Zamojszczyzna. W miarę równa asfaltowa droga prowadzi wzdłuż sosnowego lasu na skraju Roztoczańskiego Parku Narodowego. Osada: niespełna stu mieszkańców. Najbliżej stąd do miasteczka Józefów. Są tartak i sklep czynny przez trzy godziny rano i trzy po południu. Nie opłaca się go otwierać na dłużej, bo nie ma klientów. 50 metrów od sklepu różowa posesja ogrodzona walącym się płotem. Na furtce tabliczka ostrzegająca przed złym psem. Uwiązany przy budzie biały owczarek szczeka jak szalony, gdy wchodzę na podwórko. Zapadająca się stodoła, sypiący się budynek gospodarczy. Obok niego rdzewiejąca przyczepa kempingowa i wysłużony szary chrysler. Dom jest piętrowy, pomalowany jaskrowo. Do mieszkania prowadzą drewniane schody sprawiające wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się rozlecieć. Długie pukanie, drzwi otwiera w końcu wychudzony, blady chłopiec z ogoloną głową. Na oko 10-letni. Tłumaczę, że chciałbym porozmawiać z kimś dorosłym. Nie rozumie. Kilkakrotnie powtarzam, by zawołał mamę albo tatę. W końcu w drzwiach staje blondynka o sympatycznym uśmiechu, w czarnej spódnicy i bluzce w kwiaty. Przedstawiam się. Uśmiecha się jeszcze raz i mówi: "Do widzenia". Potem zatrzaskuje drzwi.
Wszystkie komentarze