* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z regulaminem
Patrzę na półkę z książkami. Giovanni Boccaccio, Gustaw Flaubert, William Faulkner. Obok nich Władysław Tatarkiewicz, Artur Schopenhauer, James George Frazer. Skomplikowane nazwiska się mnożą, a za wszystkimi tak naprawdę stoi jedno – mojego nauczyciela. Michał Waliński, sosnowiecki Robin Williams ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, uczył języka polskiego, filozofii i wiedzy o kulturze w II LO im. Emilii Plater. Zawsze dostawał „klasyków” – tych, którzy zamiast dodatkowej chemii czy biologii wybierali grekę, łacinę i filozofię. 13 lat temu zostaję jednym z nich.
Na początku wydaje mi się trochę dziwny. Lekko przygarbiony starszy pan z sumiastym wąsem i sportowym plecakiem, poruszający się charakterystycznym, posuwistym krokiem. Przez ten wąs na każdej lekcji w dość nieelegancki sposób siorbie herbatę, co nie umyka uwagi 25 dziewczyn i dziewięciu chłopców z mojej klasy. Po szkole niewybrednie komentują go wszyscy, ale akurat mój komentarz dociera do jego uszu. Za karę każe mi wziąć udział w olimpiadzie filozoficznej. Podsuwa książki, ale nie ocenia. Na koniec wystawia adnotację: zdatne do wysłania. Piszę później te olimpiady przez wszystkie lata liceum, podobnie jak jedna trzecia mojego „klasyka”. Żeby wiedzieć więcej, w drugiej klasie zamieniam religię na godzinne pogadanki z Martina Heideggera i Ericha Fromma.
Dla jego dygresji wstaję w sobotę o szóstej trzydzieści, by cztery minuty po siódmej wsiąść do tramwaju linii 21 i na ósmą być w szkole. Te dodatkowe lekcje zajmują osobne zeszyty. Na środku – właściwa treść, a po bokach, na marginesach, wszystkie odniesienia i odwołania, które rzuca jakby od niechcenia, w międzyczasie. Po każdych zajęciach głowa pęka mi od wiedzy. Mam wtedy swoje ulubione antykwariaty, gdzie książki kupuję na kilogramy, bo wszystko, o czym opowiada, wymaga natychmiastowego przeczytania. Odrabianie zadań domowych zajmuje mi po kilka godzin. Lepiej być dobrze przygotowanym, bo niezadowolony Profesor potrafi udekorować „pałami” 20 numerów w dzienniku, jeśli żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć na zadane pytanie.
Przez trzy lata siedzę w drugiej ławce, po prawej stronie. Obserwuję, z jaką pasją opowiada o literaturze. Dopiero z tak bliska widać, że za sumiastymi wąsami często pojawia się uśmiech. Zwłaszcza kiedy zamiast standardowego podręcznika ktoś wyciąga z plecaka grube, akademickie opracowanie w twardej oprawie. Bo Profesor ma w nosie nową maturę i jej podstawę programową. Mimo że uczy nas, jak rozwiązywać testy, czytać ze zrozumieniem i zdobywać punkty za styl i walory dodatkowe, ciągle powtarza, żeby myśleć samodzielnie. I choć momentami nienawidzę go za to, że na testach ze znajomości lektur pyta, ile zębów miała Telimena z „Pana Tadeusza”, w kolejnych książkach odnotowuję liczbę okien w domach i guzików w koszulach, a z „Lalki” Bolesława Prusa wyłapuję, ile pęcherzy na lewej stopie miała stara Zasławska. Nie dla niego, dla siebie. Powoli zaczynam rozumieć, jak ważny jest szeroki kontekst, dlaczego nad każdym tekstem warto się pochylić. Widzę, jak dużo mam jeszcze do przeczytania. Książki zajmują osobną listę, ciągle odhaczam na niej kolejne pozycje. Profesor chętnie pożycza swoje. Kilku, tych z historii filozofii, zapomniałam mu oddać.
W połowie liceum zabiera mnie do Wrocławia. Robi tak z każdą klasą, którą ma pod swoimi skrzydłami. Śpimy w Bursie Nauczycielskiej przy ul. Kotlarskiej. Warunki jak na zielonej szkole, ale wcale mi to nie przeszkadza. Podczas trzydniowej wizyty nie widzę jednak Panoramy Racławickiej, nie doceniam architektonicznych detali Rynku. Jestem za to w Instytucie Grotowskiego, gdzie z zapartym tchem oglądam nagranie „Księcia Niezłomnego”. Jestem na wydziale filologicznym, na spektaklu Teatru Polskiego na Dworcu Świebodzkim. Pierwszy raz chodzę po Ostrowie Tumskim i oglądam kompletnie absurdalną wystawę w Galerii Sztuki Współczesnej BWA. Kilka miesięcy później składam papiery na studia. Wrocław. Rodzice patrzą z niedowierzaniem, bo przecież stąd idzie się na Uniwersytet Śląski, a jak się ma trochę lepsze wyniki na maturze – na Jagielloński. Później, gdy już współpracuję z tamtejszym oddziałem „Wyborczej”, Profesor znajduje mnie na Facebooku. Pisze, że cieszy się bardzo i mimo że to, jak zwykł mawiać, „Gazeta Wybiórcza” – czyta, jeśli tylko może. Odpowiadam zdawkowo, między jednym artykułem a drugim. Teraz trochę żałuję, że nie podziękowałam mu za to, że dzięki wiedzy, którą od niego dostałam, przez cały pierwszy rok studiów umierałam z nudów.
