
Arkadius, projektant, jedno z najgorętszych nazwisk światowej mody przełomu XX i XXI w.; zniknął po kilku latach oszałamiającej kariery*: Nie.
Przyleciałem do Polski, bo byłoby nieelegancko nie pojawić się na wystawie moich prac w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Nie mam jednak żadnych planów związanych z modą.
- Nauczyłem się mówić "nigdy nie mów nigdy". Może jeśli pojawi się jakiś fajny indywidualny projekt, to się w niego zaangażuję. Wyobrażam sobie jednak raczej, że mogłaby to być współpraca z jakimś domem mody. Na przykład Chanel daje mi carte blanche, a ja przygotowuję im kolekcję na jeden sezon.
Ale to wersja maksimum. Na pewno nie mam zamiaru wracać do modowego kieratu, z którego ledwo uszedłem z życiem. A paru moich słynnych znajomych go nie przeżyło.
- Kocham to! Kiedy ponad 20 lat temu przyjeżdżałem z Londynu do Warszawy, nie mogłem przejść ulicą. Wszyscy chcieli autografy. Pasażerowie samolotów, którymi latałem pomiędzy Anglią a Warszawą, podchodzili kolejno i robili sobie ze mną zdjęcia. Czułem się jak małpka w klatce.
Cenię sobie prywatność, to, że robię, co chcę, więc jest super. Nikt mnie nie zaczepia. Niektórzy jeszcze skojarzą imię, ale nie robią z tego wielkiego halo.
- W Brazylii.
Ale żeby być precyzyjnym, z Polski wyjechałem w 1992 r. i nigdy w niej już potem nie mieszkałem. Z rodzinnego Parczewa, miasteczka między Lublinem a Białą Podlaską, pojechałem do Krakowa studiować – śladami starszego rodzeństwa – pedagogikę. Męczyłem się jednak i wyjechałem do Włoch. Tam pracowałem w hotelowej kuchni i oszczędzałem na wyjazd do Anglii, bo chciałem zostać tam artystą i projektować ubrania. W 1994 r. dostałem się na słynny Central Saint Martins College of Arts and Design, a komisję bardziej niż moja teczka ciekawiłem ja sam, samouk z egzotycznego kraju. Komuna padła ledwie chwilę wcześniej, nie było jeszcze żadnych fal emigracyjnych, Polak to było zjawisko!
Dopiero w 2000 r. zacząłem bywać ponownie w Polsce. Z początku na pokazy, a potem otworzyłem w Warszawie butik w 2003 r.
- Tak było, kompletnie nie ogarniałem papierologii i naiwnie wierzyłem ludziom. No bo jak to – ktoś chciałby wykorzystywać własną firmę, czyli poniekąd siebie?
W dżentelmeńskim układzie finanse nie były moją działką, ja zajmowałem się koncepcją, kreacją, projektowaniem, marką, wywiadami. Formalnie jednak byłem szefem i problem spadł na mnie. Nagle się okazało, że moja polska firma ma astronomiczne długi, a ja nic o tym nie wiem. Musiałem gwałtownie ewakuować się do Wielkiej Brytanii.
- To jakaś legenda! Zbankrutowaliśmy i nie było z czego zapłacić wierzycielom, od których np. braliśmy materiały, ale to dało się prawnie załatwić. Natomiast nie do przejścia były długi w ZUS-ie i urzędzie skarbowym. Mój prawnik podpowiedział mi, że jeśli nie chcę ryzykować więzienia, muszę wyjechać i czekać, aż te długi się przedawnią. Przez ponad 10 lat nie przylatywałem do Polski. Bałem się nawet pojawić w kontynentalnej części UE i kiedy w 2016 r. leciałem do Portugalii, liczyłem się z tym, że mogę zostać aresztowany.
- Nie.
- Mam nadzieję, że nie! Skoro sobie tutaj w Łodzi spokojnie rozmawiamy, to zakładam, że żadne służby na mnie nie czyhają, ha, ha, ha!
- Tak było.
- To nie było dla mnie aż takie trudne, bo jeśli chodzi o jedzenie, jestem minimalistą. Jako wegetarianin kupowałem np. pięć dużych awokado za 1 funta na lokalnym rynku, pomidory, gotowałem do tego ryż – i to wszystko.
- Byłem w niebie i w kilka chwil spadłem do piekła. Jednego dnia piję szampana Moet & Chandon, udzielam wywiadów i pozuję na ściankach, a dosłownie parę dni później muszę się ukrywać i nie mam co jeść.
Jak to jest? No, nieciekawie. Zachorowałem na depresję. Wpadłem też w narkotyki, bo szukałem od tego wszystkiego ucieczki.
Zniechęciłem się wtedy do Polski. Trochę dziecinnie, no bo jednak to nie Polska jako taka wpędziła mnie w kłopoty. Oprócz polskiej firmy ucierpiała na tym wszystkim również i moja firma brytyjska, bo w Londynie były mój butik i atelier. Z tego, co pamiętam, polska firma wisiała londyńskiej 25-30 tys. funtów. Jak na taki mały biznes to była astronomiczna suma.
- Strata partnera, z którym byłem w związku przez 11 lat, który był również moim najlepszym przyjacielem, była tym momentem, w którym zadecydowałem, że muszę zmienić moje życie na prostsze, aby mieć w końcu czas na siebie.
Osobista tragedia zeszła się w czasie z kompletnym załamaniem w życiu zawodowym. To był ogromny blow. Jak to się mówi po polsku? Cios!
- ...Alexander McQueen albo Isabella Blow.
- No, raczej nie.
- Oczywiście! Miałem naprawdę ciężką depresję przez tych kilka miesięcy po krachu. Wtedy wszystkie scenariusze były możliwe.
W zawodzie topowego projektanta nie trzeba jednak doświadczać bankructw ani śmierci partnera, żeby mieć ochotę wypisać się z tego życia, bo to życie jest niezwykle intensywne, niewdzięczne i zabójcze.
- Zabójczość polega na niesłychanej presji, której jesteś poddany, na niesłychanym tempie pracy oraz na niesłychanej niepewności sytuacji.
W odróżnieniu od reżyserów filmowych czy malarzy projektant jest tak dobry, jak jego ostatni pokaz. Możesz zrobić 150 fantastycznych kolekcji, ale 151. zrobisz rzekomo kiepską i media okrzykną, że się skończyłeś.
- Tak było przynajmniej wtedy, kiedy ja byłem na szczycie. Wystarczyło parę zdań negatywnej recenzji jakiegoś medialnego autorytetu i spadałeś w przepaść, widząc przed oczami nagłówki "Arkadius się skończył!".
- Do tego zaraz przejdziemy, ale chciałbym ci jeszcze opowiedzieć o mrocznej stronie tej profesji, bo najgorsza jest nawet nie ta presja, ale specyfika tej pracy. Nazywam to kieratem, bo trudno to inaczej określić.
To wygląda tak: pokazujesz nową kolekcję np. na tygodniu mody w Londynie czy Nowym Jorku. Po pokazie kupcy chętni na twoje kreacje, oczywiście, o ile był sukces, przygotowują zamówienia. Musisz błyskawicznie obliczyć, ile jakiego materiału potrzebujesz, i złożyć zamówienie. Tylko że musisz mieć zaoszczędzone albo pożyczone pieniądze, bo kasę od kupców z, powiedzmy, Tokio czy Szanghaju dostaniesz, dopiero kiedy dostarczysz im produkt. Potem organizujesz całą produkcję ubrań. Wszystko musi być zrobione jak najszybciej, póki nie przebrzmiały echa pokazu, każdy dzień się liczy! Oczywiście wcześniej musisz jeszcze zapłacić wszystkim ludziom, którzy pracowali nad projektami, produkcją pokazu oraz modelkom.
To wszystko mnóstwo kosztuje i w moim wypadku zawsze było tak, że nawet jeśli zarabiałem czasami duże pieniądze, to ich nigdy nie widziałem, bo zanim zdołałem się nacieszyć widokiem konta w banku, już musiałem je wydać.
- Co sześć miesięcy nowy pokaz. Nie ma szans, żeby odpocząć. Znów kierat: produkcja – pokaz – dystrybucja, produkcja – pokaz – dystrybucja. Never ending story.
- Ja wytrzymałem sześć lat. Nigdy więcej tego koszmaru.
- To zazwyczaj ludzie, którzy mają rozwinięte struktury biznesowe, prowadzą własne domy mody, lub kreatywni projektanci pracujący dla innych domów mody. Mają pod sobą dziesiątki albo setki projektantów i asystentów, a od zarządzania i sprzedaży – doświadczonych menedżerów. Sami zajmują się tworzeniem kolekcji, konceptem. Projekty rzucają na stolik i mogą sobie jechać na wczasy. I wrócić do pracy dopiero przed pokazem.
Mnie było daleko do takiego etapu, bo jako młody chłopak nie miałem jeszcze wystarczającego kapitału, by tak rozbudować biznes.
Wiesz, mój kierat nie zaczął się po ukończeniu studiów, ale już na pierwszym roku, kiedy założyłem limited company [spółkę z o.o.], miałem już prywatne zamówienia. Musiałem dorobić na studia, bo mimo tego, że mojemu partnerowi zawsze udało się znaleźć sponsora na opłatę mojego czesnego w Saint Martins, to jednak nigdy takiej gwarancji nie miałem.
Poza tym Londyn jest drogim miastem. Potrzebowałem dodatkowo pieniędzy na kupno materiałów do koledżu, na wyjścia, na imprezy itd. Cały czas bardzo dużo pracowałem.
Więc może i w pewnym momencie zostałem okrzyknięty objawieniem, ale wciąż byłem tylko młodym, walczącym o przeżycie projektantem bez większych zasobów finansowych.
- Przyjechałem do Polski, żeby otworzyć butik z fajnym, nowoczesnym barem. I zrobiłem bardzo duży błąd.
- Bo zostałem w Polsce celebrity, a to mnie nie powinno było interesować. Żeby mieć jakieś pieniądze, podpisywałem kontrakty sponsorskie z Wyborową czy wspomnianym Moet & Chandon. Co to znaczy? Że musiałem miesięcznie pójść na ileś imprez, na których obecna była któraś z tych marek, i pokazać, że piję właśnie tę wódkę i tego szampana.
Czy ty myślisz, że ja o tym marzyłem? Nie, marzyłem, żeby zamknąć się przed wszystkimi w hotelu, wziąć prysznic, obejrzeć film. To był zawsze mój wybór numer jeden po pokazach czy imprezach.
- No tak, na tym się zazwyczaj kończy.
- A to brzmi dla ciebie fajnie? Wierz mi, że to, co ludzie uznają za niebo – te wszystkie prezenty, ścianki, darmowe drinki – też bywa piekłem.
- Słuszne. Choć to jest chyba jednak specyfika show-biznesu w ogóle. Podejrzewam, że podobne sytuacje występują w Hollywood na znacznie większą skalę. Zazdrość, kto z kim i dlaczego, jakie są konszachty i zależności pomiędzy agentami i klientami itp. itd.
Myślę, że potrafiłem tak szybko wyjść z tego świata, bo nigdy tak naprawdę do niego nie należałem. Jestem człowiekiem, który lubi stąpać po ziemi i lepiej dogaduje się z normalnymi ludźmi na ulicy, a w całym zawodzie projektanta najbardziej interesowało mnie po prostu uprawianie sztuki.
Ale nie ma tego złego… Te sytuacje nauczyły mnie, że wszystko się może wydarzyć. I nie wolno myśleć ani że zawsze będzie kolorowo, ani że zawsze będzie beznadziejnie.
To nie są tanie porady coacha z Instagrama, ja po prostu tam byłem. W momencie, w którym sądziłem, że właśnie nastąpił koniec mojego życia, nagle narodziła się nadzieja na coś zupełnie nowego.
- Przyjaciele mnie nie opuścili, a rodzice pożyczyli 10 tys. funtów i to mi uratowało życie w tym ciężkim momencie. Wiesz co znaczył ten gest? Moi rodzice to zwykli nauczyciele z Parczewa. Pół życia odkładali te pieniądze na czarną godzinę.
Ale na nogi tak naprawdę stanąłem dzięki totalnemu przypadkowi. Pewnego dnia zadzwonił inwestor z polskiej firmy produkującej okulary przeciwsłoneczne: "A może by pan zaprojektował okulary i produkował je w mojej firmie?". Niespodziewanie dla mnie projekt okularowy okazał się światowym sukcesem i to mnie wyciągnęło z długów. Mogłem w cywilizowany sposób zamknąć moją poprzednia londyńską firmę i otworzyć nową z myślą o biznesie okularowym.
Więc okulary mnie uratowały jako postać publiczną i osobę prawną, ale jako człowieka uratowała mnie podróż do Indii. Zobaczyłem ekstremalną prostotę życia, także ekstremalną biedę, w której ludzie po prostu idą krok za krokiem każdego dnia. Nie kontemplują tego, że nic nie mają, nie filozofują, tylko koncentrują się na walce o byt.
To mi dało do myślenia. Proste, może nawet banalne, ale trzeźwiące refleksje: rzucam się na własne życie, uciekam w dragi, przeklinam swój los, zamiast być mu wdzięczny, bo dał mi w porównaniu z tymi ludźmi tak niesłychanie dużo. Miałem zdrowie, kontakty, znałem języki, byłem wyedukowany na tyle, że mogłem zaczynać od zera i poradziłbym sobie w wielu branżach, bo nawet zaczynając od zera, dysponowałbym większym kapitałem edukacyjnym i społecznym niż tysiące ludzi ze slumsów razem wziętych.
- Mniej więcej.
- Przypadkiem.
Miałem jechać do Tajlandii. Znalazłem tam wspaniałe miejsce. Czekając na dopięcie formalności, zrezygnowałem z mieszkania w Londynie i wysłałem wszystkie kreacje Arkadiusa, które zostały, do znajomych w Szkocji.
Tymczasem polska artystka Goshka Macuga, moja najlepsza przyjaciółka z czasów londyńskich, zaproponowała, bym pojechał z nią na jej wystawę na Biennale w São Paulo. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Polecieliśmy na otwarcie. Pogoda była jednak paskudna, więc postanowiliśmy pojechać na północ Brazylii, do stanu Bahia. W stolicy stanu – Salvadorze – i na pewnej niewielkiej, pięknej i słabo zaludnionej wyspie, na którą można się dostać tylko łodzią, spędziliśmy trzy tygodnie.
Wróciłem do Londynu i pobiegłem do prawników, którzy już kończyli oglądać dokumenty potrzebne do kupna nieruchomości w Tajlandii, żeby im oznajmić: "Rezygnuję!". Zacząłem się pakować i kilka tygodni później wylądowałem w Bahii.
Dziś mieszkam w Salvadorze i mam również dom na tamtej wyspie.
- Jakbym wyszedł z więzienia. Pomyślałem, że teraz będę miał wakacje do końca życia.
Wyobraź sobie: zamykasz za sobą drzwi do życia, które ci się nie udało. Zamykasz całą biznesową strukturę, której byłem niewolnikiem. Przenosisz się z jedną walizką do kraju, gdzie zawsze panuje lato. Czy to nie jest piękna wizja?
- Wręcz przeciwnie! To niezwykle inspirujące miejsce. Szczególnie dla artystów.
- Do wszystkiego! Tam jest tak inspirująco, że tego się nie da opisać.
- Ludzie! Kultura, muzyka, natura. No mówię ci, że wszystko (śmiech).
Bardzo dużo tam tworzę. Tylko że nie chwalę się tą twórczością.
- Wszystko.
- Mnóstwo zdjęć robię. Maluję obrazy. Rzeźbię. Przygotowuję instalacje.
- Odpowiem ci tak, jak agentce z londyńskiej galerii, która kilka lat temu przyjechała do mnie z Goshką. Zobaczyła moje prace i oznajmiła, że chce mnie reprezentować. Odpowiedziałem jej: "No way. Nie po to wyszedłem z kieratu świata mody, żeby teraz wchodzić do kieratu świata sztuki".
Ja po prostu muszę tworzyć, bo jestem artystą. Poza mną te prace zna może kilka osób. Wiesz, co by było, gdybym w to wszedł? To by znaczyło, że znów musiałbym się z kimś wiązać, robić strony, jeździć po świecie, uczestniczyć w wystawach, udzielać wywiadów. Kierat!
- Ten wywiad to inna sprawa – sam zgodziłem się na wystawę w Łodzi, to taka celebracja mojego poprzedniego życia. Mam ten kierat przez kilka dni i zaraz wracam do normalnego życia.
- Być może. Albo spali wszystko, tak jak ja sam chciałem jeszcze niedawno na końcu spalić. Nigdy nic nie wiadomo.
- Czasami robię ciekawe projekty wnętrzarskie, ale oprócz tego jestem rentierem.
Miałem szczęście. Kiedy przeprowadzałem się do Brazylii, funt brytyjski był wciąż bardzo mocną walutą. I za tę niewielką ilość funtów, którą miałem ze sobą, kupiłem nieruchomość obok domu, w którym już mieszkałem. Niesamowita okazja, za grosze. Przez dwa, trzy lata ją wynajmowałem, a następnie zrobiłem przebudowę i z 220 m kw. zrobiło się 660, bo dodałem dwie kondygnacje. Na dole jest poczta, wyżej – biura. Cała moja robota kończy się na tym, że raz w miesiącu wysyłam najemcom rachunki. Oczywiście, są czasami różne problemy do rozwiązania, ale to sporadycznie.
Mam więc swobodę finansową oraz czasową i mogę się skoncentrować na własnych tematach.
- Ha, ha, ha, i nazywa się Arkadia.
- Temu budynkowi nadawałem nazwę Arkadia.
- Na ciuchy i buty! Dziś akurat mam na sobie ubrania z własnych kolekcji wyciągnięte z kufrów. T-shirt ma 22 lata, ale był założony ze dwa razy, spodnie dresowe – 10. A tak poza tym to raz w roku kupuję online jakieś pięć, sześć T-shirtów, szorty i japonki. I to wszystko kosztuje mniej więcej 20 euro.
- Jasne, tam moda nie istnieje. Gdybyś zapytał na ulicy tysiąc osób, co to jest Yves Saint Laurent czy Givenchy, nikt by nie miał pojęcia, o czym mówisz. Ani jedna osoba.
- Przede wszystkim. Przetrwaniem, a następnie tańcem i seksem.
- Zapraszam cię na oprowadzanie. Każda część wystawy opowiada o innej z moich kolekcji, a kurator Marcin Różyc miał wspaniały pomysł, by skomentować moje prace dziełami innych artystów – malarzy, rzeźbiarzy, twórców tkaniny artystycznej.
- Wchodzimy do części poświęconej kolekcji "United States of Mind" [Stany Zjednoczone Umysłów] z 2003 r. To była kolekcja-protest przeciwko nielegalnej inwazji wojsk Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników na Irak. Bush twierdził, że Irak ma broń masowego rażenia i knuje z Al-Kaidą. Mainstreamowe media popierały narrację rządów USA i Wielkiej Brytanii.
Ja się temu głęboko sprzeciwiałem, bo chociaż dopiero później się okazało, że Bush i Blair kłamią i że Irak nie ma żadnej broni masowego rażenia ani żadnych związków z Al-Kaidą, to wiedziałem po prostu, że większość wojen wywołują ludzie, którzy mają kasę, a chcą mieć jej jeszcze więcej. A czy po drodze zginie ćwierć miliona osób, czy 5 milionów, nie ma dla nich wielkiego znaczenia.
Mój kraj, czyli Wielka Brytania, nie skonsultował się z nami, płatnikami podatków, czy chcemy, by nasze pieniądze szły na zabijanie niewinnych ludzi w Iraku.
- To dla mnie jakaś semidemokracja, bo w prawdziwej rządzący konsultują się jednak z wyborcami w tak ważnej i delikatnej sprawie. I przede wszystkim nie prą do wojny, opowiadając nam kłamstwa. Okej, Saddam był dyktatorem, zabójcą, terroryzował społeczeństwo, ale to całe zagrożenie dla świata z jego strony było wyssane z palca. Chodziło tylko o to, by USA i Wielka Brytania przejęły kontrolę nad państwem bogatym w zasoby naturalne.
Premierowy pokaz odbył się na London Fashion Week i miał bardzo duży oddźwięk. Bo my, artyści, gremialnie sprzeciwialiśmy się tej wojnie. Aktywiści antywojenni pożyczyli ode mnie tę suknię na duży protest na Trafalgar Square w Londynie. Ktoś ją założył, a gołębie z piersi modelki "krwawiły" poprzez dodanie czerwonych piór na białej sukience. Był efekt "wow".
Zresztą nie chodziło mi tylko o tę wojnę. Na innych kostiumach, jak widzisz, są motywy z gwiazdą Dawida czy arafatką.
- Nie będę zaprzeczał takim interpretacjom (śmiech). Oczywiście, byłem też oczywiście bardzo zniesmaczony sytuacją w moim pierwszym kraju. Czas pokazał, że racja była po naszej stronie.
- Zgadza się. Oj tak, to była głośna kolekcja i wywołała niezły skandal. Szczególnie w Polsce.
- Cieszę się, że tak mówisz. Dlaczego konserwatywne czy kościelne media zinterpretowały to na opak? Bo ich przecież nie interesowało, co i dlaczego mam do powiedzenia. Nie widzieli tego pokazu na własne oczy. Nie czytali mojego opisu. A musisz wiedzieć, że każdemu mojemu pokazowi towarzyszył zawsze tekst wyjaśniający mój zamysł. Wystarczyło go przeczytać. No i oczywiście można było też do mnie zadzwonić i mnie zapytać.
I żeby była jasność, to nie jest tak, że tworzyłem pod jakąś ideologię. Zawsze to intuicja mówiła mi, co mam robić. Często miałem sen, budziłem się, zapisywałem go, rozrysowywałem, zaczynałem projektować i dopiero z czasem zaczynałem rozumieć, o co mi w tym chodzi, szukać kontekstów, inspiracji. Ale pomysł zawsze znajdował mnie sam.
- Ba!, często miałem już zapisane pomysły na dwie kolejne kolekcje, dzięki czemu zresztą mogłem w tym kieracie tak sprawnie się obracać. Kiedy zdecydowałem się zakończyć działalność jako projektant, miałem gotowe trzy następne kolekcje.
A co do "Virgin Mary Wears the Trousers", to geneza kolekcji była taka, że rodzimy się niewinni...
- Tak. A później Kościoły, ale też politycy, media czy członkowie rodziny popychają nas w takim kierunku, że zaczynamy symbole religijne traktować jak prawdziwą religię. Czyli modlić się do gipsowej statuetki Matki Boskiej albo do metalowego krzyża z Jezusem zamiast do Maryi albo Jezusa. I tak kult przedmiotów wypiera myślenie o prawdziwej religii, której pierwszą zasadą jest przede wszystkim miłość.
Jako artysta zawsze lubiłem wkładać kij w mrowisko. Tu chciałem skonfrontować co poniektórych z myślą, że tak naprawdę nie są ludźmi wiary, jeśli oburza ich to, że użyłem ich bożków, i to przecież w kontekście piękna! Nie muszę być wyznawcą danej religii, by móc odwiedzać świątynie, wystarczy, że czuję do nich estetyczny pociąg czy rozumiem ich kulturową wagę. Bo tak, kościoły są piękne, obrazy religijne emanują pięknem. Czyli ludzie, którzy przypuszczali na mnie ataki, sami udowadniali, że wierzą nie w Boga, tylko w jakieś przedmioty, bo Bóg jest, sami to głoszą, przede wszystkim miłością.
Kurator na wystawę wybrał siedem strojów z tej kolekcji, ale cała liczyła, jak dobrze pamiętam, około 50. Tyle że połowa nie przetrwała – albo zaginęła, albo została zniszczona przez warunki atmosferyczne.
- To nie było w żadnym zamku! Ludzie sobie dopisali jakąś dziwaczną historię. Opowiem jeszcze raz, może wreszcie skutecznie. Moje ubrania zostały w większości schowane do kontenera, takiego, w jakim się transportuje towary statkami, który stał w ogrodzie u przyjaciół w Szkocji. A w Szkocji jest wilgotno. Kiedy zajrzałem tam w 2016 r. - czyli były tam już od dziewięciu lat – większość była już spleśniała, a dużą część zjadły myszy i insekty. To, co rokowało na odratowanie, zostało zakupione przez Muzeum Włókiennictwa w Łodzi oraz Muzeum Narodowe w Krakowie. I tutejsi konserwatorzy dokonywali cudów, odrestaurowując te ubrania.
Swoją drogą, to był dla mnie ważny moment. Wiesz, moje prace trafiają do kolekcji muzeum i jeszcze są konserwowane niczym jakieś niezwykle ważne obrazy z renesansu albo baroku. Odebrałem to jako ważne potwierdzenie: człowieku, naprawdę było warto! Poczułem się po raz pierwszy jak artysta. Bo projektanci nie byli przecież traktowani w świecie kultury tak poważnie, jak malarze, muzycy czy filmowcy.
"Virgin Mary..." była jednym z ważniejszych przełomów. Zobacz, tu są wycinki z gazet. Proszę bardzo, nagłówek: "Dziesięcioro czołowych brytyjskich projektantów mody 2001 r. zdaniem branżowych ekspertów".
- A ja byłem wtedy ledwie po drugim roku aktywności. Przecież to szaleństwo.
- To była moja druga kolekcja, "Queen of Sheba" [Królowa Saby]. Inspirowałem się wówczas pracami Any Marii Pacheco, brazylijskiej malarki tworzącej w Londynie, która namalowała cykl obrazów krążących wokół tematu legendarnych odwiedzin, jakie królowi Salomonowi złożyła królowa Saby. Na jednym z obrazów władczyni trzyma głowę Salomona właśnie w takim koszyku. Zapewne marzy, żeby przejąć jego królestwo.
Ponieważ chętnie sięgałem do wątków autobiograficznych, wpadłem na pomysł, żeby zrobić odlew własnej głowy. Na finał pokazu wszedłem na wybieg w masce kata, a w koszu niosłem zakryty czarnym materiałem odlew głowy. Kiedy doszedłem do końca wybiegu, zdjąłem materiał, wyciągnąłem głowę za włosy – i jak kat demonstracyjnie pokazałem ją widowni. Ludzie zdębieli, tak realistycznie podobno wyglądała. Dwie osoby nawet zemdlały.
- Tak naprawdę pokazałem, że chcę rozszerzać jego granice. Bo królestwo ustanowiłem już swoim pierwszym pokazem "Lucina, O!" na London Fashion Week we wrześniu 1999 r.
- Wtedy. Po "Lucinie" jeden z brytyjskich magazynów mody okrzyknął mnie najbardziej ekscentrycznym projektantem roku w Wielkiej Brytanii. Wygrałem w ich zestawieniu nawet z Johnem Galliano, czujesz?!
- No właśnie! Jednym z powodów, dla których chciałem się dostać do Saint Martins, było to, że byłem zakochany właśnie w twórczości Galliano, a on studiował tam w pierwszej połowie lat 80.
Żeby pokazać ci skalę szaleństwa, które wybuchło wtedy wokół mnie, podam ci taki przykład: po tygodniach mody w Londynie czy Paryżu amerykański "Vogue" zdawał fotorelację, która składała się z wielu malutkich zdjęć kreacji pojedynczych projektantów i większych z pokazów wielkich firm typu Givenchy. Po "Lucina, O!" amerykański "Vogue" przeznaczył na moją – kompletnego debiutanta – kolekcję całe dwie strony! A teraz sprawdź sobie, ile kosztuje kupienie dwóch stron w amerykańskim "Vogue'u".
Dostałem darmową reklamę o niesamowitej sile rażenia. Bo jak branża zobaczyła, że "Vogue" ni stąd, ni zowąd pisze o jakimś Arkadiusie na dwóch stronach, to coś musi być na rzeczy. Telefony się rozdzwoniły. I już nie przestały dzwonić.
- Lucina to rzymska bogini porodu. Postanowiłem przyszykować kolekcję na narodziny nowego stulecia, a właściwie tysiąclecia. Stąd też pomysł, bym w finale sam "rodził" siebie jako twórcę w nowym kontekście, już pełnoletnim i gotowym do walki w prawdziwym świecie. Wyszedłem na koniec pokazu i zainscenizowałem poród na scenie; to było bardzo teatralne i mocne.
Zamysł był też taki, by projekty były odważne, wręcz futurystyczne, ale zarazem wykonane z materiałów tradycyjnych – jedwabiu, wełny czy skory. Tu widzisz sukienkę poplamioną krwią, ale kiedy modelka wchodziła na wybieg, materiał był śnieżnobiały. Dopiero na wybiegu rozmazywała po nim ukrytą w dłoniach "krew".
O, a ten outfit – pokrwawiona sukienka z "ciążowym" brzuchem – kilkanaście lat później skopiowała ją Lady Gaga. Oczywiście nie ona bezpośrednio, ale jej studio, a konkretnie twórca jej wizerunku Nicola Formichetti, który wtedy, na przełomie wieków, był jednym z tych młodziutkich stylistów, którzy rozumieli moją twórczość. Był moim fanem, pożyczał ode mnie ubrania do sesji.
- Może trochę. Ale olałem to. Mieszkałem już w Brazylii. Jeżeli chciałbym w sądzie dochodzić praw autorskich, to prawdopodobnie bym wygrał, ale nie chce mi się w to bawić, moje życie jest teraz zbyt fajne.
- ...lepszymi niż Galliano!
- To był pokaz off schedule, czyli spoza głównego programu, bo ten był już wypełniony. Tydzień Mody w Londynie zaczynał się już dwa miesiące po moim pokazie dyplomowym w Saint Martins i wszystko było ustalone poza takim właśnie oknem dla pięciu, sześciu projektantów branych na pokład w ostatniej chwili do grupy off schedule.
Oczywiście jest się tylko dodatkiem do głównej imprezy, nieopisanym, niewypromowanym. Ale wiesz, co jest najciekawsze? Że wszyscy dziennikarze najbardziej interesowali się właśnie pokazami off schedule.
- O to chodzi! Bardziej obchodzi ich zwariowany młody projektant niż nudne pokazy komercyjnych marek typu Paul Smith czy Burberry.
- Tak. Po "Lucinie" wybuchła bomba atomowa, ale już mój pokaz dyplomowy to była nie lada eksplozja. Opisywała go cała brytyjska prasa.
- Kolekcja nazywa się "Semen of the Gods", czyli nasienie bogów. Ale co ja będę gadał, proszę, masz tu tekst napisany na wystawę przez kuratora Marcina Różyca: "Arkadius nawiązał do narodzin Afrodyty. Bogini miłości powstała z morskiej piany, gdy do morza wpadł odcięty członek Uranosa. Okaleczył go syn, Kronos, który chciał uwolnić matkę, Gaję, od cierpienia wywołanego wpychaniem w jej łono rodzących się dzieci.
Ubiory przypominały fale oceanu, a modelki widma topielic. Pokaz zamknęła Saimi Hoyer w stroju, którego górna część była wazonem z liliami. Modelka rozrzuciła kwiaty. Kolekcję również pokazano w prestiżowym domu towarowym w Londynie".
Jak pisał "The Independent": „Ostatnim początkującym projektantem, któremu Browns w Londynie udostępniło witrynę, był Hussein Chalayan w 1994 roku. Dziesięć lat wcześniej uhonorowano w ten sposób Johna Galliano. Tym razem czas na urodzonego w Polsce Arkadiusa".
- To był czerwiec. Skończyłem Saint Martins z podwójną oceną A. Dosłownie kilka dni później były pokazy haute couture w Paryżu. Suzy Menkes, która wtedy pisała dla "International Herald Tribune" i była ostateczną wyrocznią w krytyce mody, napisała w relacji z tych pokazów, że Paryż Paryżem, lecz tymczasem w Londynie narodziła się nowa gwiazda, nazywa się Arkadius i miała niesamowity pokaz. Czyli najważniejsza osoba pisząca o modzie na świecie w artykule o haute couture, czyli modzie najbardziej ekskluzywnej i najdroższej, nagle przeskakuje do pokazu z koledżu jakiegoś studenta i każe wszystkim zapamiętać jego imię!
Na pewno pomogło to, że od początku moje pokazy były zarazem performance’em. Rodziłem lalkę, niosłem własną głowę, a tutaj modelka niosąca na sobie przezroczysty wazon-bluzkę wyjmowała po kolei lilie i wyrzucała je w publiczność, aż została naga. Takie teatralne gesty robiły wrażenie.
Dla mnie jako twórcy historia opowieści jest o wiele ważniejsza niż pojedyncze ciuchy same w sobie. Ciuchy do noszenia można kupić wszędzie i nie budzą aż takich emocji, ale historia, która ma przekaz, jest już czymś zupełnie innym.
- Zgadza się, kolekcję inspirowaną polskim folkiem nazwałem imieniem ukochanej babci. Sięgnąłem do strojów ludowych, wycinanek, czepków, słomy.
- A na wystawie ten pokaz jest na wideo. O, spójrz, właśnie idzie Kayah.
- Miałem czerwone dżinsy o dokładnie takim kroju.
- Może nawet 1989. Kilka razy było blisko, szczególnie niebezpieczni byli rezerwiści. Ale to nie była specyfika Krakowa, oni wszędzie byli agresywni.
W pewnym momencie zrozumiałem, że studia pedagogiczne nie są dla mnie, między innymi właśnie dlatego, że miałem silniejszą ode mnie potrzebę uzewnętrzniania własnej kreatywności. Nie szyłem ciuchów na wybieg ani na sprzedaż, chciałem sam być częścią mojego art performance’u. Zakładałem takie spodnie i paradowałem po Rynku.
Zrozumiałem, jaką to ma moc, kiedy któregoś razu pojechałem na imprezę do ludzi z innej uczelni. Wchodzę, zaczynam się przedstawiać, a oni jeden po drugim mówią: "My cię znamy, Arek. Chłopie, wszyscy w Krakowie cię przecież znają". Byłem wówczas prawdopodobnie najdziwniejszym eksponatem w tym mieście.
- To "The House of Pleasure" z 2002 r., zainspirowana modą pin-up i najsłynniejszej spośród pin-up girls – Bettie Page.
- Może wyprzedziłem czas, ale jak już o tym mówimy, to przy tej okazji wyprzedziłem czas w innym wymiarze. Do występu w pokazie zaprosiłem w charakterze modeli osoby transseksualne, zarówno transkobiety, jak i transmężczyzn.
- Nikt tego wcześniej nie robił! Śmietanka artystyczna Londynu była zachwycona, dziennikarze z fajnych magazynów oszaleli, bo mieli o czym pisać, i to nie był kolejny skandal, ale coś pozytywnego, zmieniającego świat na lepsze. Mainstreamowe media z kolei nie bardzo miały pojęcie, o co chodzi i co z tym zrobić.
- Bo nie ma tych szufladek, jakie zbudowaliśmy sobie w Europie. Biała kultura zakłada, że całe twoje jestestwo musi być poddane kontroli, posegregowane, nazwane; nie pozostawiamy miejsca na to, by natura z nas brała i byśmy my oddali się naturze i zaakceptowali, że jesteśmy jej częścią.
W Bahii znacznie większy wpływ ma kultura afrykańska, bo trzy czwarte mieszkańców ma korzenie afrykańskie lub częściowo afrykańskie. Dlatego tam szczególnie silna jest religia candomblé wywodząca się z zachodniej Afryki.
- No jasne, to wspaniała sprawa, podczas której możesz właśnie na chwilę oddać się siłom wyższym, wszystko jedno, czy nazwiesz to bóstwami, czy naturą. I wrócić do domu lepszym, oczyszczonym.
Bogowie w candomblé są emanacjami sił natury, nie mają konkretnej płci. Co jest przecież kompletnie logiczne, bo czy wiatr jest męski czy żeński? Albo ogień? No właśnie. I dlatego ludziom ze wszystkich genders łatwo się z tymi siłami utożsamić.
Kolejna piękna rzecz: skoro natura stworzyła nas takich, jakimi jesteśmy, to znaczy, że tak ma być, a nie że jedni są normalni, a inni nie. I tu wracam do osób trans. Skoro natura stworzyła nas męskich, żeńskich, in between, gender fluid itd., to znaczy, że tak ma być i koniec kropka. Pod tym względem Brazylijczycy afrykańskiego pochodzenia są daleko przed Europejczykami.
Trochę inną sprawą jest znacznie większa swoboda seksualna. Ale no cóż, trudno nie traktować seksualności jako czegoś ważnego z jednej strony, ale też i codziennego, oczywistego z drugiej, w miejscu, w którym zawsze świeci słońce i co chwilę lądujesz rozebrany na plaży. Niby katolicyzm to religia większości mieszkańców Bahii, drugi jest protestantyzm, ale są tak zdominowane przez mentalność afro-brazylijską i zmiksowane z candomblé, że ten cały koncept, że ciało jest grzeszne, a seks to coś paskudnego, po prostu nie istnieje.
Jesteś heterykiem, masz żonę i dzieci, ale masz dziś ochotę się bzyknąć z kolesiem? A bzyknij się! To tylko seks, nikt nie będzie robił jakiś bzdurnych oskarżeń, że z tego powodu nie kochasz żony albo dzieci.
Oczywiście, to jest normalne w tej kulturze, a nie jest normalne w innych. I to fajne, że świat może być tak zróżnicowany, bo dzięki temu jest o wiele ciekawszy! Jakby wszyscy byli tacy sami, należeli do tej samej religii czy partii politycznej, życie byłoby niesamowicie nudne i przewidywalne.
- Bardzo się zmieniła. Praktycznie zatarły się te różnice, które kiedyś nazywaliśmy różnicą między nami a Europą. Nie chodzi tylko o odmalowane budynki czy fajniejsze sklepy; także mentalność bardziej zbliżyła się do zachodnioeuropejskiej, bo Polacy pracują za granicą i podróżują, wielu zdążyło już zobaczyć pewnie całą Europę i te wyjazdy nas siłą rzeczy zmieniają. No i oczywiście takie serwisy jak Netflix sprawiają, że wszyscy nasiąkamy zachodnimi wzorcami.
- Pamiętaj, że ja patrzę raczej na to, co zmieniło się w Polsce w perspektywie 20 lat. I zmiana, jaka się dokonała w trakcie dorastania jednego pokolenia, to coś niesłychanego.
Podam ci przykład. Jakiś rok temu pojechałem do mojego Parczewa. Siedzę sobie pod kwiaciarnią na ławce z koleżanką z przedszkola, która tę kwiaciarnię prowadzi. Był koniec roku szkolnego, ze szkoły średniej wysypali się uczniowie. Przychodzi jeden i mówi, że przyszedł kupić kwiaty dla swojego chłopaka. Myślałem, że się przesłyszałem, ale koleżanka powiedziała, że to nic wielkiego, że w tym pokoleniu nikt nie robi z tego wielkich ceregieli. Jeśli mówimy o prowincjonalnym miasteczku na wschodzie, gdzie duży wpływ na życie ludzi ma Kościół, to naprawdę jest nadzieja.
Rozumiem, że wielu ludzi chciałoby, aby nowy rząd sprawił, że jutro będzie tutaj Amsterdam. Tak nie będzie, to musi potrwać, ale tendencja jest nieubłagana. Polska się powoli laicyzuje. Cierpliwości.
- No widzisz, i tak się złożyło, że dziś mieszkam w raju. Nie jest to moda, nie jestem tak znany jak YSL, ale mam fajne życie! W niedalekiej przyszłości chcę stworzyć przestrzeń, która byłaby połączeniem ogrodu botanicznego – bo ja sadzę setki roślin rocznie – galerii sztuki i miejsca przeznaczonego na rezydencje artystyczne.
Koncept jest taki: znajduję, jeszcze nie wiem, czy w Brazylii, czy w Portugalii, kawałek ziemi w przyrodzie. Buduję tam piękny domek i zapraszam artystów z wielkich miast typu Nowy Jork, Paryż, Warszawa, którzy mieliby potrzebę oderwania się na kilka miesięcy od tego zgiełku i tworzenia, bez żadnych problemów finansowych, sztuki inspirowanej naturą. Każdy z nich na koniec rezydencji jakąś pracę przekazuje na rzecz powstającej w ten sposób stopniowo galerii. Ja w międzyczasie pracuję wokół nad roślinami w ogrodzie botanicznym. Zwiedzający będą płacić, powiedzmy, 10 zł za wejście do ogrodu, możliwość zrelaksowania się w nim i pooglądania kolekcji.
Ale jak będzie? Nie wiem. Tej wystawy w Łodzi też nie planowałem, ona się przydarzyła. Jestem artystą work-in-progress.
A marzenia są najfajniejsze. Wiesz dlaczego? Bo są za darmo. I mogą trzymać nas przy życiu nawet w najstraszniejszym piekle.
Czyli Arkadiusz Weremczuk, rocznik 1969. Pochodzi z Parczewa na granicy Polesia, Podlasia i Lubelszczyzny. Wraz z ukończeniem słynnej szkoły artystycznej Saint Martins w Londynie rozpoczął spektakularną karierę w świecie mody. Jego projekty lądowały na okładkach najważniejszych magazynów, a w jego kreacjach chodziły Björk, Janet Jackson czy Christina Aguilera. W 2002 r. zaprojektował kostiumy do "Don Giovanniego" w reżyserii Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim — Operze Narodowej. W 2003 r. otworzył butik w Warszawie, nawiązał też komercyjną współpracą z firmą dżinsową Ravel. Po bankructwie w 2004 r. wycofał się z Polski. Później projektował jeszcze okulary, które nosili m.in. Brad Pitt, Gwen Stefani i Justin Timberlake, lecz w 2006 r. wycofał się z branży, zniknął z życia publicznego i wyjechał do Brazylii.
Ekspozycja pokazująca odrestaurowane prace z kolejnych kolekcji Arkadiusa, a także filmy i zdjęcia z pokazów czy wycinki z gazet otworzyła się w czerwcu w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi i potrwa do 27 lipca 2025 r. Kurator Marcin Różyc skonfrontował ubrania i buty projektu Arkadiusa z dziełami współczesnych artystów.
Redagował Marek Markowski
Wszystkie komentarze
Większość prenumeratorów wyborczej uważa, że to niezwykle ważna osoba a jeśli ktoś o niej nie słyszał to znaczy, że życia nie zna.
"ku...s.brothers
no widzisz jak mało wiesz o życiu.
Nie pękaj, podrośniesz, przeczytasz kilkaset książek to może liźniesz troszkę życia.
"
Slynny, rozponawalny, zaginął.
Myślałem, że o Ziobro chodzi...
Skąd przekonanie że większość prenumeratorów wyborczej uważa że arkadius to ważna osoba?
Po ilości plusów i minusów
Był bardzo rozpoznawalny. Na początku lat dwutysięcznych ktokolwiek interesował się choć trochę nawet nie tyle kulturą, co show-biznesem, to go znał. A stawianie go obok Małysza i Wojtyły, których znał dosłownie każdy, to jest pewna figura retoryczna, trochę hiperbola, nie trzeba przecież tego brać w 100% dosłownie, to jest lekko żartobliwe, podobnie jak "Beatlesi sławniejsi od Jezusa".
Porównanie go do JPII i A. Małysza to przynajmniej nieporozumienie. GW żyje w swoim świecie od dawna ale czytelnicy niekoniecznie. Czasami zęby bolą w czasie czytania i głowa pęka.
Czyli uchodźca podatkowy?
Optymalizator.
No tak, po komentarzu widać ,ze urodziłeś się niezbyt dawno temu.
Dopytaj znajomych jak to było w latach 90tych.
Podpowiem - panował dziki kapitalizm , nie było zasad ,a państwo nie działało.
zrozumiałbym ,gdybyś komentował całkiem bliski okres.
