Najpiękniejsze wspomnienie mojego dzieciństwa: jest leniwe letnie popołudnie, siedzimy z mamą i tatą w naszym ogrodzie. Ja bez opamiętania jem czereśnie prosto z drzewa. Odpoczywamy. Ale tak naprawdę moja mama rzadko miała czas, żeby odpoczywać. Wciąż była zajęta. Najczęściej pomaganiem innym. To od niej nauczyłam się, że dawanie może być przyjemniejsze i bardziej satysfakcjonujące niż branie. I wcale nie musiała tego mówić. Widziałam, jak pracuje, jak traktuje ludzi. To mądrość, którą dała mi na całe życie.
Moja mama była lekarzem. Profesor Izabelę Płanetę-Małecką wciąż wspominają pacjenci, których leczyła jeszcze, kiedy byli dziećmi. Ona już tak miała, że robiła na ludziach duże wrażenie. Kiedy wchodziła do jakiegoś pomieszczenia, skupiała na sobie uwagę. Charyzmę czuli i pacjenci, i przyjaciele, i rodzina. Doceniali też oryginalną urodę mamy. Wciąż słyszałam od lekarzy, kolegów, którzy studiowali z mamą: „Pani jest bardzo sympatyczna, ale pani mama to piękna kobieta!”.
Mama urodziła się we Lwowie w roku 1930, wcześnie zmarli jej ojciec i brat. Została tylko z mamą. Po wojnie opuściły swój dom we Lwowie i zaczynały wszystko od początku w Piotrkowie Trybunalskim, z pomocą życzliwej rodziny. Tam mama skończyła szkołę średnią i zaczęła studia w Akademii Medycznej w Łodzi. Tam poznała mojego ojca, z którym tworzyli wspaniałe małżeństwo przez ponad 60 lat. Mama była asystentką w Zakładzie Farmakologii, ale chciała być bliżej pacjentów i trafiła do Szpitala Zakaźnego im. Biegańskiego w Łodzi, później przeniosła się do Kliniki Chorób Dzieci Wojskowej Akademii Medycznej. Kiedy miałam dziesięć lat, obroniła pracę doktorską. To było w rodzinie wielkie święto! Mama zainteresowała się gastroenterologią dziecięcą i założyła pierwszą w Polsce poradnię dla dzieci z chorobami przewodu pokarmowego. Lubiła pracę ze studentami, którzy po latach wspominali prowadzone przez nią zajęcia. Wykształciła wiele roczników studentów, była promotorem ponad 50 prac doktorskich. Zdobyła wiele odznaczeń państwowych, ale najbardziej wartościowy był dla niej Order Uśmiechu, bo oznaczał, że doceniły ją dzieci.
Najważniejsi byli dla mamy pacjenci. Przez ponad 30 lat była związana z harcerstwem i organizowała obozy zdrowotne dla dzieci. Razem ze swoją przyjaciółką dr Aliną Margolis-Edelman przygotowywała wyjazdy sanatoryjne dla dzieci chorych na cukrzycę do Rabki-Zdroju i Kołobrzegu.
Mama naprawdę była bardzo zajętym człowiekiem. Zdecydowanie częściej widziałam ją w fartuchu lekarskim niż w kuchennym. Zawsze jednak bardzo dbała, aby w domu było dobre jedzenie, a w święta miały być zawsze tradycyjne. Przygotowaniem potraw zajmowała się pani Helenka, ale to mama miała zawsze ostatnie, decydujące słowo. Z powodu intensywnego życia zawodowego mamy zdarzało się, że musiałam się zmagać z jej nieobecnością. Zawsze jednak wiedziałam, że pomaga innym. Pacjentów przyjmowała nie tylko w szpitalu, ale także w domu było ich ciągle pełno. A kiedy mama miała już czas dla swojej jedynaczki, nigdy go nie traciła – to były naprawdę ważne, dobrze spędzone chwile. Czułam się ważna i kochana. Na przykład, kiedy mama – ruda i piegowata, uciekająca przed słońcem – jeździła ze mną nad morze, na plażę, bo wiedziała, że to lubię. Albo kiedy organizowała mi huczne urodziny. To były niezwykłe przyjęcia z masą gości, tańcami i kostiumami. Przychodzili na nie przyjaciele rodziców ze swoimi dziećmi. Do dziś, choć minęło już ponad pięć dekad, wielu z tych gości pamięta o moich urodzinach i spotykamy się co roku w marcu, żeby świętować.
Mama była atrakcyjna pod każdym względem. Piękna, zadbana, elegancka. Pachniała perfumami Poison. Lubiła się śmiać i żartować. Ale pacjentów traktowała bardzo poważnie. To od niej nauczyłam się, że wiedza książkowa w medycynie to stanowczo za mało. Bo pacjenta trzeba słuchać i obserwować. Czasem więcej się dowiemy, patrząc, jak się porusza, i słuchając, co mówi, niż przeprowadzając rutynowe badanie. Tak, ja też jestem lekarzem. Podobnie jak mama – gastrologiem, tyle że leczę nie dzieci, lecz dorosłych. U nas w rodzinie pasja przeszła z matki na córkę. I to dzięki matce, bo ja – szczerze mówiąc – wcale się do medycyny nie garnęłam. Myślałam, że to taki rzemieślniczy zawód, który nie da mi pola do popisu. Rozważałam raczej polonistykę czy filologię angielską. Ale mama i ojciec byli zgodni, że muszę się nauczyć w życiu czegoś konkretnego, a znajomość języków wówczas będzie bardziej użyteczna. Całe szczęście, że nie miałam natury buntowniczki i zgodziłam się spróbować z tą medycyną. Teraz wiem, że to sztuka. A mnie sprawia wielką przyjemność. W roku 1980 mama została kierownikiem II Kliniki Chorób Płuc WAM powstałej na bazie Szpitala Chorób Płuc w Łodzi. Wykonywano tam trudno w tym czasie dostępne badania endoskopowe, USG, tomografię i badania scyntygraficzne. Ranga kliniki rosła, a moja niezwykła mama wciąż szukała nowych wyzwań. Jako członkini Rady Pokoju uczestniczyła w Światowym Zgromadzeniu o Pokój i Życie w Pradze w roku 1983, w uroczystej sesji ONZ poświęconej solidarności z dniem walki kobiet Południowej Afryki i Namibii z apartheidem w Nowym Jorku w 1984 r. i w spotkaniu ONZ poświęconemu ocenie Dekady Kobiet w Nairobi w 1985 r. Zaangażowała się w tworzenie nowego szpitala pediatrycznego i położniczego w Łodzi dla kobiet i dzieci z całej Polski – Szpitala - Pomnika Centrum Zdrowia Matki Polki. Pod koniec lat 80. była pierwszą kobietą - ministrem zdrowia w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Śmiać mi się chce, gdy ludzie mówią, że pewnie żyła wtedy w luksusie. Wiem, jak ciężko wtedy pracowała. Zdarzało jej się wychodzić z ministerstwa tak późno, że nie było już gdzie zjeść kolacji. Kierowca kupował jej wtedy makrele i jedli je prawie z gazety. Takie to były luksusy. Dla mnie ta funkcja mamy nie wiązała się z niczym przyjemnym. Zdawałam wtedy egzamin z interny i wiedziałam, że bez względu na wynik i tak będzie krytyka. Jeśli zdam, będą mówili, że to przez znajomości mamy, jeśli mi się noga powinie, powiedzą „córka minister, a nie zdała, ale wstyd”. Zdałam.
Mama kochała zwierzęta, zwłaszcza psy i koty, które zawsze były obecne w naszym domu. Chciała zmienić świat na lepsze. Lubiła teatr, operę, dobre jedzenie, zdarzało jej się wypić kieliszek dobrego wina. Czerpała przyjemność z drobnych rzeczy, jak zachód słońca, ogień w kominku, ciepła rozmowa, stary film lub piosenka. Zawsze będę pamiętać, jak chodziłam w niedziele z nią i tatą na obiad do restauracji Malinowa w Grand Hotelu. Było bardzo elegancko. Wybierałam swoje ulubione potrawy, a na deser jadałam melbę z ananasem. Niestety, na wyraźną prośbę mamy musiałam czasem zamiast lodów jeść krem. Bo mama martwiła się, że zachoruję na anginę. Pewnie dlatego, że na co dzień spotykała tyle chorych dzieci. A ja, jak na złość, byłam zawsze okazem zdrowia. Mama odeszła w grudniu ubiegłego roku, w wieku 86 lat. Do końca traktowała mnie jak dziecko, przekonana, że wie, co dla mnie najlepsze. Teraz wiem, że najczęściej miała rację.
to przedsięwzięcie mediów związanych z „Wyborczą”. Organizowaliśmy spotkania i warsztaty w kilkunastu miastach, publikowaliśmy artykuły i opowieści w specjalnym serwisie: byliśmy obecni w mediach społecznościowych. I wszystko po to, żebyście dali się namówić do udziału w konkursie „Najważniejszy człowiek w moim życiu”. Czego szukaliśmy? Opowieści, które nas uwiodą. Bohaterów z krwi i kości.
Wszystkie komentarze