W redakcji "Wyborczej" tego niedzielnego wieczora panował nieznośny tłok. Kilkadziesiąt osób wpatrywało się w telewizyjne ekrany pokazujące sondażowe słupki. I jakoś nikt nie chciał uwierzyć, w to, co widzi. Nie wiem jak koleżanki i koledzy, ale ja w to uwierzyłem dopiero kilkanaście godzin później.
W czasie ośmioletnich rządów PiS – z mojego osobistego punktu widzenia - najgorsze było poczucie bezsilności i frustracji. Bezsilności wobec prymitywnego kłamstwa i pogardy. Nie miało znaczenia, czy były to münchhausenowskie opowieści o milionach aut elektrycznych Morawieckiego, czy knajackie odzywki Brudzińskiego, czy to Suski dawał popisy bezgranicznej głupoty. Wszystko przechodziło bez większego echa – tak, jak coraz większe pisowskie afery i przekręty. Jakby taki stan rzeczy był absolutnie normalny. Trudna do zniesienia frustracja towarzyszyła kolejnym wygrywanym przez Jarosława Kaczyńskiego wyborom. Zostawaliśmy z pytaniem, co się stało z naszą Polską.