Nie wierzę w ani jedno słowo które powiedział. To po prostu zwykły oszust. Najlepiej robić zagrywkę na biednego artystę pedała który nic nie wiedział. ZUS w Polsce i urząd skarbowy idą bardzo na rękę dłużnikom. Można się dogadać, spłacić ratami. Ale lepiej było dać nogi za pas i udawać biedaka - bo chyba nikt nie wierzy w głód, pożyczkę ostatnich pieniędzy od rodziców, i cudowne nabycie nieruchomości w Brazylii. Na szczęście teraz by taki numer nie przeszedł od kiedy Polska jest w Unii. Zgarnęli by go z mysiej dziury
W latach 90. urzędy skarbowe tak bardzo szły na rękę podatnikom, że Roman Kluska musiał sprzedać Optimusa, a potem został wsadzony do aresztu za rzekome oszustw podatkowe. Po jakimś czasie dostał odszkodowanie za niesłuszne aresztowanie - 5 tys. zł.
No faktycznie to porównanie do JPII nie trafione, ten oszukiwał fiskus na jakimś butiku, a tamten kierował globalną pralnią kasy, finansował z niej kilka rodzin mafijnych i bojówek prawicowych, oraz niezliczoną ilość pomniejszych pedofilów i patusów na 6 kontynentach.. przez dekady i tak gładziutko, że do dziś niektórych zwłok się nie dokopano.
To ciekawe pytanie kompletnie zignorowano - w artykule nie ma nic na ten temat, jest tylko wywiad z jakimś Arkadiuszem...
Przebrała się marka na modnisia Arka.
Dokladnie to samo pomyslalam. Nie tylko na narkotyki, musial tez miec pieniądze na "wyjscia i imprezy", jak sam wspomina, i stac go bylo na to wszystko w tym drogim Londynie. Jest glupi i bezkrytyczny, skoro swobodnie mowi o sobie rzeczy, ktore go tylko pogrążają i kompromitują.
Wczytałem się w wywiad i żywot Pana Arkadiusza, i przepraszam za durną rymowankę, proszę o potraktowanie jej jako wyraz sympatii. Szacun za Parczew, Brazylię, podejście do życia i siebie samego... Fajnie byłoby "bzyknąć się" w Pańskim ogrodzie zakazanych rozkoszy ziemskich... Bom dia! Boa tarde! Boa noite!
To Ty, Arek? Talent nie daje pozwolenia na bycie oszustem. Wychodzi twoja prowincjonalnosc i kompleksy w stosunku do zachodu - bo tam by pewnie juz siedzial za podatki.
Bardzo długie i gorzkie oskarżenie naszego społeczeństwa. Ale co niby z niego ma wynikać? Że powinniśmy uwielbiać patocelebrytę który narobił długów i spie...ł za granicę? Prochu nie wymyślił, BMW nie zbudował, "dzieła sztuki" jakie produkował mocno dyskusyjne. Może potrzebowaleś podbudować swoje ego? No to pochwal się swoimi osiągnięciami, chętnie je docenię.
Ale dlaczego oskarżenie? i gorzkie? W tym wszechświecie jest też miejsce dla kurczybladka z kompleksem Iron Mana Narodów, i bardzo dobrze. Społeczeństwo nasze jest jakie jest, właściwie to nie jest dobre ani złe specjalnie. Tylko jakoś nie lubi, jak mu pokazać lusterko.
A czy długie? 20 linijek tekstu to dla ciebie za długo? To pewnie przez cały wywiad nie przebrnęłaś.
O gościu nie słyszałaś w życiu, to czemu go oceniasz mianem "patocelebryty"? Nie rozumiesz słów, jakich używasz, sugeruję ci abyś następnym razem skorzystała z okazji niedemonstrowania światu swojej ignorancji.
Kuba, nie, to ja, Rachela!
brak empatii i żółć wylewa się się z Twojego posta hektolitrami
Wklejam oryginalną usuniętą odpowiedź (najwyraźniej panna anna i jej podobni rozpruli się do admina, że obrażam ich gminne uczucia, ale mie to lata):
Czytam te komentarze na forum. Większość to "oszust", "ZUS nie zapłacił", "jak to sławny, jak ja go nie znam!"....
Ale mentalne zadupie. Same chłopki roztropki tu siedzo
Wychodzi na to, że większość czytelników gw to wierni parafianie(dowolnego wyznania parafii), sumiennie płacący podatki i składki, fani JP2, Małysza, Pudziana i Ich Troje. Śmiało można powiedzieć, że mamy tu dobrą reprezentację polskiego społęczeństwa.
Posłuchajcie parafianie, odpie... wam kazanie:
wasze miejsce w Europie jest co najwyżej poślednie, jesteście pozbawionymi krztyny fantazji i empatii drobnymi krętaczami, kantujecie ojczyznę i innych na każdym kroku - ale co niedzielę w kościele, a polityczny idol dużej części z was ma kancelarię prawną świadczącą usługi doradztwa podatkowego - czyli jak LEGALNIE ciąć państwo w ch...a na podatkach. A w waszym mniemaniu to szczyt kariery
Wyglądacie jak straganiarze z bazaru na stadione dziesieciolecia i tak myślicie - zreszta słusznie, bo ani wy ani wasze dzieci nie wyrośniecie ponad ten poziom.
Prochu nie wymyślicie, BMW nie wyprodukujecie, ani dzieł sztuki żadnych.
Nie ma znaczenia, czy jesteście katolikami, czy uważacie się za wolnych od religii - wolni nigdy nie byliście, nie jesteście, ani nie będziecie. Mężczyzna czy kobieta - wszystko jedno.
Jeśli w tej krainie disco polo z kostki Bauma wyrośnie jakaś indywidualność, talent, geniusz - wszystko jedno, w jakiej dziedzinie, sztuce, nauce, sporcie - ma tylko 1 wyjście - spie...ć jak najszybciej, albo pozwolić się zadeptać.
Jament
Bardzo ładnie podsumowałeś dzisiejszy poziom na tym forum. Dzięki.
Tak się składa, że pamiętam jeszcze gościa z czasu jak był na "topie", więc pudło. Jak inaczej nazwać gościa, który otwarcie się chwali, ćpaniem, chlaniem, długami i ucieczką przed wymiarem sprawiedliwości??
A ja się zastanawiam jakim słowem określić profil gazety która publikuje z nim wywiad stawiając go na równi z Małyszem (bo autorytet JP2 zupełnie już zbladł).
Uczciwie szczery?
I taki biedny niemający na jedzenie stawia z zaskórniaków kamienicę :), która go utrzymuje.
A ZUS i skarbówka z m. in. moich podatków arkadiusową lukę wypełniły.
Czyli ten Arkadius to jakiś artysta był? Dobrze wiedzieć.
Artysta ze spalonego teatru.
Branża artystyczna to są ludzie typu Zimerman, Orlinski, Sasnal, a z nieżyjących Kantor, Penderecki czy Stuhr. A nie ten człowieczek z wywiadu.
Dokładnie!
Potrafisz odróżnić oszustwo od zaległości? Bo mam wrażenie że nie.
Miało cię tu nie być.
Definitywnie obraziłeś się na GW, prenumerata cię mierziła.
Jak każdy prawak, tylko kłapiesz dziobem, zero konsekwencji w działaniu.
Co nie zmienia faktu że GW promuje oszusta na którego długi w US i ZUS zrzucili się wszyscy uczciwie płacący.
