Pięćdziesięcioletni gwiazdor filmowy Riggan Thomson, którego publiczność pamięta z roli superherosa Birdmana, po latach wystawia na Broadwayu adaptację opowiadań Raymonda Carvera, w której gra główną rolę. Tą rolą chce siebie wykrzyczeć - zaistnieć. Ostatnie słowa sztuki, które jego zdradzony bohater rzuca ze sceny, brzmią: "Ja nie istnieję!".
Michael Keaton w tym filmie istnieje, i to bardzo, na wiele sposobów: w życiu, sztuce i halucynacyjnym transie. Widz z miejsca zostaje wkręcony w nowojorską rzeczywistość, pełną "wściekłości i wrzasku", dramatyczną i komiczną, realną i wyobrażoną. Co to wszystko znaczy? Wychodzi się z kina w oszołomieniu. Ale to właśnie jest dobre. Współczesne kino często wpycha mi na siłę znaczenie, morał, tezę. W nowym filmie Meksykanina Alejandra Gonzáleza Inárritu - jednego z najbardziej obiecujących reżyserów rozpoczynających karierę w poprzedniej dekadzie - oglądamy "całe życie" w skondensowaniu, od różnych stron, bez żadnej tezy, którą mogliby podchwycić recenzenci. To właśnie lubię: nie wiedzieć do końca, o czym jest film.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze