Fundacja im. Kazimierza i Zofii Moczarskich i Narodowe Centrum Kultury po raz ósmy przyznają Nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego dla najlepszej książki historycznej ubiegłego roku. Na łamach ?Wyborczej? prezentujemy książki dziesięciu finalistów. Laureata poznamy 9 grudnia.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Na tropach Żyda szkodnika

"Obcy jako zagrożenie. Obraz żyda w polsce od roku 1880 do czasów obecnych", Joanna Beata Michlic, ŻIH, Warszawa

„Obcy jako zagrożenie. Obraz Żyda w Polsce od roku 1880 do czasów obecnych” Joanny Beaty Michlic to książka przerażająca. Dowodzi w sposób bezsporny, jak głęboko wirus antysemityzmu spenetrował umysły Polaków.

Gdy po porażce powstania 1863 r. wiele patriotycznie nastawionych Polek założyło czarne suknie i nosiło żałobną biżuterię, jak srebrne bransoletki w kształcie kajdan, zaczynała formować się u nas postawa, która odcisnęła się na przyszłych dziejach Polski i Polaków o wiele mocniej niż klęska styczniowej insurekcji. To konkluzja książki Joanny Beaty Michlic „Obcy jako zagrożenie. Obraz Żyda w Polsce od roku 1880 do czasów obecnych”, pozycji dokładnej i szczegółowej, lecz przede wszystkim przerażającej. Bo dowodzącej w sposób bezsporny, jak głęboko i trwale wirus antysemityzmu spenetrował tkankę narodową i umysły Polaków.

Nie jest tak, że przed powstaniem styczniowym Polska była wolna od postaw antyżydowskich. Wspomnijmy tylko szeroko rozpowszechniony mit mordu rytualnego, sportretowany na obrazie wiszącym w jednym z sandomierskich kościołów. Lecz dopiero XIX- i XX-wieczna modernizacja sprawiły, że antysemityzm Polaków i pragnienie życia w państwie monoetnicznym padły na podatny grunt. Niewielkim pocieszeniem jest twierdzenie Michlic, że „wskazując na Żyda jako głównego wroga Polski (...), polscy integralni nacjonaliści nie odbiegali od przedstawicieli tego samego ideologicznego nurtu we Francji, Niemczech, Rumunii czy na Węgrzech”. Nawet jeśli polski antysemityzm był wtórny wobec swojego europejskiego krewniaka, nie zmienia to faktu, iż zaraził wszystkie stany i warstwy Rzeczypospolitej w stopniu szczególnym oraz stał się stałym elementem polskiej kultury mimo zmieniających się warunków politycznych i ustrojów społecznych.

Antysemitami byli członkowie Narodowej Demokracji i komuniści (w tym działacze o żydowskich korzeniach, jak żona I sekretarza PPR i PZPR Zofia Gomułkowa), księża, biskupi i wojujący ateiści (ci ostatni stosunkowo rzadko), przemysłowcy i małorolni chłopi, oficerowie armii II RP i funkcjonariusze PRL-owskiej bezpieki. Siłę książki śmiało można porównać do „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa.

„Obcego jako zagrożenie” można czytać cięgiem, jak porażający historyczny podręcznik do studiowania polskiego antysemityzmu, a właściwie polskiej niemoralności ubranej w szaty świętoszka i niewiarygodnej wręcz hipokryzji. Ale można też otwierać książkę na dowolnej stronie, przeskoczyć kilka akapitów, a to wystarczy, by uszy zapłonęły ze wstydu.

Np. w 1937 r. płk Adam Koc (bohater wojny polsko-bolszewickiej, minister w rządzie sanacji i szef Obozu Zjednoczenia Narodowego) pisał: „W stosunku do ludności żydowskiej – stanowisko nasze jest następujące: zbyt wysoko cenimy (...) porządek, ład i spokój, bez którego żadne państwo obejść się nie może – abyśmy mogli aprobować akty samowoli i brutalnych odruchów antyżydowskich, uchybiających godności i powadze wielkiego narodu [polskiego]. Zrozumiałym natomiast jest instynkt samoobrony kulturalnej i naturalna jest dążność społeczeństwa polskiego do samodzielności gospodarczej”.

Mija kilka lat, na ziemiach polskich dokonuje się Holocaust, zaś w memorandum wysłanym w 1943 r. do rządu londyńskiego, któremu z sanacją nie było po drodze, Roman Knoll, wysoki rangą urzędnik Delegatury, melduje, że „powrót polskich Żydów do ich domów po wojnie byłby nie do przyjęcia przez ludność polską i mógłby wywołać przemoc wobec Żydów, co w tej sytuacji należałoby rozumieć jako uzasadnioną obronę własną”.

>> Czytaj więcej o nagrodzie Moczarskiego

Znów mija kilkadziesiąt lat i Edward Gierek, jeszcze tylko sekretarz PZPR na Śląsku, grzmi z wiecowej trybuny w czasie Marca ’68 o strajkujących studentach – reprezentantach obcych, syjonistycznych interesów, krzyczy o „Michnikach, Szlajferach, Grudzińskich, Werflach i im podobnych” oraz sterujących młodzieżą „starych spekulantach politycznych”, „Zambrowskich, Staszewskich, Słonimskich”. Co zebrani ma masówce interpretują, zgodnie z intencją Gierka, jako antypolski, „żydowski spisek”. „Używanie żydowskich nazwisk w liczbie mnogiej – pisze Michlic – nie było zjawiskiem nowym. (...) Skuteczność tego zabiegu testowano już w międzywojniu, w czasie wojny w radykalnej prasie podziemnej i w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej”.

Joanna Beata Michlic opublikowała swoją książkę w 2006 r. na Uniwersytecie Nebraska w USA. Pisze więc z nadzieją, że po 1989 r. Polska zaczęła ze sporymi sukcesami pracę nad eliminacją ze zbiorowego myślenia kategorii Żyda – obcego i szkodnika: „W ostatnich latach coraz większa część głównego nurtu elit (...) oraz zwykłych obywateli, szczególnie ludzi młodych, wydaje się opowiadać za takim modelem polskości, który akceptuje różne mniejszości (...) zamieszkujące Polskę kiedyś i obecnie”.

W 2015 r. „Obcy jako zagrożenie” została wydana po polsku nakładem Żydowskiego Instytutu Historycznego. Diagnoza Michlic, mimo przewijających się w książce ostrzeżeń przed np. Młodzieżą Wszechpolską lub postawą części kleru katolickiego, wydaje się mijać z rzeczywistością. Ma, niestety, rację prof. Andrzej Paczkowski, który oceniając pracę Michlic, pisze, że antysemityzm jest w naszym kraju „zjawiskiem kulturowym w najszerszym tego słowa znaczeniu”.

Emancypantki na traktorach

"Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce", Małgorzata Fidelis, W.A.B., Warszawa

Bez wiedzy o roli kobiet nie da się zrozumieć stalinizmu, odwilży po Październiku ’56, epoki Gierka i „Solidarności”. Odkrywcza książka Małgorzaty Fidelis „Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce”.

Autorka – profesor historii, wykładowczyni Uniwersytetu Illinois w Chicago – o kobietach opowiada m.in. na podstawie niepublikowanych dotąd dokumentów z archiwów PZPR, kartotek milicyjnych czy listów czytelników do gazet. Ta książka obala wiele mitów o stalinizmie i równouprawnieniu.

A miał być raj. Po II wojnie komuniści obiecywali równe prawa dla kobiet i mężczyzn, ale polityka partii rządzącej wobec równości płci nie była konsekwentna. Na przykład od początku lat 50., czyli gwałtownego uprzemysłowienia zniszczonej Polski, kobiety były zachęcane, a czasami zmuszane do podejmowania prac zarezerwowanych dotąd dla mężczyzn. To zmieniło się całkowicie po 1956 r. – prace te zaczęto uważać za całkowicie sprzeczne „z naturą kobiety”.

Emancypację kobiet oczywiście przyspieszyła wojna. Charakterystyczne dla pierwszych lat po niej są teksty z czasopisma kobiecego „Moda i Życie Praktyczne”, które z entuzjazmem głosiły, że w jej następstwie „wersja o »słabości” kobiety skapitulowała bezapelacyjnie”. Zaczęła się nowa wojna – o dusze kobiet. Jedna z działaczek Wydziału Kobiecego PPR stwierdziła: „O kobiety toczy się walka, walczą o nie kler, PSL i walczą o nie elementy WRN z PPS-u. Czołowym zagadnieniem naszej Partii jest walka o masy, w tym o milionowe masy kobiet. Walka o kobiety jako najbardziej odstały i nieświadomy element jest najtrudniejsza”. Komuniści z PPR uważali, że kobiety są bardziej niż mężczyźni podatni na wpływy religijne.

