzień dobry”, czy „dobry wieczór”. Skinęłam głową i wróciłam do kuchni, gdzie mogłam przysłuchiwać się rozmowie. Z okna miałam idealny widok na ganek. Pieczeń się nie przypaliła. Byłoby wstyd zmarnować jedzenie, które trafia się tylko od święta. Mama znowu się zaśmiała. Chyba dobrze czuła się w towarzystwie tego Niemca. Spojrzałam przez okno. Był przystojny, blond włosy delikatnie opadały na czoło, a oczy miał tak niebieskie jak letnie niebo. W mundurze wyglądał bardzo poważnie i nierealnie. Jakby ktoś go namalował i postawił u nas na ganku. – Magdalenka! Nakryj do stołu i przygotuj dla pana pokój. Skierowali go do nas, żeby tu zamieszkał – krzyknęła uradowana mama, czytając jakieś odgórnie nadane pismo.
Nie, na pewno się przesłyszałam.
Mieszkał już z nami pół roku. Co rano rąbał drewno na podwórzu. Później jechał do pracy. Codziennie przywoził jedzenie. O tyle dobrze, że nie musiałyśmy się o to z mamą martwić. Był nam potrzebny. Nie wyobrażam sobie życia, gdy skończy się wojna, a on wróci do siebie. – Magdalenka, ty się zakochałaś? Ile można do ciebie mówić? – mama znowu mnie przyłapała. Zapatrzyłam się, jak on wkłada drewno do wiadra i niesie na ganek. – W kim miałam się zakochać? – spojrzałam na matkę. Wzięłam kosz z orzechami włoskimi i wyszłam przed dom. Usiadłam na schodach i próbowałam skupić się na obieraniu.
Co wieczór, gdy położyłam mamę spać, siadaliśmy w salonie i rozmawialiśmy. Jednak to częściej on mówił, a ja tylko przytakiwałam. Albo wypowiadałam jakieś pojedyncze słówka. – Dość tego – zaśmiał się, mówiąc tym swoim perfekcyjnym niemieckim. – Od dzisiaj bierzesz się do nauki – zaczął mnie łaskotać, chociaż wiedział, że tego nienawidzę. Śmiałam się jak opętana. Z pewnością obudziliśmy tym mamę, ale mało mnie to obchodziło. – Nie będę się uczyć – śmiałam się, próbując wyrwać się z jego objęć. To wszystko zmierzało w złą stronę. On nie mógł się zakochać. Nie we mnie. – Co to jest? – wstał i podszedł do parapetu, na którym stały doniczki z kwiatami. – Proste – zaśmiałam się pewna siebie – der Blumentopf, doniczka.
Jednak on zrobił skwaszoną minę, powiedział to samo, akcentując każdą sylabę. Przecież dokładnie tak samo powiedziałam.
Wieść niosła, że wojna niedługo się skończy. Wszyscy cieszyli się. Nastanie spokój, będzie można normalnie żyć i patrzeć w przyszłość. Jednak czułam ukłucie w sercu za każdym razem, gdy ktoś o tym wspominał. To nie tak, że nie chcę, żeby wojna się skończyła. Chcę. Nie chcę tylko, żeby on wyjechał.
– Lena – wszedł do domu. Od kilku miesięcy tak do mnie mówił. A mnie to nie przeszkadzało. Nawet podobało się. – Gdzie położyć ziemniaki? – wytarł ręce w ścierkę, którą wyprałam rano. – Ziemniaki? – zapytałam, wyrwana z zupełnie innego świata. – Zostaw na ganku. Noce są już chłodne – spuściłam głowę. Nie chodziło o ziemniaki. – Kiedy wyjeżdżasz? – wyszeptałam. Bałam się jego odpowiedzi, ale musiałam ją usłyszeć. Tak wiele mu zawdzięczałam. Jedzenie, naukę, pomoc w domu, opiekę. Nawet nie zauważyłam, kiedy stał się dla mnie najważniejszym człowiekiem w życiu. Kto wie, może dzięki niemu jeszcze żyję. – W przyszłym tygodniu – odparł chłodno i wyszedł z kuchni. Słyszałam, jak z hukiem rzuca worek z ziemniakami na drewniany ganek.
Gdy wsiadał do pociągu wraz z innymi, serce pękło mi po raz trzeci – najpierw śmierć ojca, później brata, a teraz jego wyjazd. Wyjeżdżał, kiedy zdrowie mamy znowu się pogorszyło. Nigdy nie rozmawialiśmy o naszych uczuciach. Mama zmarła niecały tydzień po jego wyjeździe. Zostałam sama. Sprzedałam dom, który przypominał mi o wszystkich dobrych i złych chwilach. Pieniędzy nie było z tego dużo. Wystarczyło na bilet do Niemiec. Źle zrobiłam, że pozwoliłam mu wyjechać. To moja jedyna szansa. Drugiej już nie będzie.
Zapalam duży czerwony znicz i stawiam białe goździki przy ich zdjęciu. Uśmiechają się. Przeszli tak wiele, a nieśli w sobie więcej miłości niż niektóre współczesne rodziny. Żyli z całych sił, ciesząc się każdą chwilą. Odeszli z tego świata razem.
Moja prababcia Magdalena i mój pradziadek Marco, który po powrocie do Polski został zwykłym Markiem. Odnaleźli się i nigdy więcej nie rozstali. Doczekali się trójki synów i gromady wnuków. Magdalena odwdzięczyła się Markowi i nauczyła go polskiego.
DWANAŚCIE OPOWIEŚCI
Pół roku temu poprosiliśmy czytelników: opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Na ogłoszony konkurs przysłaliście 1655 prac.
Kapituła konkursowa pod przewodnictwem Włodzimierza Nowaka, w skład której weszli Maria Sadowska, Jacek Dehnel, Lidia Ostałowska i Tomasz Pietrasiewicz, wyróżniła 12 prac, a spośród nich wybrała potem trzy zwycięskie.
A 24 czerwca zapraszamy czytelników do Lublina na wspólne świętowanie finału Akademii.
Harmonogram Festiwalu Małych Opowieści - TUTAJ
Na wszystkie nasze imprezy - wstęp wolny.
Wszystkie komentarze