Z głośnej deklaracji wyborczej Donalda Tuska o likwidacji zadań domowych, w umowie koalicyjnej został jedynie fragment tego pomysłu. I wyraźnie słychać było, że praktycy odetchnęli z ulgą. W punkcie piątym tego dokumentu czytamy już zaledwie o ich redukcji: "Ograniczymy obowiązki związane z zadawaniem prac domowych, tak, by czas po szkole był przeznaczony tylko dla rodziny i rozwijania swoich pasji".
A jeśli wczytać się w resztę postulatów dotyczących edukacji, na które ostatecznie zgodziły się wszystkie ugrupowania koalicyjne, można mieć wrażenie, że to ograniczanie będzie realizowane siłą rzeczy. Również poprzez zmianę podstawy programowej i jej "odchudzenie". Ale także poprzez zwiększenie autonomii szkół.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Możesz napisać co dziecko po liceum powinno umieć? Konkretne umiejętności? I jaką wiedzę powinien posiadać. Konkretne odpowiedzi poproszę.
Burkosławie, to właśnie ci, którym kazano się nauczyć WSZYSTKIEGO bo może im się przyda na studiach niczego nie wiedzą i nie umieją i nie rozumieją. Bo zakuli, zdali-albo-nie i zapomnieli-na-bank. Gó... warta ta szkoła co jedynie pakuje dzieciom do głowy bez ładu i składu. Moje dziecko jest w pierwszej klasie podstawówki i dostaje 5 zadań domowych tygodniowo (rysuje już prawie dwa lata jakieś piedrolone szlaczki) i dostało pierdylion ocen - c h wie po co. Nie zgadzam się z nauczycielami - nie powinno być zadań domowych a podstawa programowa powinna być dostosowana do nowoczesnych realiów- bez tego będzie rozpacz i depresja dzieciaków, których i tak jest tragicznie mało.
Znaczy się nie nauczyli, ci wszyscy to właśnie tacy jak ty traktujący wiedze jako niepotrzebną. Bo po co potem wychodzi taki ćwierć inteligent i pieprzy że prace domowe są niepotrzebne.
Kulą w płot Burkosławie, ja mam dwa fakultety i znam trzy języki. Ale największą część mojego wykształcenia zdobyłem poza Polską. Stąd znam różnice w edukacji za granicą w porównaniu z Polską szkołą. I w d pie to mam czy mi wierzysz Burkosławie ale system kształcenia w naszej pięknej Polsce jest do niczego. Dosłownie. Potem trzeba się oduczyć i nauczyć ponowie bardzo wielu rzeczy. Niepotrzebnie.
1. Założyć firmę
2. Obliczyć ratę kredytu
3. Umieć zweryfikować informację przy użyciu dostępnych środków komunikacji.
4. Napisać oficjalne pismo/ wniosek.
5. Obliczyć należny podatek.
6. Znaleźć i zapisać się na kurs zawodowy/ językowy.
7. Nauczyć się innego niż wyuczony zawodu.
www.gov.pl/web/zdalnelekcje/liceum-4-letnie-nowa-podstawa-programowa--klasa-1
"znam trzy języki"
Dwa w butach i jeden ułomny polski?
Czuję się pokonany na argumenty.
Mnie w ogóle bardzo zastanawia dlaczego nauczyciele aż tak bardzo są przeiazaniudo zadań domowych?? Myślę, że działa tu stara "zasada pokoju nauczycielskiego", która na pytanie "dlaczego?" ma zawsze tę samą odpowiedź : "bo zawsze tak było!". Zadania domowe, to "stan umysłu" znacznej części nauczycieli, którzy zadają "dla zasady" , a nie "po coś". Już słyszę ten krzyk z pokoju nauczycielskiego: zadania domowe są po to, żeby uczniowie ćwiczyli, ćwiczyli jeszcze raz ćwiczyli!! Pytanie, dlaczego nie mogą ćwiczyć w szkole, tylko muszą to robić "po godzinach"??
Niestety w szkole jest za mało godzin na realizację twojego programu. Chcesz zarżnąć dzieci.
Chcesz zarżnąć biedne dzieci. Podstawa jest przeciążona.
Doprawdy? Kto tak powiedział? Konkretnie? Pomijam oczywisty fakt, że masz problem z fiksacją na zarzynaniu.
Wiesz ja jestem lekarzem a znajomości przebiegu cyklu Krebsa z ilością uzyskiwanego ATP na każdym etapie do pracy nie potrzebuję, a też wkuwałem to już w liceum. Wystarczy nauczyć co to jest cykl Krebsa i jaką pełni rolę, a szczegółowe przemiany zostawić tym co np. zajmą się biochemią?
Patrz misiak całe życie trzeba się uczyć. Tylko że postulujący brak prac domowych właśnie chcą się nie uczyć bo po co wszystko na YT.... potem się okazuje że ciemnota prostej umowy nie umie zrozumieć lub porozmawiać z lekarzem.
Bo w szkole misiak gro czasu zabiera religia i przerost zajęć humanistycznych.
Ludzie tak mówią. Wszyscy narzekający na przeładowanie programów. Widać nie jesteś w temacie. Ale wiadomo. Musisz się wypowiedzieć.
Dodam jeszcze biegle posługiwanie się mObywatelwm i profilem zaufanym/podpisem elektronicznym np.
Na ślubowaniu pierwszoklasistów czy dniu babci i dziadka dorośli zadowoleni oklaskują swoje pociechy za półgodzinny występ. Nikt się nie zastanawia, ile czasu przy swym biurku pani pytała dzieci po kolei tekstów wierszyków i piosenek, zamiast ćwiczyć czytanie, pisanie i liczenie. Pozostałe dzieci miały siedzieć cicho i rozwiązywać jakieś zadanie, najzdolniejsze zrobiły a najsłabsze były bezradne bez dodatkowych wyjaśnień. Pani była zajęta przygotowaniem imprezy i po to teraz dzieci muszą ćwiczyć po szkole.
Jako syn nauczycieli mogłeś oddolną inicjatywą namówić rodziców do zadawania mniejszej ilości zadań. Ale pewnie byli mądrzejsi.
Oj, miałeś ty pod górkę w szkole, ale co na tym forum robi pisiarz? Trollujesz?
Własnie dziecko nie miałem. Za to już w szkole widziałem jak niski poziom wiedzy mają nauczyciele. Jeśli nauczycielka fizyki uważa że atomu nie da się podzielić bo atomus znaczy niepodzielny to raczej nie była najlotniejszym umysłem w szkole
Nigdzie w Europie uczniowie szkoły podstawowej nie siedzą tyle nad lekcjami co u nas i nie mają tylu korepetycji. My poszliśmy na rekord. A teraz odbywa się obrona tego stanu, bo nikt nie chce przyznać się do błędów.
Pytanie co to znaczy modelowy? Czym mierzymy jakość systemu edukacji?
Jeżeli wziąć pod uwagę, z jaką przyjemnością przychodzą dzieci do szkoły (co pewnie procentuje w ocenie szkoły w Finlandii) to przecież wystarczy chodzić z dziećmi na spacery w ramach zajęć, przytulać drzewa, zbierać liście i jagody, podglądać zwierzaki by później zasiąść w klasie do youtub'a. Ale z przekazanymi treściami będzie pewnie nieco gorzej. Musi więc być gdzieś kompromis między sposobem nauczania a jego skutecznością.
Skoro jest tak dobrze z edukacją w Finlandii, to dlaczego np. w takim CERNie, gdzie rozpędzają te cząstki dowiadując się o świecie najnowszych rzeczy, jest tam wśród pracowników naukowych więcej absolwentów naszych represyjnie pruskich szkół i polskich uczelni z końca rankingów niż Finów? A nas jest tam i tak szalenie mało w porównaniu z innymi nacjami? I dlaczego w tej dziedzinie fizyki prym wiodą kraje, w których edukacja jest szalenie wymagająca i na pewnym poziomie rządząca się wręcz brutalnymi zasadami konkurencji?
Co to więc znaczy modelowa edukacja? Łatwa i przyjemna?
W polskich szkołach podstawowych nie ma teraz kadr do nauki fizyki i dobrze o tym wiesz, więc nie zasłaniaj się CERNem w obronie tego co jest, bo to jest obrona nie poziomu fizyki w szkole, tylko rynku korepetycji.