Socjalistki z PPS – tak jak feministki europejskie, a inaczej niż radzieckie komunistki – podkreślały, że aby kobiety były dobrymi matkami, muszą podlegać ochronie przepisów regulujących kwestie związane z pracą i macierzyństwem. Pragnęły sensownie pogodzić rolę matki z płatną pracą. Krytykowały też widzenie świata tylko z poziomu „walki klas”.

Ciekawe, że i komunistki, i socjalistki żaliły się, że we własnych partiach były lekceważone. Oficjalne deklaracje o równouprawnieniu to było jedno, a praktyka – drugie. „Ze smutkiem i wstydem przyznać trzeba, że wiele nieuświadomionych kobiet to żony członków partii, działaczy społecznych czy związkowych. Oni nie mają czasu na uświadamianie swych żon, nie mogą ich wziąć ze sobą na zebranie partyjne czy wiec przedwyborczy, bo wtedy będzie jego koszula brudna, guzik nieprzyszyty, kolacja nieprzygotowana” – pisała w liście do redakcji jedna z czytelniczek związkowego „Życia Włókienniczego”.

Bardzo pouczająca jest świetnie opisana w książce Fidelis historia kombinatu włókienniczego w Zambrowie koło Białegostoku. Stalinowska propaganda opisywała go jako „proletariacką twierdzę w morzu chłopów”. Zambrów przed wojną był typowym polsko-żydowskim miasteczkiem. Funkcjonował jako ośrodek handlu, rzemiosła i usług dla lokalnego garnizonu wojskowego i sąsiednich wiosek. Dla miejscowych dziewcząt miarą awansu było wówczas małżeństwo z wojskowym. Lata wojny – okupacja sowiecka, potem niemiecka i znów sowiecka – utrwaliły wśród ludzi z zachodniej Białostocczyzny antykomunizm, silna była tu endecja i partyzantka antykomunistyczna.

Dlatego cała propaganda szła w to, by kombinat w Zambrowie stał się „najnowocześniejszym zakładem włókienniczym w Europie”. Radzieccy inżynierowie zaprojektowali przędzalnie. To miał być „piękny obiekt przemysłowy, jedno z wielkich dzieł planu 6-letniego”.

A w głównej roli: młode prządki, zazwyczaj ze wsi. Rekrutacją kobiet (16-20-letnich) zajmowała się Główna Komenda Powszechnej Organizacji Służby Polsce (SP). Ludzie traktowali ją podejrzliwie. Rodzice bali się o córki. Charakterystyczny był następujący głos miejscowych chłopów: „Zboże dam, podatki zapłacę, przeciw władzy ludowej nic nie mam, ale córki do SP nie poślę, bo mi przyjedzie z dzieckiem”.

Nic to nie dało, tysiące młodych dziewcząt przyjechało do Zambrowa. Na miejscu okazywało się, że jest zupełnie inaczej, niż im obiecywano. Sprzęt radziecki nie działał, a więc nie wykonywano norm. Jeszcze w 1955 roku łazienki zupełnie nie działały. Młode kobiety były łatwym obiektem drwin ze strony majstrów. Nie miały czasu ani sił, by skończyć jakąkolwiek szkołę.

To wtedy właściwie narodził tzw. chłoporobotnik. Praca w mieście, a rodzina – którą się odwiedza i pomaga jej w polu – na wsi.

Fidelis zauważa, że to życie w mieście było szansą na „odkrywanie nowych możliwości i nowych wymiarów kobiecości”. Zambrowskie prządki wkładały dużo wysiłku, by dobrze wyglądać. Zosia M. tak wspomina pierwszą wizytę w swojej rodzinnej wsi: „Wszyscy wyszli popatrzeć, jak szłam przez wieś w nowej sukience i nowym uczesaniu”. Kombinat organizował zabawy taneczne. Znów Zosia M.: „U mnie na wsi, jeśli chłopak po dziewczynę nie przyszedł, to ona na zabawę nie poszła. A tu, w Zambrowie, chodziłyśmy na zabawę – same dziewczyny, ale w grupach. Ja swego męża na takiej właśnie zabawie poznałam”.

Potem skończył się stalinizm. Nie ma co go bronić. Ale, jak na ironię – zauważa Fidelis – reformy po 1956 roku, które miały uratować kobiety przed ciężką pracą i chronić ich odmienną kondycję »psychofizyczną«, w rzeczywistości utrwaliły wyzysk kobiet.

Partner Pro Bono:

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Agata Żelazowska poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze