Choć śmierć opery wieszczono wiele razy, na początku XXI wieku miała się ona znakomicie. Do czasu wybuchu pandemii, bo dla tej sztuki – której nieodzownymi składnikami są gmachy operowe zaprojektowane tak, by pomieścić setki widzów, śpiewacy, którzy w trakcie wykonywania pracy plują (choć nie ze złego wychowania), muzycy stłoczeni w kanale jak śledzie w puszce oraz wielkie pieniądze – okazała się ona szczególnie zabójcza.
Finansowana całkowicie z prywatnych środków nowojorska Metropolitan Opera, której sala może pomieścić prawie 4 tys. widzów, zdecydowała się odwołać cały sezon jesienny. Europejskie sceny subsydiowane przez państwo (wśród nich m.in. Teatr Wielki w Warszawie) wznowiły działalność od jesieni, a potem, na skutek drugiej fali pandemii, ograniczyły ją lub ponownie zawiesiły. Nobliwi widzowie mogli się poczuć niczym krnąbrne dzieci rozsadzane po sali na klasówce.
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze