Kontrolę nad państwowymi spółkami mają politycy. Nie żaden mityczny skarb państwa, nie menedżerowie, nie fachowcy, ale właśnie politycy. Taka sytuacja istnieje w Polsce od dawna, choć za rządów PiS nasiliła się walka o wpływy w państwowych firmach, a politycy bez żenady mówią, że najważniejszą, o ile nie jedyną, cechą członków zarządów ma być lojalność wobec partii.
Na obsadę kadrową spółek wpływ mają lokalni bonzowie PiS, pomniejsi posłowie wpychają na wysoko płatne stanowiska swoje dzieci, kuzynów i znajomych. Ministrowie i członkowie najwyższych władz PiS kłócą się o wpływy, które przekładają się na liczbę wiernych pomniejszych posłów i działaczy, jak dawna szlachta u magnatów „wiszących u klamki pana”. Wiele do powiedzenia w sprawach kadrowych w spółkach mają też Tadeusz Rydzyk i kilka osób z najbliższego otoczenia prezesa Kaczyńskiego. Żaden z polityków wyrywających „postaw czerwonego sukna” nawet nie udaje, że ma jakiś pomysł na strategię zarządzania spółką. Chodzi tylko o władzę i kasę. Kuriozalnym przykładem są starania Zbigniewa Ziobry o wpływy w kilku spółkach.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
A teraz szukamy polityka opozycji o skłonnościach samobójczych, który wyjdzie przed szereg.
WŁASNA PARTIA ZJE GO ŻYWCEM! Dobro ogółu w konfrontacji z dobrem partii i ich członków nie liczy się w najmniejszym stopniu. Samoograniczanie się członków którejś partii, jeśli chodzi o dostęp do stanowisk i łatwych pieniędzy, to niemalże klasyczny oksymoron.
W Anglii lista stanowisk, które padają łupem polityków, jest dokładnie określona. I po problemie. Politycy i ich totumfaccy coś tam jednak muszą piastować, bo w końcu to kadra, która ma nami rządzić. Lepiej, żeby mieli w tym nieco praktyki.