Trzeba być kompletnie oderwanym od rzeczywistości by sugerować, że ktokolwiek pracujący obecnie naukowo w CERNie uczęszczał kiedykolwiek na korepetycje, no może z języka obcego. Dla nich nauka była pasją, realizowaniem siebie, na to poświęcali z własnej woli swój czas wolny, a nie walczyli z opresyjną szkołą, że za dużo wymaga. Ale pewnie w czasach ich młodości nie było fejsa, tiktoka i innych odrywających od rzeczywistości bzdur.
Kadry do nauki fizyki, matematyki i innych są, nadal to robią i to z dużym powodzeniem, tylko chętnych z roku na rok mniej, bo młodzież z roku na rok mniej jest w stanie ogarnąć. Wystarczy rzucić okiem na zadania z Olimpiady Matematycznej Juniorów w której startują dzieciaki z podstawówki. Idę o zakład, że większości zadań eliminacyjnych, które sami robią sobie w domu nie zrobi statystyczny maturzysta z matematyki, a nawet wielu dzisiejszych studentów, tak poszedł do przodu poziom nauczania w tym zakresie? A dlaczego mógł się tak rozwinąć? Bo to są dzieciaki, które chcą - proste do bólu.
Fiński system szkoli robili do fabryk. Bez stresu. A jak chcesz mieć od życia coś więcej to jedziesz prywatnie.
Trzeba być kompletnie oderwanym od rzeczywistości, żeby snuć opowieści o obecnej szkole na podstawie doświadczeń osób, które są w CERNie. A przygotowania do Olimpiady Matematycznej Juniorów nie mają żadnego związku z korepetycjami? Nauczyciele w szkołach podstawowych w całej Polsce wyłapują i przygotowują do niej zdolnych uczniów? Przygotowania do konkursów już dawno zostały sprywatyzowane, przespałeś ostatnie lata. Nawet przygotowania do prostego egzaminu ósmoklasisty odbywają się na korepetycjach i kursach. Nie wiesz jaka jest wartość rynku korepetycji w Polsce czy udajesz, że nie wiesz?
Bo nas jest 35 milionów, a Finów 5 milionów?
Widać, że lubisz zabierać głos w sprawach, o których niewiele wiesz. Nie ma czegoś takiego jak korepetycje do olimpiady matematycznej, tego nie da się nauczyć kogoś, kto tego nie chce, kto się tym nie pasjonuje. Znam setki dzieciaków, które brały udział w takich zawodach, w życiu nie słyszałem, by ktoś brał płatne lekcje. Choćby dlatego, że jest mnóstwo warsztatów, obozów, seminariów które te dzieciaki dodatkowo rozwijają - i tu zaskoczenie - żadne z nich nie są komercyjne, chyba że za przejaw "płatności" uznasz zwrot kosztów noclegu, o ile organizator nie znalazł sponsora, by je pokryć, bo najczęściej tak się zdarza.
A gdzie się uczyli ci, którzy pracują w CERNie? W jakiej szkole, jak nie w Polskiej? Gdzie uczyli się ci, którzy dziś z powodzeniem aplikują tam jako przyszli pracownicy naukowi? Kto ich uczył - marsjanie? Korepetytorzy? Kompletnie nie wiesz o czym mówisz.
A dlaczego przygotowanie do egzaminów ośmioklasisty odbywają się na korepetycjach? Bo rodzice nie potrafią zaakceptować faktu, że ich dziecko jest dobre i może być ocenione jako dobre, a nie bardzo dobre, choć na piątkę brakuje mu umiejętności i wiedzy nie dlatego, że szkoła czegoś nie dopełniła, tylko taki jest poziom jego możliwości. Bo przecież dobra szkoła to taka, które każde dziecko jest w stanie nauczyć na piątkę (większej bzdury próżno szukać).
Chcesz powiedzieć, że przygotowanie do konkursów i olimpiad nie ma żadnego związku z korepetycjami?
"Bo nas jest 35 milionów, a Finów 5 milionów?" - myślisz, że to jest powód? Tylko jak to pokazać, że jest nas tam siedem razy więcej w wyniku demografii i to jest OK, jeżeli Finów gdzieś nie ma wcale, a naszych jednak kilku? Ale nie będę się spierał, ale np. Austriaków jest może z dziewięć milionów, a w tej branży jest ich więcej niż nas... może więc jednak związek z liczebnością nacji jest jednak delikatnie mówiąc luźny.
"Chcesz powiedzieć, że przygotowanie do konkursów i olimpiad nie ma żadnego związku z korepetycjami?" - dokładnie to chcę powiedzieć. Chyba, że masz na myśli szkolne konkursy wiedzy o patronie szkoły albo historii gminy, to jestem sobie w stanie wyobrazić, że czyjeś chore ambicje potrafią kogoś popchnąć do płacenia za szansę zajęcia wyższego miejsca, bo taki laureat wygląda na dobrze ułożone i zaopiekowane przez troskliwych rodziców dziecko. Albo konkursy kuratoryjne, które są czasem żenująco proste, a przez to, że są uwzględniane przy rekrutacji do liceów demolują kompletnie ten proces kwalifikacji młodzieży, bo wypaczają rzeczywiste możliwości ucznia.
Kompletna bzdura i fejk news. Moja siostra aktualnie uczęszcza do fińskiej szkoły podstawowej i są tam prace domowe i to nie mało (aczkolwiek mniej niż w Polsce).
No dobra, opowiadaj dalej bajki. Z przygotowaniem do egzaminów ósmoklasisty też mówisz, że wszystko w szkołach idzie idealnie. To obejrzyj rozkład wyników.
Rozkład wyników dobrze skonstruowanego egzaminu powinien być zbliżony do tzw. rozkładu Gaussa. Najwięcej powinno być wyników średnich, najmniej ekstremalnych, bo uczniów super-zdolnych i nie umiejących praktycznie nic jest śladowa liczba. W takim przypadku pomiar test jest właściwy i jego wyniki są miarodajne.
Laikom wydaje się, że system edukacji jest wtedy dobry, jeżeli większość uczniów uzyskuje bardzo dobre wyniki. A taka sytuacja oznacza po prostu, że to był zbyt łatwy czyli źle skonstruowany egzamin, bo większość dzieci jest po prostu średnia i powinna mieć wynik na średnim poziomie. Jeżeli większość ma mieć piątki i szóstki, to chyba trzeba wprowadzić siódemki dla tych, którzy w piątej klasie szkoły podstawowej startują w olimpiadzie dla licealistów, bo przecież nie mogą mieć takiego samego wyniku, co średniaki, bo to zwykły błąd pomiaru dydaktycznego.
Ale przecież tych nauczycieli nie ma nie dlatego, że są korepetycje, a dzieci mają zadawane prace domowe, tylko dlatego, że nauczyciele dostają za swoją pracę nie wynagrodzenie, tylko jałmużnę.
Skoro chcesz równać do Finlandii, to może zacząć od pensji nauczycieli w Finlandii? Bo tam najpierw podniesiono zarobki, a dopiero potem szkoły stały się "modelowe".
Rozkład wyników pokazuje, że najmniej było wyników średnich. Najwięcej słabych (brak próby rozwiązania zadań otwartych, zaznaczane losowe odpowiedzi w zamkniętych) i wysokich, przy ogromnej ilości korepetycji. Jakieś wnioski?
"obejrzyj rozkład wyników"
Skoro wyniki są słabe, to widocznie zadań domowych jest za mało.
Takie właśnie wnioskowanie obowiązuje w szkołach, a jak się sprawdza widać w rozkładzie wyników. Wyników słabych jest sukcesywnie z roku na rok więcej.
Fińska szkoła uczy życia, współpracy, samooceny, dojrzałości. Nie jest mniej skuteczna, tylko lepiej dopasowana do potrzeb XXI w.
Przykład z CERN pokazuje braki w Twojej edukacji - Finlandia jest 7x mniejsza niż Polska, a ma tylko 2x mniej naukowców w CERN, co przeczy tezie.
"Finlandia jest 7x mniejsza niż Polska, a ma tylko 2x mniej naukowców w CERN, co przeczy tezie"- możesz podać źródło tych danych? Mam znajomego, który kierował zespołem w CENRNie, jego doświadczenie zdecydowanie przeczy takiej tezie.
Opowieści z hasłem mam znajomego, to bajki. Podaj po prostu konkretne liczby, jak masz znajomego, to nie będzie to problemem.