Wiem, że nie tylko dla mnie jest ważny. Michał, też „klasyk”, opowiada mi: – W ostatniej klasie liceum „Dżumy” Alberta Camusa nie przeczytałem. Nie przeszkadzało mi to jednak brać udziału w dyskusji nad problemami poruszanymi w lekturze. Traf chciał, że dość szybko zostałem obnażony. Sprawa uległa zapomnieniu do czasu wystawiania końcowych ocen z języka polskiego. Mój numer w dzienniku plasował się gdzieś w okolicy połowy klasy, ale Profesor ominął mnie i zostawił sobie na koniec. „Marny mój los” – myślałem. A trzeba wiedzieć, że z polskiego należałem raczej do tych leniwych czwórkowych stworzeń, które przemykają tylko tak, by za bardzo nie podpaść, a aktywizują się, gdy poruszany temat wybudzi je z letargu. Gdy dotarł do końca, pozwolił sobie wrócić do mnie. Chwila ciszy, seria pomruków i chrząknięć, a potem zdanie, które zapamiętam na zawsze: „Za nieprzeczytanie »Dżumy« – bardzo dobry”. To była pierwsza książka, po którą sięgnąłem w tamte wakacje.
– Nazywaliśmy go Profesorem – kontynuuje Michał – mimo że dobrze wiedzieliśmy, iż formalnie nim nie był. Wtedy, w liceum, dla mnie to była przede wszystkim kwestia zwyczajowa. Po studiach, gdy poznałem wielu „prawdziwych” profesorów, dalej go tak nazywam. W pełni na to zasługuje – każdemu tematowi potrafił nakreślić bardzo szeroki kontekst, równocześnie będąc dziwnie oderwanym od rzeczywistości, jakby codzienne sprawy nie były wystarczająco godne, żeby go dotyczyć. W mojej głowie będzie zawsze człowiekiem, który dał mi najlepszą motywację do przeczytania czegokolwiek, wykorzystując perfekcyjnie dziwne uczucia z pogranicza poczucia winy, wdzięczności i autorytetu. Majstersztyk.
Joanna, która teraz mieszka w zupełnie innej części Polski, wspomina go nie tylko jako polonistę. – Life coach – śmieje się. – Z zastrzeżeniem, że nie poprzestawał na mowach motywacyjnych, ale autentycznie angażował się w konkretne losy. I takich, których osobiście prowadził przez życiowe „błota i trzęsawiska”, było wielu. Czasem robił to nachalnie i perswazyjnie, czasem subtelnie i wnikliwie – każdemu według predyspozycji, które potrafił bezbłędnie rozpoznać. Jeśli o mnie chodzi, to, parafrazując wiersz Wisławy Szymborskiej, „dodał mi mocy, a ja ją wzięłam jak swoją”. Zostawił mi w głowie trop, którym podążam całe życie. Ale żeby odjąć trochę patosu: był dla mnie ważny nie tyle przez to, jak wykładał teorie literackie, ile też dlatego, że był dobry, charyzmatyczny, niestandardowy w metodach przekazywania wiedzy, niedoskonały. A przy tym z otwartością przyjmował świat z każdym jego niedomaganiem – i właśnie taki według mnie powinien być człowiek w swojej najgłębszej definicji.
– Często bywałam u niego w domu – mówi dalej Joanna. – W moim skomplikowanym życiu była to ostoja normalności, której mogłam doświadczać z nim i jego żoną: gotowanie, leniwe niedziele z degustacją makaronów z eksperymentalnymi sosami, podrzucanie inspiracji czytelniczych i te sesje fotograficzne, gdzie w większym gronie kadrowaliśmy różne codzienne rekwizyty w absurdalnych zestawieniach scenograficznych. Przypomina mi się, że miał taki domowy wytwórnik, w którym nazwę każdej kuchennej przyprawy upraszczał do brzmienia innego wyrazu. Anyż na słoiku miał nazwę „a nuż?”, kminek – kominek, liść laurowy – laur olimpijski. Mnóstwo zdjęć na ścianach, wszędzie mizerne rośliny, o które dbał bez względu na ich okazałość, cudowny klimat rozmów o poezji przy stoliku nakrytym beżową serwetą. I ta jego herbata, zawsze z podwójnej torebki. Esencja.
Opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Staliście się dzięki niemu lepsi, mądrzejsi, bardziej wartościowi. Kim on jest, co dla was znaczy? Razem napiszmy jego historię.
Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii.
Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.
Spotkanie w Katowicach w ramach Akademii Opowieści odbędzie się w poniedziałek 30 stycznia o godz. 18 w Rondzie Sztuki. Michał Nogaś będzie rozmawiał z pisarką Martą Fox.
Jak wziąć udział w konkursie? Na wasze opowieści czekamy do 31 marca. Opowiadanie pod hasłem „Najważniejszy człowiek w moim życiu” nie może przekraczać 8 tysięcy znaków. Należy je wysłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej Akademii Opowieści. Każdy może nadesłać tylko jedno opowiadanie. W razie nadesłania przez uczestnika większej liczby do konkursu dopuszczone będzie tylko jedno – to najwyżej ocenione przez pięcioosobową kapitułę. Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne, a ich opowieści będą opublikowane w „Dużym Formacie”.
Szczegóły na Akademia Opowieści
Wszystkie komentarze