Luis Ortiz miał już ramoleć, lecz gdy zdjął koszulkę na treningu przed sobotnią walką z Deontayem Wilderem, dał do zrozumienia, że od czasów Tony'ego Montany nie było na amerykańskiej ziemi groźniejszego Kubańczyka.

Na Florydzie do Ortiza na pewno nie krzyczeli: "Wetback!" ("Mokre plecy", tak jakby kubańscy uciekinierzy rzeczywiście płynęli do Stanów wpław), gdy 10 lat temu pięściarz przedostał się do USA, by znaleźć lekarza, który zapobiegnie amputacji palców u rąk jego czteroletniej córki. Już wtedy Ortiz wyglądał jak porządny drab. Ale życiową formę przygotował dopiero po 40. urodzinach.

Luis Ortiz: Brakowało kondycji

Po pierwszej walce z Deontayem Wilderem - w marcu 2018 r. - zrozumiał, że jeśli chce być pierwszym kubańskim zawodowym mistrzem świata, to do kubańskiej szkoły boksu i potężnej lewej ręki musi dodać jeszcze lepsze przygotowanie kondycyjne.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Anna Gamdzyk-Chełmińska poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze