O tym, że Eurowizja to konkurs cokolwiek szczególnym przekonywać nie trzeba chyba nikogo. Był taki już dekady temu - ze swoją specyficzną estetyką po raz ostatni trzymał rękę na pulsie tego, co naprawdę ważne w światowej rozrywce w latach 70., gdy wygrywała na nim ABBA, śpiewając swój wielki przebój "Waterloo".
Od tego czasu to impreza jedyna w swoim rodzaju - zakonserwowana w dziwacznej estetyce, trochę nadęta, trochę niemądra zarazem. Mimo to ma armię zagorzałych fanów w całej Europie. Na Zachodzie to przede wszystkim pretekst do kolorowej zabawy. Gdy Wielka Brytania - jeden z krajów, który współtworzył imprezę i w związku z tym dziś ma automatycznie zagwarantowane prawo do startu w finale - rozważała przez moment nie tylko sensowność dalszego uczestnictwa w festiwalu, ale nawet jego transmitowanie, przez media przewinęła się fala protestów. Oto mieszkańcy kraju, który ma jedną z najlepszych muzycznych popkultur na świecie, dali do zrozumienia, że chcą co roku nadal nurzać się w tym święcie muzycznego absurdu, kiczu oraz kampu i mieć raz w roku prawo zasiąść przed telewizorem, aby usłyszeć "Pays Bas - cinq points".
Wszystkie komentarze