Przecież to nie promocja, a opowieść o ciekawym polskim artyście! A niezapłacony ZUS, to nie działanie z premedytacja, aby oszukać Polskę i Polaków, a wynik „operatywności” jego rodaków, którym płacił, aby wszystko było uregulowane. Z niektórych komentarzy wyraźnie wynika, ze niektórzy nawet nie próbują sobie wyobrazić stanu emocjonalnego artystów tego kalibru, oraz ich często niemożliwości ogarnięcia „przyziemnych spraw”.
też tak uważam. pewnie niektórzy czytali artykuł po łepkach albo dobrnęli do jakiego u początkowego akapitu.
z artykułu wynika, że został oszukany przez swoich pracowników. jako młody człowiek pewnie nie miał pojęcia, że trzeba na początku we własnej firmie dopilnować samemu wszystkiego nim wszystko zagra jak trzeba.
Pechowcy czy niedouczeni nie będący w stanie spłacać swych zobowiązań lądują pod mostem albo u kogoś kto pozwoli im żyć na łaskawym chlebie. Nie wiem dlaczego tego człowieka GW uważa za godnego aby przeprowadzać z nim długi wywiad.
Jak rozumiem uczciwe płacenie podatków nie jest lewicową wartością
A ja słyszałem o Arkadiusu za czasów jego świetności, a nie jestem związany ze światek sztuki czy mody! To był swego czasu naprawdę głośny artysta.
Jak to się mówi - nie jest ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz.
dokładnie. ja jestem w ogóle załamana jaki jest tu poziom komentatorów. skąd oni się wszyscy urwali, z jakiego mentalnego zadupia? gdzie to wyrosło?
Raczej nie bierze renty ani emerytury z ZUS. Więc powiedz mi na co się "zrzucasz"?
Wszyscy płacący ZUS i podatki zrzucili się na nigdy nie zapłacone przez niego zobowiązania które przeczekał za granicą aby się przedawniły.
skończymy wszyscy tak samo - 6 foot under. Wiec ważne, aby ta podróż „tam” miała jakiś sens i dla ciebie i twojego otoczenia.
OK, wydymali go znajomi (wierze nawet, to bardzo polskie), nie chciał oszukać, nie wiedział, uciekł - tez rozumiem, kazdy na jego miejscu i z takimi mozliwościami by uciekł. Załóżmy, że to wszystko prawda.
Ale teraz nagle rentier, jedyna praca to co miesiąc wystawienie rachunków... to może czas te długi z przeszłości jakoś pospłacać?
Następny, który nie odróżnia wywiadu ze znaną osobą od gazetki promocyjnej z supermarketu. Nie wszystko jest PROMOCJĄ, macie obsesję tej promocji. Gazeta to nie jest plakat reklamowy.
Rozumiesz, co w gruncie rzeczy smutne, tyle samo co zwykle.
O Ich Troje słyszałem, o Arkadiusu nie
Na świecie to Wałęsa. Widzę, że czarny PR pisiorków zrobił swoje.
Akurat Wałęsa to mnie małego na rękach nosił, także wyluzuj, to tylko żart był a nie oficjalny ranking.
Tak to, niestety... "w tej ojczyźnie"... którą w dużej, o ile nie w głównej mierze, tworzą tacy smutni, płascy i zawistni ludzie
ojczyzna to tez podatki, zusy etc. Kolor ptactwa nie zwalnia od obowiazkow. Pozdrowienia
I ci "smutni, płascy i zawistni ludzie" uczciwie płacą ZUS i podatki po to aby otrzymać w zamian coś lepszego niż wynurzenia niespełnionego artysty.
Dokladnie, pomyślałam o tym samym, że czytając te obrzydliwe komentarze Arkardius zapewne nie ma wątpliwości, że Polacy to zawistny naród. Przypuszczam, że większość czytających ten wywiad nawet nie doszła do końca artykułu, że nie przyszła do nich choć chwila refleksji nad faktem, jak ciężkie i smutne życie musiał mieć Arkadius. Życzę mu z całego serca, by znalazł spokój w jego ogrodzie i by był otoczony dobrymi ludźmi.
Też płacę :)
A jeżeli Sz.P. przeczytał/a uważnie ten wywiad to można znaleźć informację, że za te wszystkie zaległości byli odpowiedzialni zarządzający interesem Arkadiusa.
I cóż, w Polsce "nie przyjęło się" aby wybitna jednostka zajmowała się tym co najlepiej potrafi a inni jej w tym pomagali.
Być i grzać się w kręgu sławnej osoby, to i owszem...
"I cóż, w Polsce "nie przyjęło się" aby wybitna jednostka zajmowała się tym co najlepiej potrafi a inni jej w tym pomagali."
Ta, w "Srolsce". Akurat dymanie naiwnych i nieogarnietych artystów przez sprytnych menadżerów i wspólników biznesowych to powszechne zjawisko na całym świecie.
A ja mu życzę żeby odpowiedział za oszustwa tak jak każdy.
Płacimy ZUS i podatki. Moja opinia dotycząca bycia kolorowym ptakiem dotyczyła czasu, kiedy spotkał go maryjkowy hejt. Czas jakiś przed długami...
W świecie w którym żyjemy oprócz bycia profesjonalistą w wąskiej dziedzinie warto umieć poruszać się w gąszczu przepisów - w tym prawnych i podatkowych, np. zatrudniając odpowiednich ludzi. Ignorancja to nie cnota ani dobre usprawiedliwienie.
Dlatego matura z matematyki i znajomość podstawowych kategorii ekonomicznych przydaje się także największym humanistom - pod rozwagę wszystkim uważającym że matematyka w prawdziwym życiu im się nie przyda.
Twój mąż też jest złodziejem?
Znakomity komentarz. Arkadius, nie wracaj tu nigdy! Pozdrawiam z dalekiej emigracji!
Czy mąż muzyk klasyczny kolorowy ptak korzysta z dróg, służby zdrowia, policji i straży pożarnej, a muzykiem został na uczelni? Z Twojego wpisu łatwo się domyślić, że kolorowy ptak nie przejmuje się kto to finansuje. To ci Polacy, podatnicy, których tak nie lubisz.
Wygląda raczej na spełnionego.
Kolorowy ptak.... nie płaci ZUS, podatków... Fajne masz postrzeganie świata, dobrze, że się nie znamy.
Tak, nie wracaj. Nie płać składek na ubezpieczenie i podatków gdzie indziej.
Nie jest. Nie był. I dlatego za czasów PiS stracił stanowisko w państwowej placówce, bo na kradzieże się nie godził...
Pracuje w budżetówce, płaci podatki i ZUS od każdej z umów o dzieło i zlecenia poza nią...
Oj, nic nie wspomniałem o artystach.
Chodzi o postawę, pomocy wybitnym jednostkom, bez względu na dziedzinę, którą się zajmują.
Choć niewątpliwie faktem jest dość rozpowszechnione żerowanie na artystach. Międzynarodowe rzec
można
To nie rozumiem Twojego wpisu.
Facet przyznaje, że narobił długów i uciekł przed nimi, żeby się przedawniły. Można to nazywać bardzo ostro, mniej ostro, oszustwem, cwaniactwem różnie. A Ty nazywasz kolorowym ptakiem? Tacy ludzie śmieją się nam wszystkim w twarz i mówią mnie wolno, ale wy płaćcie swoje zobowiązania, płaćcie je również za mnie, bo ja zostawiam te długi i uciekam. Skoro Twój mąż płaci podatki i ZUS, to ten kolorowy ptak zakpił sobie również z niego. A skoro Twój mąż marzy o ogrodzie Arkadiusa, to bardzo mu się to należy, po części go sfinansował.
W ogóle niewiele rozumiesz. Właściwie nic.