O babci Hani w mojej rodzinie mówiło się z pogardą albo wcale. Była takim naszym wioskowym głupkiem, czarną owcą, zgniłym jajem, do którego lepiej się nie zbliżać, bo wybuchnie.
Mój ojciec mówił wprost, że była złą matką i prowokatorką domowych awantur. Zajmowała się tylko sobą i nie lubiła ani swojego męża, ani syna. Miał jej za złe, że choć nie musiała pracować, na złość wszystkim zatrudniła się jako pomoc w miejskiej bibliotece i spędzała tam każdą wolną chwilę.
Moi rodzice nie chcieli, żebym miała z babcią kontakt. Istniało ryzyko, że nałykam się bzdurnych teorii spiskowych, których babcia nie żałowała nikomu, kto miał pecha siedzieć koło niej na weselu czy pogrzebie.
Jednak prawdziwy problem z dziwną babcią pojawił się, kiedy wyrzuciła dziadka z domu. Nikt nie wiedział, o co poszło, ale wszyscy wiedzieliśmy, w której drużynie gramy. Dziadek Marek był prostym i surowym człowiekiem. Nie życzył sobie naszej litości. Oddał babci mieszkanie we Wrocławiu i co miesiąc wysyłał jej część swojej emerytury. Zamieszkał w drewnianej budce na działce pod lasem, by być blisko swoich pszczół. Tylko zimę zgadzał się przeczekać u nas. Po paru latach zmarł. Wykończyły go nieleczone wrzody żołądka. Babcia nie przyszła na pogrzeb. Była zbyt samolubna i kłótliwa, żeby z nią wytrzymać, ale odrobinę za mało szalona, żeby ją ubezwłasnowolnić i zamknąć w ośrodku. Umyślnie rujnowała nerwy dwóch mężczyzn w swoim życiu. Zasłużyła sobie na to, żeby ignorować jej telefony i udawać, że nie istnieje. Tak mi ją przedstawiono, a ja, jako dziecko, nie miałam powodu, żeby się nie zgadzać. Słyszałam czasami: „Nie wiem, po kim ty jesteś taka roszczeniowa, chyba po babci Hani”, „Wdałaś się w babcię Hanię, ona też jest taka uparta”, i było mi wstyd.
Poszłam do liceum we Wrocławiu. Dojazdy nie wchodziły w grę, pozostawał internat. Propozycja, żebym zamieszkała z babcią Hanią, padła tylko jako ponury żart. Pierwszy rok szkoły średniej w obcym mieście zupełnie mnie przerósł. Z jednej z najlepszych uczennic w wiejskim gimnazjum stałam się najgorszą w dobrym liceum. Z każdym miesiącem czułam się gorzej. Ktoś naskarżył wychowawcy, że słyszał, jak wymiotuję w toalecie. Często wymiotowałam ze stresu. Wszyscy myśleli, że mam bulimię i robię to specjalnie. Zostałam szkolnym „Rzygusiem”.
Pewnego dnia dyżurny wywołał mnie z lekcji, bo, jak twierdził, moja babcia czeka w sekretariacie. Nie wierzyłam i byłam wściekła. Świetnie, brakowało mi tylko, żeby moja szurnięta babcia narobiła mi wstydu w szkole. Dziwne, że w ogóle wiedziała, gdzie się uczę. Przyniosła mi ciastka, które podobno „regulują zagrzybienie ogólnoustrojowe”. Pomyślałam, że ochroniarz nie wpuściłby jej, gdyby przyznała, że chce rozdawać „ciastka z ksylitolem”. Później dowiedziałam się, że to rodzaj cukru, nie narkotyk. Przytakiwałam wszystkiemu, co mówiła, i modliłam się, żeby sobie poszła, zanim zadzwoni dzwonek na przerwę. Obiecałam ją odwiedzić.
Mieszkanie babci wyglądało zupełnie inaczej, niż pamiętałam. Paskudna brązowa meblościanka zamieniła się w wertykalny ogródek. Zniknęły fronty szafek, a we wnękach pojawiły się doniczki z ziołami i warzywami. Usiadłam przy stole i zaraz podskoczyłam, bo za plecami rozległ się niski, melodyjny dźwięk. Babcia uderzyła w gong kościelny, taki mały, w kształcie grzyba z krzyżem na czubku.
Robiła to przed każdym posiłkiem. To sygnał, że należy skupić się na obecnej chwili i czerpać jak najwięcej przyjemności z jedzenia. Po obiedzie powiedziała spokojnie: – Śmierdzisz. Palisz papierosy? – Nie, ktoś palił na przystanku i przesiąkłam dymem – skłamałam. – Aj tam, chcesz palić, to pal, nawet tu. Zakazy i dobre rady nie działają, więc ode mnie żadnych nie usłyszysz. Obiecaj mi tylko, że każdego papierosa od tej pory potraktujesz poważnie. Bez myślenia o pierdołach, znaczy się. Skup całą uwagę na smaku i zapachu tego dymu. Skoro tak go lubisz, to spraw, żeby każdy papieros się liczył. Babcia mówiła bez przerwy. Porady na temat zdrowego odżywiania mieszały się z prognozami wybuchu trzeciej wojny światowej, snami, w których zmarli ludzie pomagali jej podejmować decyzje, a także opowieściami o dobroczynnym wpływie okazjonalnego picia własnego moczu. Przeraziła się, gdy przyznałam, że moje włosy są farbowane. Babcia używała tylko naturalnych kosmetyków, które sama robiła w domu. Zrezygnowała nawet z pasty do zębów na rzecz ścierania osadów sodą oczyszczoną i żucia goździków między posiłkami. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Zaczęłam jednak odwiedzać babcię Hanię regularnie. Uczyła mnie gotować, robiłam jej zakupy, odrabiałam u niej lekcje. Łatwiej było mi się uczyć w jej przytulnym zielonym salonie niż w hałaśliwym internacie, gdzie ciągle ktoś chciał iść ze mną na fajkę. Przestałam palić, doszłam do wniosku, że dym jest niesmaczny i w niczym mi nie pomaga. Moje oceny się poprawiły, więc strach, który paraliżował mnie przed każdym dniem szkoły, wyparował. Nie dałam się jednak przekonać do picia moczu i wróżbiarstwa. Nauczyłam się puszczać jej nieszkodliwe dziwactwa mimo uszu.
Kiedyś wyobrażałam sobie babcię Hanię jako zgorzkniałą, zapomnianą przez świat pustelniczkę, a okazało się, że obracała się w sporym gronie innych entuzjastek medycyny holistycznej, joginek i wróżbitek. Babcia zawsze powtarzała, że stare kobiety mogą wszystko, bo nikt nie traktuje ich poważnie. Żeby mi to udowodnić, razem z koleżanką wyniosły z Tesco worek pełen sadzonek. Ochroniarz nawet nie spojrzał na nie. Babcia Hania nie lubiła rozpamiętywać przeszłości. Tylko raz rozmawiałyśmy o dziadku. Rodzina zmusiła ją do ślubu po tym, gdy bardzo młodo zaszła w ciążę. Dziecko zmarło podczas porodu, ale nie było już mowy o rozwodzie. Tłumaczyła, że dziadek był dobrym człowiekiem, ale wymagającym mężem, który miał pecha, że trafił akurat na nią. Kłócili się tak często, że nie mogli wytrzymać przebywania w jednym pokoju. Kolejne dziecko nie poprawiło sytuacji. Chłopiec, który później został moim ojcem, bardzo źle znosił kłótnie rodziców. Dziadek w końcu znalazł sobie kochankę, a babcia oddała się swoim nietypowym pasjom. Dopiero na starość dojrzeli do decyzji o separacji. Mówiła, że gdyby mogła, to poszłaby na studia i nigdy nie wyszłaby za mąż.
Zrozumiałam, że budowanie opinii na podstawie jednej wersji wydarzeń to prosta droga, by zostać kompletnym dupkiem. Rozpoczęłam samotną kampanię na rzecz rehabilitacji babci Hani w oczach reszty rodziny, ale niewiele to pomogło. Oni zapamiętali ją, gdy była uwikłana w pułapkę bez wyjścia i wrogo nastawiona do świata. Ja poznałam wesołą staruszkę, która uczyła mnie medytacji i na każdym kroku przypominała o uważności. Twierdziła, że nauczyła się tego od swojego czarnego kota.
Dzięki babci Hani miło wspominam swoje dorastanie, najbardziej traumatyczny okres życia, w którym wszystko może pójść nie tak. Śmiałam się z jej fascynacji pseudonauką, ale trochę ją rozumiem. Wszyscy czasami wpadamy w tę pułapkę wygodnego tłumaczenia sobie trudnych zjawisk konspiracją, religią czy innymi teoriami wyssanymi znikąd. Babcia nie miała szans się przed tym uchronić. Zdobywała wiedzę na własną rękę. Gdyby miała możliwość kontynuowania nauki, jej historia potoczyłaby się inaczej.
Ale czy byłaby szczęśliwsza? Wątpię. Nie poznałam nigdy spokojniejszej i bardziej zadowolonej z życia osoby. Kiedyś bałam się, że będę jak babcia Hania. Dziś mam 23 lata, bardzo za nią tęsknię i nie pragnę niczego innego, niż być jak ona.
Pół roku temu poprosiliśmy czytelników: opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Na ogłoszony konkurs przysłaliście 1655 prac.
Kapituła konkursowa pod przewodnictwem Włodzimierza Nowaka, w skład której weszli Maria Sadowska, Jacek Dehnel, Lidia Ostałowska i Tomasz Pietrasiewicz, wyróżniła 12 prac, a spośród nich wybrała potem trzy zwycięskie.
A 24 czerwca zapraszamy czytelników do Lublina na wspólne świętowanie finału Akademii.
Harmonogram Festiwalu Małych Opowieści - TUTAJ
Na wszystkie nasze imprezy - wstęp wolny.
Wyborcza.pl/akademiaopowiesci
Wszystkie komentarze