Gość kierował zespołem badawczym w CERNie, pracował tam przez rok. Rozmawialiśmy kiedyś o efektywności systemów edukacyjnych, również tych mocno niestandardowych, wiadomo że fiński musiał się pojawić, bo jest bardzo modnym przykładem. Kolega powiedział, że w ciągu całej niemal trzydziestoletniej kariery naukowej nie spotkał ani jednego absolwenta szkół typu Waldorfska czy Montessori, które to podobno kształcą tak otwartych, skupionych na współpracy i ciekawych świata ludzi. Podobnie z absolwentami mitycznego, fińskiego systemu edukacji, których w CERNie nie spotkał.
W projekt zaangażowanych jest nieco ponad trzydzieści krajów (na różnych zasadach - członków, stowarzyszonych, obserwatorów). Oczywiście obywatele wszystkich tych krajów pojawiają się tam, problem polega na tym że w różnym charakterze, bo jest tam sporo różnej pracy - od zaplecza i infrastruktury po obsługę sporego ruchu studentów, staży, wykładów (był kiedyś dość poważny problem z elementami infrastruktury, za które odpowiedzialni byli nasi rodacy). Kolega prowadził zespół badawczy, w którym była m. in. Szwedka, Włoch, kilku Amerykanów, od analizy danych był Rosjanin na jakimś europejskim paszporcie. Miał kontakt z kilkoma naszymi rodakami, Finów na poziomie badawczym nie spotkał.
Możesz to oczywiście traktować jako bajkę.
Jednocześnie zgadzam się, że w przedmiotach ścisłych trudno pewnych rzeczy nauczyć się bez samodzielnego rozwiązania paru przykładów /zadań. Ma lekcji starczy czasu na jeden może dwa przykłady, uczeń raczej będzie potrzebował to przećwiczyć.
I jeszcze jedno: za moich czasów w szkole średniej bylo wyraźnie mniej prac domowych zadawanych z lekcji na lekcje niż w podstawówce .
no i przy takim założeniu uczniowie dostają zadania z matematyki zrób 30 przykładów ... efekt jest taki, że matematyka jest ciągle najbardziej nielubianym i nierozumianym przedmiotem w polskiej szkole. 70 % dzieciaków zamiast zrozumieć mechanizm uczy się schematu. Jak im się jedną zmienną w schemacie podmieni to dramat ...
Nie, to nie na tym powinna polegać nauka
Na jakim poziomie edukacji w programie nauczania jest "ekonomia Boliwii"? Czy jeżeli nauczyciel mówi, że warto zapamiętać jakieś nazwiska pisarzy czy malarzy i później o nie zapyta, to jest to zmuszanie do zakuwania, czy jednak próba zwrócenia uwagi na pewien kanon? Podstawowy zasób wiedzy, co do którego jeszcze niedawno byliśmy zgodni że trzeba znać, do czasu kiedy nie przyszła moda na kwestionowanie wszelkich podstaw wiedzy? Czy w trakcie rozmowy będziemy mieli stale pod stołem googla, żeby sprawdzać, co człowiek miał na myśli wspominając o rubensowskich kształtach czy o Werterze? Nie róbmy sobie żartów, coś w tej głowie trzeba mieć.
Boliwia była przykładem absurdów szkolnych, a co do reszty pełna zgoda, to samo przecież napisałam. Podstawowe pojęcia, cechy, charakterystykę trzeba znać, niekoniecznie zakuwając setny przykład obrazu, nic nie wnoszący do całości. Akurat Werter i rubensowskie kształty mieszczą się w tym przedziale rzeczy oczywistych i znanych. Nie musimy wiedzieć, że Rubens zmarł na podagrę, a warto skupić się na tym, że był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli malarstwa flamandzkiego.
Ale widzisz... znowu koloryzujesz w sprawach kluczowych, co zakłamuje obraz i stwarza wrażenie problemu, którego w rzeczywistości nie ma. Nie wyobrażam sobie, by ktoś w ramach zajęć szkolnych z historii sztuki wymagał wiedzy o przyczynach śmierci jakiegokolwiek artysty, chyba że w ramach nieumiejętności oddzielenia życia od sztuki w ramach jakiegoś performansu epicko rozstał się z życiem (podagra chyba się do tego kwalifikuje). Więc po co sprawiać wrażenie, że szkoła tego wymaga, jeżeli nie wymaga. Nikt też nie oczekuje znajomości "setnego przykładu", więc po co sugerować, że na tym polega przeładowanie programu? Po prostu są pewne podstawy, które warto znać, a które dziś z zadziwiającą łatwością lubimy nazywać zbędnym balastem.
Akurat podagra Rubensa to przykład tej "ciekawostki", której przedstawiania przez nauczyciela się domagasz. Zapewne lepiej zapamiętana przez uczniów, niż informacje rzeczywiście istotne.
Zawsze w takim momencie przypomina mi się scena z filmu o Bridget Jones, gdzie główna bohaterka - zapytana podczas rozmowy kwalifikacyjnej o El Nino - zaczyna mówić o fenomenie muzyki latynoskiej... :-)
Dokładnie tak samo było 35 lat temu, pod koniec PRL, kiedy sama byłam w siódmej czy ósmej klasie. Nie, nie twierdzę, że to dobrze - tylko że obecni uczniowie nie są wcale BARDZIEJ obciążeni niż ci kilka szkolnych pokoleń temu. Tyle tylko, że my po lekcjach nie spędzaliśmy przeciętnie ponad 3 godzin w mediach społecznościowych, jak to robi współczesny nastolatek, więc mieliśmy te dodatkowe ponad trzy godziny na inne zajęcia i aktywności (z drugiej strony - nikt nas nie woził z jednych zajęć na drugie prywatnym samochodem, więc traciliśmy więcej czasu na drogę pieszo albo autobusem).
Dokładnie tak. Bez żadnej złośliwości czy przyganiania - jako rocznik 1974 - pamiętam: dni z pięcioma - ośmioma godzinami lekcyjnymi; szerszy program z matematyki do końca szkoły średniej (miałam pochodne, całki, rachunek prawdopodobieństwa z elementami statystyki, logikę, niedziesiątkowe systemy liczenia (system binarny)) - tegoroczna matura z matematyki to był poziom testu gimnazjalnego; geografia / biologia / historia jako osobne przedmioty od czwartej klasy podstawówki, fizyka - od szóstej, chemia - od siódmej; lektury na polskim czytane w całości.
OK, religii nie było w szkole, ale trzeba było na nią dojść do salki katechetycznej przy kościele. W podstawówce do piątej klasy nie było języka obcego, ale chodziło się prywatnie. Od piątej klasy też prywatnie / na dodatkowy język, bo w szkole był to rosyjski :-) Na dodatkowe zajęcia (pianino czy w późniejszym wieku zajęcia w warszawskim Pałacu Młodzieży) też trzeba było dojść lub dojechać.
W liceum religia już była ( dla rocznika 1974 od 2. klasy). U mnie chodziło na nią 100%, w tym jeden zielonoświątkowiec, bo nikomu nawet nie przyszło do głowy, że można nie chodzić. Jak przypuszczam - nikt takiej informacji nam po prostu nie udzielił. Pojawił się kolejny przedmiot, to się chodziło, nadmiernie się nim zresztą nie przejmując (do średniej szczęśliwie się nie liczył).
Chemia wydaje mi się była tak jak fizyka - od 6., a nie od 7. klasy podstawówki, ale mogę nie pamiętać.
O streszczeniach lektur czy gotowych opracowaniach w podstawówce nikt nie marzył (zaczęły pojawiać się dopiero po 1989), co najwyżej można było zajrzeć do starszych podręczników (jak ktoś miał po starszym rodzeństwie), gdzie często były lepsze omówienia, niż w aktualnych.
No i przede wszystkim - znalezienie jakiejkolwiek informacji wymagało nieporównywalnie więcej starań, niż obecnie. Przygotowanie głupiej noty biograficznej o autorze lektury (u mnie w podstawówce było takie wymaganie przy każdej lekturze) oznaczało kilkugodzinne posiedzenie w czytelni, bo nawet encyklopedia to był przedmiot naprawdę rzadko spotykany w przeciętnym domu (nie każdy miał rodziców profesorów), zresztą aż do poł. l. 80. była tylko ta z l. 60., coraz bardziej nieaktualna. Znalezione informacje należało przepisać lub streścić, bo o ksero też się jeszcze w bibliotekach nie śniło. Dla ucznia 4. czy 5. klasy to było całkiem spore wyzwanie...
"Dla ucznia 4. czy 5. klasy to było całkiem spore wyzwanie" - i czy nie to właśnie dało nam siłę, nauczyło pokonywania trudności i determinacji?
Choć konsultacja merytoryczna z profesorami jest konieczna, to jednak zakres treści muszą ustalać pedagodzy.